18 lutego 2009

Push the Button

"Ciekawy przypadek Benjamina Buttona"

Długo czekałem na nowy film Fincher'a. Trochę się bałem, że tym razem mnie zawiedzie. Odwlekałem, więc jak mogłem spotkanie z Benjamninem Buttonem. "Nie mogę odwlekać tego w nieskończoność" wczoraj się "złamałem" I co? Rozkoszowałem się każdą minutą, każdym kęsem tej ponad dwugodzinnej uczty.
Nie będę pisał o czym to film. W końcu jest filmweb i inne portale. Mnie ten film oczarował. Dostałem więcej niż oczekiwałem. A ostatnio ciężko przykuć mnie do fotela na 160 minut. Czas przeleciał szybko, za szybko. Ale przecież to film, który rozpatruję m.in. kwestię czasu. Wzruszająca i piękna historia. Dobrze zagrany, fantastyczne zdjęcia i muzyka dodająca klimatu, a przede wszystkim znakomite teksty. Jeden z moich ulubionych:

"Możesz, jak pies wściekać się, że coś poszło źle. Zaklinać albo przeklinać los. Ale gdy koniec nadchodzi, Po prostu odpuść."

To najlepszy film jaki widziałem od czasu "Into The Wild", czyli od ponad roku. To jeden z tych filmów, który nie daje o sobie zapomnieć. Ma w sobie magię, której szukam wszędzie gdzie się tylko da: w książkach, filmach, muzyce, miejscach i w ludziach.
Z pewnością kiedyś poświęcę chwilę by o tej magii napisać. Tymczasem wszystkim, którzy jeszcze nie dali się zaczarować Benjaminowi, serdecznie polecam ten film. Nie będę więcej o nim pisał, po prostu trzeba samemu to przeżyć. Warto!

David Fincher - jeden z moich ulubionych reżyserów. Zawiódł mnie tylko raz i to nieznacznie filmem "Azyl". Jego "Obcy 3" jest świetną kontynuacją, a "Se7en" do dziś nie przestaje przerażać i zachwycać. Buntowniczy "Fight Club" to już klasyka, arcydzieło pod każdym względem. "Zodiak" to dobry dramat kryminalny."Gra" swego czasu była nieprzewidywalna, od tego czasu zbyt wiele rzeczy zostało nakręconych o podobnym zakończeniu. Fincher jest wielki potrafi budować atmosferę, czarować, zaskakiwać i we wszystkim tym widać odciśniętą jego dłoń. Czekam na kolejne dzieło Panie Fincher.



P.S.
Ciężko z pomysłami w ostatnim czasie. Muszę trochę przewietrzyć umysł, bo kręcę się w miejscu i nudne to się wydaje. Kto wie, może jutro obudzę się z głową pełną czegoś co nie da spokoju póki nie zostanie wyciągnięte na światło dzienne? Proszę o cierpliwość.

14 lutego 2009

anty(?)walentynkowo

"Tuż obok"

To opowieść o człowieku, którego spotkałem gdzieś kiedyś. Chociaż… Nie jestem pewny czy to było spotkanie w rzeczywistości. Może sam mam wiele osobowości i przeprowadziłem rozmowę z innym mną? A może to wszystko zmyślam? Nie wiem, nie wnikajcie w to. Nie warto.
Jest to opowieść człowieka niesamowicie magicznego. Człowieka, który pokazał świat w swoich oczach. Świat, który jeszcze nie do końca rozumiem i chyba nigdy nie pojmę. To opowieść o miłości, bo przecież zakochani właśnie dzisiaj obchodzą swoje święto.

Poznałem go całkiem przypadkiem. To był dzień jak dziś. Walentynki. Dzień w którym zakochani są wyjątkowo szczęśliwi, a samotni bywają wyjątkowo samotnie-smutni. Ja jak ja, ni szczęśliwy, ni smutny. To był piątek. Po ciężkim dniu w pracy, po ośmiu godzinach bezproduktywnej pracy i po późnym obiedzie postanowiłem coś z sobą zrobić. Gdzieś się wybrać. Niestety to 14 luty i wszyscy znajomi, znajome zajęci swymi, jakże wzniosłymi sprawami. Ale jak jest chęć to przeszkód nie ma. Szybka dezynfekcja po długim tygodniu niewolniczej roboty, strój galowy i na miasto.
Pierwsze knajpy, to pierwsze porażki. Miejsc siedzących brak. Wszystko zajęte przez trzymające się za ręce pary. No przecież nie dosiądę się do tak gruchających gołąbków. Niech mają chwilę dla siebie. I tak od baru do baru. Od kawiarni do kawiarni. Nadzieja na jakiekolwiek odreagowanie malała. Ale pielgrzymowałem dalej. No przecież gdzieś ktoś nie doszedł, gdzieś musi być granica gdzie kończy się cierpliwość zakochanych i rezygnują z posiadówy na rzecz kina, czy czegoś tam jeszcze. Spacerowałem z dobrą myślą pod kopułą czaszki. Zeszło mi ponad godzinę zanim znalazłem przystań.

Ciemny, nieduży zadymiony bar. Z głośników dobywa się oldschoolowy blues. Przy barze facet w średnim wieku wypija kolejne Whisky z colą, mrucząc coś do barmana. Obok niego starszy pan z małym piwem i kapeluszem na ladzie. Barman nalewa kolejnego drinka panu od szkockiej, potem idzie dalej i rozmawia z młodymi chłopakami. Z tej odległości daję im po dwadzieścia kilka lat. Z uśmiechów i gestów wnioskuję, że są dobrymi znajomymi barman. Patrzę po stolikach. Na pierwszy rzut oka wszystko zajęte. Kilka par dotarło aż tutaj. Widocznie w kinach nie grali nic godnego uwagi. Jednak w głębi, na końcu Sali widzę człowieka w podeszłym wieku. Siedzi sam. Nie chcę już dalej szukać, spytam czy mogę się przysiąść. To ruszam mijając zakochanych i przybarowych samotników. Podchodzę do stolika, w który wskazał mi mój wewnętrzny GPS i mówię:

- Przepraszam najmocniej, czy to miejsce jest wolne?

- Tak, wolne – odpowiada spokojnym głosem jegomość

- Czy mogę się przysiąść?

- Nie ma najmniejszego problemu, proszę siadać – odparł, jednocześnie ściągając płaszcz z oparcia wolnego krzesła.

Odetchnąłem z ulgą. Moja pielgrzymka dobiegła końca. Rozebrałem kurtkę, powiesiłem na zwolnionym miejscu i poszedłem po piwo. Po chwili wróciłem z uśmiechem na twarzy i przysiadłem koło pana-dziadka, jak go w myślach nazywałem. W spokoju i zadumie przechylałem kufel. Pierwsze piwo w tym tygodniu. Dlatego po pięciu minutach szedłem już po następne. Gdy wróciłem, dziadzio przemówił:

- Gdzie się tak pan spieszy?

- Nie rozumiem? – odpowiedziałem pytaniem, nieco zmieszany

- No musi się pan spieszyć skoro wypił pan tamto piwo prawie duszkiem – wytłumaczył a na jego pomarszczonej twarzy zarysował się uśmiech

- Nie, nie spieszę się. Po prostu pierwsze piwo to wyrzucenie z siebie tego wszystkiego co kotłowało się we mnie przez cały tydzień. Teraz czuję się lżejszy – piwo mimo, że dopiero jedno rozwiązało mi język.

- Rozumiem – powiedział, nic nie dodając.

Siedzieliśmy tak w milczeniu kolejne kilka minut. Właściwie to co się działo wokół nie miało już dla mnie znaczenia. Pogrążyłem się w swoich przemyśleniach na temat zmarnowanych szans, przespanych okazji. Patrzyłem na to trochę z przymrużeniem oka, jednak nie bez emocji. Starszy pan chyba mój „zwias” odebrał jako smutek i przemówił ponownie:

- Rozstał się pan z kimś i teraz tęskni? A może umówił się pan z kimś i ten ktoś się nie pojawił

- Nie to nie to – szybko odpowiedziałem

- Czyli dalej czeka pan… - niespodziewanie przerwał, po czym dodał - przepraszam za zuchwałość ale w zasadzie siedzimy przy jednym stoliku, razem pijemy, więc stosownym by było przejść na „ty”, będzie łatwiej rozmawiać . Czy to problem dla pana?

- Ależ skąd… - przerwał gdy chciałem powiedzieć jak mam na imię

- Cieszę się, ja mam na imię Eugenio, a ty?

- Karl, miło mi.

- Wracając do myśli… czyli dalej czekasz na miłość życia?

- Aż tak ze mną nie jest źle – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem

- Nie rozumiem.

- Ach, nie będę przynudzał – starałem się wybrnąć, zakończyć temat

- No wiesz, przecież nie mam nic lepszego do roboty, więc z chęcią posłucham co masz do powiedzenia – powiedział Eugenio, a wyraz jego twarzy zachęcił mnie do dalszej rozmowy.

- Skoro tak. Bo Eugenio ja nie czekam na miłość. Co więcej nigdy nie czekałem… - nie zdążyłem skończyć, gdyż przerwał mi ponownie.

- To niezwykle smutnym człowiekiem musisz… - tym razem to ja nie dałem mu dokończyć zdania.

- Nie dlaczego? Przecież smutni to są ci, którzy czekają. Smutni są ci, którzy się przekonają, że miłość nie istnieje.

- No proszę cię. Wyglądasz na mądrego człowieka, a takie głupoty pleciesz – odparł zdecydowanym tonem.

- Tak to widzę Eugenio, przykro mi. Obserwuję ludzi i ich zachowania odkąd pamiętam. Małżeństwa trwają zwykle dzięki przywiązaniu, jak trwają w ogóle. Mnie to nie bawi. Nie będę przekonywał kogoś do siebie, wiedząc, że to nie jest stałe.

- Dlaczego nie stałe? Nie rozumiem.

- Tak już jest. Jesteśmy z kimś by na starość nie cierpieć na samotność – kurde, nie przemyślałem tych słów, za późno – przepraszam mam nadzieję, że nie uraziłem – dodałem.

- Nie uraziłeś mnie, nie martw się – i jakby wiedział, że same słowa nie wystarczą dodał do tego uśmiech, po czym powiedział – może strach przed samotnością to powód dla wielu ludzi, może tak właśnie jest i w tym masz rację. Nie można jednak pogrzebać miłości na podstawie obserwacji.

- No dobra, czyli rozumiem, że ty wierzysz w miłość?

- Jak najbardziej – odparł szybko i zdecydowanie.

- Eugenio? Jaka jest twoja historia? Kochałeś ze wzajemnością ale niestety ona zasnęła na zawsze?

- W twych pytaniach jest część odpowiedzi. Ale skoro już spytałeś to zacznę od początku – powiedział, tu się zaczyna opowieść tego człowieka.

To co usłyszysz może być dla ciebie czymś, czego nigdy nie zrozumiesz. Szczerze? Nawet ja mam ciężko to wszystko pojąć.
Byłem młodym chłopakiem. Dla niektórych już pewnie byłem starym kawalerem, inne czasy. Zrozum. Miałem trzydziestkę na karku. Praca, to bardziej przyjemność, ale nie o tym. Patrzyłem na sprawy emocjonalne podobnie do ciebie. Nie miało dla mnie znaczenia czy będę z kimś, czy resztę życia spędzę w samotności. Nie zależało mi na towarzystwie. Mogłem spokojnie podróżować po świecie, nie przejmując się niczym. Wolny strzelec.
Pewnego dnia… Każda opowieść zaczyna się od tych słów, więc… Pewnego dnia. Dzień jak co dzień. Jesień. Spadające liście, deszcz na przemian ze słońcem. Jak mówiłem zwykły dzień tyle, że piątek. W piątki to trzeba gdzieś wyskoczyć. Tego dnia przyjaciel organizował prywatkę z okazji awansu. Takie kameralne spotkanie znajomych przy butelce dobrego wina.
Znałem wszystkich uczestników tej prywatki. Kilka par, kumple z pracy – starzy znajomi. Początkowo zapowiadało się na fajną zabawę. Jednak za dużo alkoholu i niektórzy przedwcześnie udali się do domów, gospodarz padł, zresztą nie tylko on, a z tymi co jeszcze jakoś się trzymali nie dało się porozmawiać. Muzyka grała i w sumie to wystarczyło by jeszcze parędziesiąt minut wytrzymać, by nie wrócić do domu przed północą. Przecież tak nie wypada.
Siedziałem na kanapie w pokoju gościnnym i popijając drinka słuchałem muzyki. Coś jednak zakłóciło mój spokój. Skrzypienie otwierających się drzwi, stukot przewracających się butelek. Acha – pomyślałem – sąsiedzi przyszli na skargę. Wstałem i wyszedłem na przedpokój. Stała tam młoda dziewczyna, lekko zaskoczona bałaganem i leżącymi na podłodze ludźmi. Staliśmy tak wpatrzeni w siebie krótką chwilę.

- Przepraszam kim jesteś? – spytałem nieśmiało

- Cześć, jestem Sofia mieszkam naprzeciwko – odparła

- Miło mi jestem Eugenio. Mogę ściszyć muzykę, przepraszam jeżeli…

- Nie, nie! Nie ma problemu ja nie po to. Właśnie wróciłam z pracy i jestem trochę zmęczona. Chciałam się napić kawy ale zapomniałam kupić, a teraz wszystko pozamykane. Czy masz może trochę „pożyczyć”? – powiedziała a uśmiech, który malował się na jej twarzy mnie zniewolił.

-Eeee… Aaaa… Wiesz, to nie moje mieszkanie, poszukam – powiedziałem nerwowo.

Wszedłem do kuchni przekraczając kolejnych znajomych. Kawa gdzieś musi być, przecież piłem dzisiaj. Nie tylko ja zresztą. Przeszukałem wszystkie górne szafki. Nie znalazłem. W dolnych też tylko parę garnków i nic więcej. Już miałem przekazać miłej pani złe wieści gdy potykając się o kumpla przewróciłem się i zobaczyłem pudełko kawy pod stołem. Kto by pomyślał. No ale ważne, że jest. Wyszedłem z kuchni i wręczyłem znalezisko Sofii:

- O dziękuję bardzo – powiedziała, a z radości niemal podskoczyła

- Proszę, tu i tak nikomu się już nie przyda

- Właśnie widzę, że było syto – powiedziała i dodała – to skoro nie masz tu nic do roboty, to może napijesz się ze mną kawy.

- Pewnie, z przyjemnością – ta propozycja spadła mi z nieba.

Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, nie będę więc improwizował. W każdym razie spędziłem z Sofią najmilszy wieczór w moim życiu. Rozumieliśmy się bez słów i śmieszyły nas te same rzeczy. Nie wiem jak ci to wytłumaczyć. To co czułem… To jak się czułem… Nie jest łatwo słowami opisać uczucia. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy jestem w dobrym miejscu o dobrej porze. Nic co do tego czasu się wydarzyło nie miało znaczenia. Okazało się czymś zupełnie nieważnym. Całe moje dotychczasowe życie było puste. Zrozumiałem to w tamtym momencie. Spotkanie Soffi wydawało się jedynym co słuszne.
Wieczór przeciągnął się w noc. Wychodziłem od niej gdy słońce już zdążyło pokonać mrok całkowicie. Zacząłem za nią tęsknić z chwilą zamknięcia się za mną drzwi jej mieszkania. Wróciłem do domu. Położyłem się. Nie mogłem jednak zasnąć. Nie potrafiłem przestać o niej myśleć. Chciałem przestać. Przecież nie chciałem się w nic angażować. Nie dało się.
Zjadłem śniadanie i wyszedłem na spacer. Natrafiłem na otwarty bar. Wstąpiłem. Wypiłem piwo duszkiem i wróciłem do domu. Wykręciłem numer do gospodarza wczorajszej prywatki. Odebrał po trzech sygnałach:

- Cześć Mark, tu Eugenio. Jak się czujesz?

- Cześć. Dochodzę do siebie – odpowiedział niewyraźnym głosem.

- Wiesz… tak myślę sobie… odwiedzę cię dzisiaj, pomogę ci posprzątać.

- Dobra Eugen, tylko daj mi dwie godziny, bo najpierw muszę się doprowadzić do porządku

- Ok., to będę tam za dwie godziny, do zobaczenia.

- Do zobaczenia – powiedział i odłożył słuchawkę.

Mam trochę czasu. Prysznic, kawa, szybki obiad i ruszam.
Sprzątanie zajęło nam nieco ponad godzinę. Po sprzątaniu mały drink:

- Słuchaj Eugen, ja muszę się powoli zbierać do rodziców – przerwał milczenie Mark

- Nie ma sprawy, już się zbieram.

Odprowadził mnie do drzwi. Udałem, że idę do windy, a gdy zamknęły się drzwi zapukałem naprzeciwko jego mieszkania. Nikt nie otwierał. Zasmucony i wyczerpany wróciłem do domu. Położyłem się spać, bo w końcu całą noc na nogach bez minuty snu. Jednak o zaśnięciu mogłem jedynie pomarzyć. Tak bardzo chciałem ją znowu spotkać, zobaczyć, porozmawiać z nią. PO paru godzinach zasnąłem.
Obudził mnie dzwonek do drzwi. Było ledwo po dziewiątej rano. Otwieram, a w drzwiach mój najlepszy kumpel David:

- No widzę Eugenio, że miałeś ciężką noc – powiedział podając mi dłoń

- Nie Dave, tak to tylko wygląda, odsypiam imprezę u Marka – odparłem i razem udaliśmy się do salonu.

- Kawa, herbata… - zaproponowałem

- Herbata, dzięki

Poszedłem do kuchni, a z głowy nie mogłem wyrzucić wspomnienia przedostatniej nocy. Teraz wydawała się marzeniem sennym, czystą iluzją. Zalałem herbatę, a sobie kawę i wróciłem do salonu.

- Nasz marzenia się spełnią – powiedział Dave

- Co, co? – odparłem zdziwiony – ale o co chodzi?

- Eugen, no nasze marzenia zaczynają się spełniać. Ja już sprzedałem samochód, a jutro idę się zwolnić i ruszamy w podróż dookoła świata, tak jak marzyliśmy – wyjaśnił podekscytowany David

- No to świetnie ale co tak z dnia na dzień?

- Nie będę się wdawał w szczegóły ale zainwestowałem jakiś czas temu, a teraz to przynosi zyski i w zasadzie przez dłuższy czas nie musimy się niczym przejmować. Wynajmuję mieszkanie i za tydzień już będziemy w trasie. Załatw co masz załatwić

- To naprawdę wspaniałe wieści - odparłem z euforią

Przez kilka godzin rozmawialiśmy, planowaliśmy, omawialiśmy szczegóły. David wyszedł kilka minut po godzinie pierwszej. Właściwie dużo do załatwiania nie miałem. W pracy od dłużego czasu mówiłem, że niebawem się zwolnię i nie będą mi sprawiali problemów. Mieszkanie zostawię pod opieką siostry, zlikwiduję jedną z lokat i mogę ruszać. I tylko ona mnie hamowała. Bo niby taka podróż to marzenie życia, jednak to co się stało tak niedawno, to jak zawirowało to moim światem. Miałem niecały tydzień. Mogłem poświęcić dla niej wszystko David by to zrozumiał. Sam pojechałby w podróż życia. To nie było dla niego problemem.
Jeszcze tego samego dnia postanowiłem ją odwiedzić. Poszedłem wieczorem. Zapukałem, tym razem drzwi się otworzyły, a za nimi stała Sofia. Na początku wydawał się zdziwiona, lecz z czasem wyraz jej twarzy wskazywał na zadowolenie. Spędziliśmy razem kolejny miły wieczór i umówiliśmy się na następny dzień.
Kilka następnych dni to życie jak we śnie. Wszystko wydawało się takie na miejscu, takie słuszne. Podróż powoli się oddalała. Przecież już nie musiałem szukać swoje drogi, swego kąta. Byłem tu i teraz z nią i byłem u siebie.
Dwa dni przed planowanym wyjazdem powiedziała, że to wszystko się dzieje zbyt szybko, że musi wszystko przemyśleć i że się odezwie. Właściwie miała rację. Znaliśmy się tydzień, a ja byłem gotowy poświęcić dla niej wszystko. Sam też chyba nie do końca to przemyślałem.
Następny dzień to układanie spraw. Postanowiłem, że jeżeli się nie odezwie do dnia wyjazdu to jadę. Będzie co będzie.
Nie odezwała się. Podróż marzeń stała się faktem.

Widziałem wspaniałe budowle, jadłem niepojęte potrawy, smaki świata. Nigdy nie podejrzewałem jak wielką przyjemność może sprawić posiłek. Spotykałem niesamowitych ludzi. Ludzi, którzy cieszyli się dniem powszednim, którym sama rozmowa wystarczyła do szczęścia. Widziałem też dużo okrucieństwa, to nieuniknione, niestety. Podróżowaliśmy wszelkimi możliwymi środkami transportu. Przeżyłem noc i dzień polarny. Widziałem zorzę. Przeżyłem emocjonujące przygody, na które nie starczyłoby czasu by wszystkie spisać, czy opowiedzieć. I nie żałuję ani jednej chwili z tych trzech lat podróży.
Jednak wszystko to co widziałem, co czułem, co przeżyłem nigdy nie sprawiło mi tyle przyjemności i satysfakcji co czas spędzony z Sofią. Może to głupie ale każdego dnia myślę o niej.
Po powrocie starałem się jej szukać. W tym mieszkaniu już nowi lokatorzy. Nie wiedzieli co się stało z poprzednią właścicielką. Kumpel, który mieszkał naprzeciwko, już też się wyprowadził. Kilka lat szukałem, nie znalazłem. Szukając swego miejsca co jakiś czas wyruszałem w trasę. Gdziekolwiek, czymkolwiek i z kimkolwiek. Najczęściej jednak sam. Nigdzie nie znalazłem cząstki siebie świadczącej o tym, że to jest „tu”, że droga, którą obrałem jest słuszna. I uwierz, każdego dnia tęskniłem za Sofią. Nie wiem czy by zadzwoniła. I jak mówię nie żałuję swego wyboru, bo naprawdę wiele przeżyłem, niestety nigdy nie byłem szczęśliwy, nie tak jak przy niej.
Wiem, to taka ckliwa historia, czy ma szczęśliwe zakończenie? I tak, i nie. Spotkałem ją tydzień temu. Nie będę ci mówił jak to się stało. Pewnie i tak byś nie uwierzył. I było jak kiedyś. Znowu to poczułem, wszystkie te lata okazały się tylko kilkoma dniami. Tak jakby zadzwoniła zaraz przed wyjazdem. Trochę powymienialiśmy się życiowymi doświadczeniami. Wczoraj miałem się spotkać z siostrzeńcem. Poszedłem na przystanek. Autobus miał opóźnienie, czytałem więc ogłoszenia na tablicy. I tam umarłem Karl. Czytając te ogłoszenia natrafiłem na nekrolog – Sofia Fuentes zmarła w wieku 72 lat. Pogrzeb…
Byłem na pogrzebie, kilka osób. Głównie znajome z kółka bingo. Wiem ,że kiedyś się koło niej położę. Los chciał, że miejsce obok jej grobu jest wolne. Wykupiłem je. To nie poprawia humoru, to nie daje nadziei. Ale położyć się obok niej to jedyne czego chcę. Twoje zdrowie młody przyjacielu.

Wypiliśmy do końca to co nam zostało. Eugenio dodał jeszcze, że wiedząc, iż tylko parę dni w życiu będzie szczęśliwy, za nic by tego nie zmienił. Bo wszystko co było traciło znaczenie gdy spotykał Sofię. Liczyły się tylko te chwile. I wyszedł.
Ja jeszcze zostałem chwile. Musiałem przemyśleć to wszystko. To zadziwiające jak chwila może zmienić nasze życie. Oby nikt tej chwili nie przespał…
To opowieść człowieka, sami oceńcie czy szczęśliwego czy nie.


I tym razem z braku czasu musiałem improwizować. Wszystkiego dobrego dla Was (kimkolwiek jesteście)

12 lutego 2009

Improwizacja

Spacerując po jednym z miast docieram do placu otoczonego ze wszystkich stron drapaczami chmur. Plac o podstawie kwadratu. Betonowa pułapka. Nie potrafiłbym się dobrze rozpędzić, a napotkałbym przeszkodę w postaci jednego z budynków. Patrzę w górę. Szklane ściany. Lustrzane szyby. Budynki wzajemnie przenikające się w swych odbiciach. Miliony okien. Nad placem dostęp do nieba prawie zerowy. Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem?

Brakuje powietrza, kręci się w głowie. Aaaa… nie wytrzymam. Ściany zbliżają się do siebie. Zaraz zostanę zgnieciony. Duszę się. Padam na kolana, a z mego wnętrza wydobywa się krzyk. Krzyk, którego nawet ja nie mogę znieść. Jednak nie mogę przestać. Krzyczę. I mimo, że ciężko to znieść to czuję, że muszę. Klęcząc wyrzucam z siebie to co czaiło się pomiędzy sprawami nieskończonymi, a sprawami za które się nie zabiorę. To egzystencjalny ból. To ciągła niepewność. To nienawiść do ludzkiego gatunku. To co tłumiłem, to przez co byłem przykuty. Wyrzucam z siebie to. Nie mogę inaczej. Tłumić dłużej nie mogę, bo eksploduję. Klęczę i krzyczę, a budynki kręcą się wokół mnie. Krzyk staje się coraz bardziej przerażający. Szyby zaczynają pękać. Miliony okien zostaje nagle w tej samej chwili zniszczonych przez głos życia. Teraz całe to szkło spada w dół. Zaraz ten deszcz spadnie na mnie.
Pierwsze rany. Nic nie czuję. Jestem obsypany ostrym szkłem. Tnie koszule. Rani ciało. Wbija się pod skórę. I krzyczę jeszcze mocniej. Nie, to nie przez ból, bo przecież nic nie czuję. To wewnętrzny głos daje do zrozumienia, że nie zniesie dłużej tej obojętności. Koniec tego niemego przyzwolenia na wszystko. Koniec akceptowania rzeczywistości takiej jaka jest. I krzyczę mocniej. Nie mam już sił. Jednak ten głos jest mocniejszy ode mnie. Poddaje się mu. Po raz pierwszy daję się ponieść w nieznane i wydaje się to słuszne. Słucham co ma do powiedzenia, przecież to część… nie, nie część mnie - to ja!

Kolana słabną. Krzyk się zwiększa. Teraz dźwięk jest strasznie wysoki. Widzę ludzi w otworach, w których jeszcze niedawno znajdowały się okna. Patrzą na mnie i nie mogą pojąć tego co się dzieje. Nikt się nie rusza. Wpatrzeni w coś niepojętego nie wiedzą co zrobić. Krzyczę i jestem coraz słabszy. Chodnik jakby miększy pod moimi kolanami, a może to kolana miękną. Nie wiem. Zapadam się. Nie czuję strachu, a i krzyk słabnie. Podłoże pod moimi nogami kruszy się, a ja spadam. Z moich oczu znika wszystko. Jest tylko ciemność. Już sam nie wiem czy spadam, czy się wznoszę, czy może się unoszę. Mam to gdzieś, gdzie jestem i dlaczego. Bo czuję się niesamowicie lekki. Nie ma nic co by mnie ograniczało. Jestem wolny!
Teraz wszystko wydaje się jasne. Zbyt naiwny byłem. Zbyt często dawałem sobą manipulować, to było świadome. By unikać spięć. By nie mieszać się w nic. By mieć święty spokój. Świadomie stałem się dziwką wmawiając sobie, że robię dobrze. Dawałem dupy i mówiłem, że naprawiam świat. Jednak już nie czuję gniewu, smutku. Już nie czuję obrzydzenia do samego siebie. Teraz - tu gdzie wszystko się zaczęło, gdzie wszystko się zacznie – jestem spokojny. Rozumiem i swoje motywy i motywy innych. Unoszę się Pozbyłem się bagażu emocji i chorych wyobrażeń. Jestem lekki, nie potrzebuję balastu. Jestem czysty i już nie chcę się pobrudzić. I… cholera… i chyba jestem szczęśliwy…

Spadam i uderzam o ziemię. Nie czuję bólu. Leżę na plaży pod palmą. To nie mógł być sen. Zbyt dobrze się czuję. Podnoszę się patrzę na morze. Piękny błękitny kolor i tylko białe korale morskiej piany niesionej przez fale odróżnia wodę od nieba. Niebo bezchmurne. Odwracam wzrok. Niewielki wał piasku, a za nim drzewa. Piękny jest ten świat. I ten niesamowicie wielki grzyb, który właśnie wyskoczył zza drzew. Wypełniony dymem i ogniem. Pięknie się maluje na tafli nieba. Przyszedł z hukiem, jakby chciał wszystkim się objawić w tym samym momencie. I jestem spokojny. Rozkoszuję się zapachem powietrza. Człowiek zaraz zniknie z powierzchni ziemi. Koniec z tym wirusem. Najdziwniejsze jest, że jesteśmy wirusem, a przez przypadek staniemy się antywirusem. System będzie czysty. I może gdyby nie ta obojętność(?) Ach… pięknie pachnie koniec świata.

P.S. To tylko improwizacja...

06 lutego 2009

Odwilż

Otwieram okno i opierając się na łokciach o parapet spoglądam na to co znam od zawsze. To obraz który odsłaniam każdego ranka, by zasłonić go dopiero gdy mrok przykryje widoczność. Jest paręnaście minut po godzinie drugiej rano lub jak kto woli w nocy. Wystawiam głowę przez okno i w jednej chwili ciepło pokoju przechodzi w chłód przestrzeni. Nieograniczonej przestrzeni. Świat spowiła mleczna mgła. Widoczność ograniczona do paru metrów. Kiedyś naprzeciw stał blok. Teraz tylko słabe światło przebijające się przez mglistą materię daje do zrozumienia, że to co w tej chwili nie istnieje, w normalnych warunkach jest domem dla wielu rodzin. Jednak nie teraz i jeszcze nie przez parę godzin. Cały budynek został wyrwany, przesadzony jak roślina. Pozostała tylko pusta przestrzeń.

Patrzę na to co znajduje się trochę bliżej. Kilka drzew i latarnia w kształcie kuli. Światło jakie pada na te drzewa, resztki śniegu na gałęziach i mgła tworzą krajobraz, który przywodzi na myśl ten sam miesiąc sprzed lat. Luty, ferie, śnieg, a przede wszystkim mini serial „Opowieści z Narnii”. Całą rodziną zasiadaliśmy każdego popołudnia i z zainteresowaniem śledziliśmy losy czwórki rodzeństwa, które znalazło przejście do baśniowego świata w starej szafie. Nie był to film nakręcony z takim rozmachem i z takimi efektami jak współczesna wersja. Jednak magia jaką rozpalał w naszych sercach, duszach i umysłach, do dziś nie została choćby w połowie powtórzona przez cokolwiek. Po każdym odcinku wędrowałem do szafy, odsłaniałem kożuchy i płaszcze (do teraz czuję ich zapach)w poszukiwaniu wejścia do mojej Narnii. I mimo, że każdego dnia nie znajdywałem przejścia, pełen nadziei pakowałem się w ten las zimowych ubrań każdego następnego dnia. "To jeszcze nie dzisiaj, może jutro" - mówiłem.
Co wieczór przed zaśnięciem wyobrażałem sobie, że to my jesteśmy bohaterami tej opowieści. Ja, mój brat i dwie siostry. Cztery ludziki wbite w świat baśni. W jedyny świat jaki może zrozumieć dziecko. Nigdy nie zapomnę tej niezwykle smutnej chwili, gdy Aslan, lew, został zabity. Przed śmiercią obcięli mu grzywę. "Jak mogą?" - zadawałem sobie pytanie. "Przecież to taka piękna i miękka grzywa, do której małe dziecko chce się przytulić gdy się czegoś mocno boi lub gdy za czymś/kimś tęskni". "Jak mogą odbierać mu życie?". "To dzięki niemu małe ludziki takie jak ja, jak my, czują się bezpiecznie". A łzy spływały po policzkach. Nawet teraz jak o tym pomyślę to robi się smutno. Na szczęście najczystsze dobro zwycięża i w kolejnym odcinku wielki Aslan wraca do życia, a ja poczułem spokój. Niewątpliwie ten serial miał na mnie ogromny wpływ. Wpływ na moje marzenia, na postrzeganie świata. Dziś zobaczyłem moją Naranię. Nie w starej szafie lecz przez okno. Wystarczy jeden krok i będę w tym świecie. Nie teraz. Nie fizycznie. Bo przecież w wyobraźni tkwię w tym baśniowym świecie już wiele lat. Mnie również dopada wieczna zima jak kiedyś Narnię. To smutek. Biała królowa ma swój czas. Niedługo ten czas się skończy. Już stopniały śniegi.

Mój wzrok opuszcza krainę baśni i przenosi się na to co pod nogami. Tu widoczność jest najlepsza. Świat widziany z okna drugiego piętra. Znam go bardzo dobrze. Dwa pasy zieleni przedzielone chodnikiem. O tu po prawej, na tej trawie…
Pamiętam jak ubrałem moją ulubioną bluzę jasnoniebieską z uśmiechniętym Smurfem na środku. Dopiero co ściągnięta z balkonu po praniu. Cieszyłem się jak głupi, że mogę w niej znowu iść. Wychodząc z domu usłyszałem głos mamy dochodzący z kuchni „Tylko się nie pobrudź!”, „Dobrze, będę uważał” i z leciałem po schodach
…O tu po prawej na tej trawie ubrany w swą ulubioną bluzę grałem gumową piłką wielkości melona. Radość ze świeżo wypranego Smurfa trwała nie więcej niż pięć minut. Lecąc za piłką, potknąłem się o kamień i wylądowałem na lewym łokciu. Łokieć ujechał. Na pewno znacie tę zaciągniętą zieleń na spodniach, koszulkach czy swetrach. Ile to razy się zdarzało?. Zdarzyło się i tym razem. To tyle jeżeli chodzi o ostrożność podczas zabawy. Tego dnia ufajdałem jeszcze jedną bluzę.
A tu po lewej stronie, w tej trawie, która kiedyś była gęstsza, któregoś dnia spędziłem całe popołudnie na szukaniu czterolistnej koniczyny. Na kolanach przemierzałem ten gąszcz małych roślin. Wyobrażałem sobie, siebie jako małego ludzika dla którego ta niziutka trawo-zieleń byłaby dżunglą nie do przejścia. „Ciężkie jest życie robaczka” – pomyślałem. Przeglądałem wszystkie koniczynki. Miałem wrażenie, że jeżeli znajdę tę z której łodygi wyrastają cztery listki to nic złego nigdy nam się nie przytrafi. Że nie będziemy o nic musieli się martwić, a szczęście nie opuści nas nigdy. Szukałem, szukałem no i nie znalazłem. Niestety.

Na brzegach chodnika oddzielające te dwa wyżej wymienione historyczne miejsca, stoją dwie ławki obrócone twarzą do siebie. Wiele godzin przesiedziałem na tych ławkach. Zazwyczaj z tymi samymi ludźmi. Zmieniały się zainteresowania, tematy, kolory ławek, czas leciał my dorastaliśmy ale do pewnego czasu ekipa była ta sama. Nie wszyscy załapywali się na miejsca siedzące. Niektórzy musieli stać. Kto pierwszy ten lepszy. Ławki w soboty służyły nam za zegarek. Jeden znajomy zawsze wychodził najwcześniej z domu. Już po obiedzie, podczas gdy inni kończyli śniadanie. Zasiadał i czekał. On nam był wskazówkami na tarczy podwórka. On już jest oznaczało - to powoli trzeba się zbierać.
Patrząc na to z góry widzę jak przeciągu czasu się zmieniamy, rośniemy. Widzę tych skubiących słonecznik kumpli i tych co obgryzają paznokcie. Parę obrotów zegarkiem przeszłości i ci sami jeszcze ze słonecznikiem ale już z piwami. Niektórzy paznokcie zamienili na papierosa, a gryzienie na wciąganie. Widzę te wymieniane, połamane deski. Kolejny kolor, tym razem zieleń przykryła czerwień. Na paru deskach do dziś można czytać historię tego podwórka po warstwach farby.
Powoli towarzystwo zaczęło się wykruszać, by ławki opustoszały całkiem. Stoją samotnie patrząc na siebie. I tylko czasami ktoś zmęczony przysiądzie na tym niezłym kawałku wspomnień.

I już robi się zimno. Wystarczy tego odświeżającego powietrza. Trzeba wrócić z dalekiej podróży po pokładach pamięci. Zamykam okno, siadam przed komputerem i spisuję przemyślenia. Jest przed trzecią. Dziś to będzie tylko szkic. Jutro powstanie z tego coś, co Microos i inni będą mogli przeczytać w wannie, w pracy, u dziewczyny. Bo ktoś to czyta…

27 stycznia 2009

Sentymentalnie

Ostatni tydzień to kolejna podróż. Tym razem podróż sentymentalna, podróż w czasie. Może wyruszyłem w nią by zamknąć pewne drzwi? Może chciałem spojrzeć tylko przez dziurkę od klucza na to co kiedyś, było odskocznią od szkolnych stresów i od domowego marudzenia?

Piwnica.

Miejsce zupełnie magiczne. Azyl – to chyba najlepsze słowo określające to pomieszczenie. Pamiętam jak pewnego wrześniowego popołudnia 1997 roku zapaliłem tam pierwszego papierosa. Sobieski Light. Ta adrenalina i to nie znośne kręcenie w głowie za, którym tęskniłem przy każdym kolejnym papierosie lata później. To miejsce gdzie zamykaliśmy drzwi do rzeczywistości. Przecież przez cały tydzień przeżywaliśmy stresy związane ze szkołą. Od poniedziałku liczyło się tylko by przetrwać, oby do piątku. Bo w piątek kończyło się to co przytłacza, a zaczynało się to co fajnie jest robić. Całkowite oderwanie się od wszystkiego co nas otacza. Z butelką wódki z mety, z paczką piw, z paroma winami tanimi, czy czym tam jeszcze co pozwalało oderwać się od ziemi. Rozmowy toczone godzinami. Nie jeden chciał zmienić świat. Przecież to takie oczywiste, że będzie dobrze. Wystarczy otworzyć ludziom oczy. Młodzi ludzie jeszcze wierzący, że to wszystko ma sens. A nawet jak nie ma, to liczy się tylko ta chwila, bo jutra i tak nie będzie.
A gdy po spożyciu „dopalaczy” opuszczaliśmy piwnicę, świat za drzwiami klatki był zupełnie inny od tego jaki zostawiliśmy wychodząc ze szkoły w piątkowe popołudnie. Spotykaliśmy resztę osiedlowych znajomych. Na ich twarzach, zupełnie jak na naszych malował się uśmiech. Do końca wieczoru wszyscy razem przemierzaliśmy ścieżki miasta, nie zwracając uwagi na nic co nie ma znaczenia. A znaczenie miało tylko to, że czujemy się dobrze w dobrym towarzystwie i jeżeli dzisiaj skończy się świat to przyjmiemy to z przyjemnością i ulgą. Może właśnie szukaliśmy końca wszystkiego? By na zawsze pozostać w tym stanie , by już nigdy nie opętała nas szarość i nigdy nie dorosnąć.
Piwnica, została zamknięta. W zasadzie to nigdy nie powiedzieliśmy dość. To przeminęło naturalnie. Staliśmy się pełnoletni i dużo więcej mogliśmy. Nasza podziemna baza straciła swój czar.

W ubiegłym tygodniu postanowiłem otworzyć to co było zamknięte w puszce o nazwie „Piwnica”. Chciałem sprawdzić czy gdy podniosę wieko przeszłości, poczuję zapach tego co minęło, czy jak kiedyś poczuję się wolny. Już dłuższy czas zabierałem się do tego i w końcu się udało. Odkurzyłem pamięć i wspomnienia dawnych dni wróciły. Nie było już takiego szaleństwa jak kiedyś. Z umiarem kosztowałem tego co lata temu było nam tak bardzo potrzebne do przetrwania.

Teraz wiem, że te drzwi nigdy nie będą zaryglowane, że na kilka godzin mogę zejść po betonowych schodach, a z każdym pokonanym stopniem będę czuł jak wracają wspomnienia, by przekręcając klucz w kłódce przekręcić wstecz czas i pooddychać tamtymi latami, by poczuć pierwszego papierosa, by zobaczyć siebie. Bo część mnie na zawsze tam pozostanie.

21 stycznia 2009

O muzyce

Wiem… O muzyce nie powinno się pisać, muzyki się słucha. Tym bardziej nie powinno się pisać krótko, a będzie krótko.
Bo muzyka to jest coś co rozumiem, coś w czym potrafię się odnaleźć. Nic nie zabija mnie tak jak cisza. Wiem, że cisza zupełna nie istnieje, nie w warunkach naturalnych. Jednak to co nazywamy ciszą, ten brak jakichkolwiek oznak wyższej świadomości to przytłacza i odbiera chęć do wszystkiego. Czasem wiatr uderzając w okno i poruszając gałęzie drzew stworzy coś ciekawego, coś co ewentualnie może zastąpić dźwięki dobywające się zwykle z głośników.
Cisza. To ona sprawia, że mrok jest ciemniejszy, a strach większy. To cisza powoduje, że czuję się taki zagubiony. I to co nazywamy ciszą, to coś czego nie rozumiem. Dlatego mój dzień wypełniony jest muzyką do granic możliwości. Często nie mogąc zasnąć przez całą noc słucham muzyki. W końcu zasypiam. Budząc się co jakiś czas do uszu dochodzi znajomy dźwięk. Czuję się przytulony przez te melodie. Otacza mnie, ogrzewa, nie pozwala być samotnym. Uśmiecham się.

Muzyka. Mój alternatywny świat. Świat, niezwykle piękny, bogaty, wieczny. Zamykam się przed otaczająca mnie rzeczywistością, odrywam się jak się tylko da. Muzyka rozładowuje wszystkie emocje, jest niezależnie od tego jak się czuję i co robię. To świat, który jest dla mnie jasny. Każdego dnia poznaję coś nowego. Coś co przyprawia o słynne ciary.
Tak wiele dróg, nieskończenie wiele. Drogi muzyki. Zdaje ci się, że wiesz jaką drogą podążasz, nic nie może cię zaskoczyć. Idziesz. To droga muzyki, którą znasz od jakiegoś czasu. Już jakiś czas chodzisz nią, bo jest wygodna, znana i przyjemna. W pewnym momencie - nie wiesz co ani jak - ale to co ci się wydawało prostą ścieżką, gdzieś pomiędzy krzakami coś skrywa. Dziwisz się. Przecież miałeś wrażenie, że znasz ją na pamięć. Ciekawość nie daje ci spokoju. Podchodzisz. Przyglądasz się. Niby fajne ale jakieś takie nieznane. Nie dostrzegasz jeszcze dokładnie. Wychylasz się bardziej. Jesteś na krawędzi. Zaraz wpadniesz w nieznane. Odłożysz to co znasz na chwilę? Dasz się ponieść nieskończoności czającej się za krzakiem oczywistości? To co kryje się w mroku jest zbyt pociągające. Wpadasz. Przepadłeś. Przed tobą niekończąca się ilość dróg. Dróg łatwiejszych i trudniejszych. Niektóre nie są dla ciebie. Sam się przekonasz. Jesteś w raju. Przekroczyłeś granicę tego co znane i lubiane. Teraz tajemniczy świat, otwiera się przed tobą. Już nie ma powrotu. Ta znana ci wcześniej droga gdzieś tu się znajduje, pewnie na nią trafisz, wspomnisz dobre dni, może nawet uronisz łzy wzruszenia. Nie wrócisz już jednak do tej prostoty, linijności.

Nigdy nie pojmę ludzi ślepo zapatrzonych w jeden zespół, w jeden rodzaj muzyki. I jeszcze te muzyczno-subkulturowe konflikty. O co chodzi? Do cholery ludzie już mają nieźle nasrane w głowach. Traktują muzykę jako powód do niezgody. Nie wykorzystujcie tak muzyki. Nie macie do tego prawa. Ona nie jest waszą własnością i tylko zrozumieć ją możecie, więc rozkminianiem się zajmijcie. Zamknięci jesteście na to co oferuje wam świat muzyki. Droga, którą idziecie nie jest ślepa. Ona prowadzi do ścieżki, która w pewnym momencie łączy się z czteropasmówką, z której w każdej chwili możecie zjechać na mniejsze drogi. No i jeszcze kolej torowa, metro, zakamarki świata. Nie warto się zamykać w klatce tego co znamy od lat.

Ja muzykę kocham. Prócz alternatywy daje bezpieczeństwo. Towarzyszami są mi najwięksi. Słucham co mają do powiedzenia. Nie zawsze słowa są najważniejsze. Często przecież to co niepowiedziane mówi nam więcej niż to co oczywiste, proste i jasne. Cały dzień słucham. Muzyka jest dla mnie: kochanką, przyjacielem, żoną. I jakże cięższe by było życie gdyby nie: psychodeliczna muzyka Radiohead, rockowe dźwięki poczynając od The Beatles i nie kończąc nigdy. A czy nie oczyszczające jest słuchanie Rage Against The Machines? Wyładować emocję skacząc, krzycząc, tańcząc. Albo latać przy muzyce Chicane, to piękne i wysokie loty. Czy zróżnicowane Faithless, które zanurzyło palec we wszystkich „odłamach” muzyki znanej jako elektroniczna. No i Depeche Mode, grupa, której nie da się sklasyfikować, a od której można się uzależnić. Sporo tego, nie sposób wymienić choćby paru procent. Świat bez tego byłby nijaki, to pewne.
Nie ma większej przyjemności niż słuchanie muzyki z kimś kto rozumie ją w podobny sposób do ciebie. Gdy już lata spacerując zaułkami i drogami tego świata, spotykasz kogoś kto te drogi zna tak dobrze jak ty. Niektóre lepiej. Ktoś kto wskaże ci kierunek, którego nie dostrzegałeś dotychczas. Dla wszystkich „muzycznych potworów”, dla tych którzy byli mi mentorami, towarzyszami i słuchaczami, dla was wszystkich proste - Dzięki! Mam nadzieje, że jeszcze z niejednym z was zatopię się w otchłań muzyki. Polatamy, pobujamy się, będziemy się rozkoszować hałasem, który jest tak zrozumiały, tak prawdziwy. To świat idealny.

19 stycznia 2009

Weekend

W pociągu


…opuszczamy Katowice. Mijamy kolejne familoki. Szare brudne, przygnębiające osiedla. Wyglądają na opuszczone. Opuszczone od lat. Chyba dawno nikt tu nie zaglądał, takie mam wrażenie. Jedno wielkie betonowe cmentarzysko. I tylko gdzieniegdzie zapalony znicz. Ktoś jednak pamięta o tym miejscu. Nie! To nie jest światło palącej się świecy. To nieliczne palące się lampy w oknach, dające nam do zrozumienia, że to co bierzemy za zgliszcza świata, to czyjś cały świat. Wszystko co ma. Czy zasłużył na taki los? W jego życiu nie ma miejsca na szczęście. Nie ma na to czasu. Zaganiany cały dzień. Pracuje po naście godzin, by rodzinę utrzymać. I może jedynie pomarzyć o godnym życiu. Może jego dzieci, może im się uda.
Pewnie w tych oknach jest ktoś, kto dziękuje za to co ma. Za zdrowie i, że może się cieszyć pięknem wschodów i zachodów. Może być świadkiem narodzin. Jeszcze ktoś inny myśli przez cały dzień jak wyrwać się z tej szarości. Napije się, czegokolwiek, byleby miało procenty. Wyrwie się na chwilę, a jutro będzie myślał co dalej.

Jest parę minut po pierwszej. Stolica śląska już za nami. Cisza i spokój. Jakby noc była westchnięciea po ciężkim dniu. Chwilą wytchnienia. Jakby świat chciał powiedzieć: „uff… udało się przetrwałem, niedługo wstanie słońce ale przez te kilka godzin mam to gdzieś i rozkoszuję się ciszą i spokojem”.
Ciekawy to świat. Stoi nic się nie dzieje. Chyba nocą jest odstawiany do mechanika. Tam cierpliwi czeka na swoją kolej. Leniwy fachowiec niespieszny się. Wie, że ma całą noc. Noc na przegląd, na dokręcenie śrub, wymianę oleju i jakąś ogólną kosmetykę. Chociaż może świat umarł? Może jego układ krążenia nie wytrzymał tego ciągłego biegu, tego kręcenia się wkoło. Świat się skończył, a my o tym nie wiemy? Świat umarł! To nie śnieg pokrywa dachy, drzewa, ulice – to kurz. Nikt już nie posprząta, nie ma czego. Przespaliście koniec świata. A może mam zwidy. Pewne jest, że cisza i spokój ogarnęła tę część ziemi. Nic się nie dzieje. Rzeczywistość w „slow motion”, powoli zmierza do dnia kolejnego. Cholera kocham ten świat, gdy nie istnieje prawie nic.

Jedziemy. Naszym celem jest Gdańsk. Suniemy pociągiem przez cały kraj. Jakby wielkim suwakiem zapinamy zamek błyskawiczny w kurtce Polski. By nie było tak zimno. Przed nami 9 godzin tym pojazdem. Hipnotyzujący stukot pociągowych kół. Mamy wykupione kuszetki. Jeszcze nie chcę iść spać. Posłucham muzyki, pomyślę.
Leżę i rozkoszuję się tym uśpionym życiem i czasem, jadąc w bujającym się jak barka na morzu – pociągu. Morzem nam zaśnieżone lasy i pola, a falami – tory. Jest strasznie ciepło. Długopis skacze po kartkach zeszytu: „Jak ja się później odczytam z tych bazgrołów?. Kilka linii wygląda jak na szpitalnym monitorze, wykres pracy serca. Ale dam radę”.
Jazda. To jest coś co bardzo lubię od najmłodszych lat. Do tego jeszcze muzyka. Jest świetnie. Przez okno które przysłonięte kurtkami ma w tej chwili rozmiar siedemnastocalowego monitora LCD, patrzę na płynące co jakiś czas światła latarni, domów, pociągów. Leżę. To coś nowego. Zawsze podczas podróży siedziałem, a noc miałem przyklejony do szyby. Tym razem - w miarę wygodnie - leżę. Już prawie 4 na zegarku. Tak bardzo chcę się rozkoszować jazdą, światłem zza okna i muzyką. Nie zasypiaj. Jeszcze jeden utwór.
No dobra już koniec. Nie mogę się powstrzymać. Odkładam grajka i zamykam oczy. Bujam się podczas zasypiania. Wspaniałe uczucie. To nie łóżko! To nie pociąg! Unoszę się w powietrzu na latającym dywanie. Jeszcze nie zasypiam, cieszę się chwilą. Czuję się wolny. Już wiem co przeżywają każdego dnia anioły podróżując na obłokach. I…
…zasnąłem.

Budzę się jakieś głosy na korytarzu. Dwóch mężczyzn i kobieta. Za oknem ciemno. Patrzę, która godzina – 5.47. Cisza i spokój nocy brutalnie zabita przez ludzi. Te pasożyty wszystko zniszczą. I mnie obudzili. Jestem tak zmęczony, że nie zwracam na to uwagi. Zresztą stukot i trzaski pociągu zagłuszają ich całkiem skutecznie.
Drugie przebudzenie. Już jasno, a zegarek pokazuje 8.23, czyli jeszcze ponad godzinę do celu. Zgrupowanie korytarzowe trwa dalej. Nie wiem o czym gadają. Nie interesuje mnie to. Niech sobie gadają. Dwa męskie głosy wymieniają zdania. Nic groźnego. I tylko ten żeński głos. Tak irytujący. Przypomina czasy gdy w zimowy poranek sąsiad próbował odpalić malucha. Kobieta miała głos jak fiat 126p kaszel. Wtrącała się co jakiś czas do rozmowy, mówiąc głównie do męża: Stefciu to, Stefciu tamto. Ale co się będę czepiał. Niech sobie gada.

Dojechaliśmy przed 10.
Mogę pisać co robiliśmy przez cały dzień. Ale to głównie obowiązki. Ciekawe i w przyjemnym towarzystwie ale nie chce mi się o tym pisać. Tylko wspomnę jedną postać. Lodowiskowego "woźnego". Fajny gość. Sam siebie mianował szefem wszystkiego i wszystkich ale całkiem pozytywna osoba, dająca nam powody do śmiechu. To parę jego tekstów:

„Dobra to jak już wszystko zrobicie to poszukajcie mnie. Ja będę tu, albo będę się gdzieś kręcił, albo będę tam. Jakby co to pytajcie o mnie”.

- A jak ma pan na imię?

„Pytajcie o pana Zbyszka, każdy mnie tu zna”

Potem spotykając nas po raz kolejny pyta się kiedy będziemy gotowi, tak plus, minus. 10-15min - odpowiadamy. Pan Zbyszek pojawił się po ponad godzinie. Chyba godzina i dziesięć minut. Ale jemu czas płynie pewnie inaczej.
I jeszcze jeden tekst gdy pytając się na drugi dzień czy ktoś o nas pytał odpowiedział:

„Nikt nie pytał, jak ja nie zapytam to nikt nie pyta”

Pan Zbyszek jest wporzo.

Wieczorem do „hotelu”. „Dom nauczyciela”. Wchodząc tam chyba weszliśmy do wehikułu czasu. PRL i to dawny PRL. Tylko odpadający tynk, odklejająca się okleina wskazywały, że czas nie miał litości i to co wydawało się trwać wiecznie, nie przetrwało próby czasu. Trochę też przypominała ta noclegownia domy ze starych amerykańskich horrorów. Klimat był.
Szybko się przebrać i na miasto. Postanowiłem zostawić aparat w pokoju. Chciałem nacieszyć się pięknem tego miasta. Może nie będę miał pamiątek. Ale przez chwilę będę się przechadzał z mieszkańcami Wolnego Miasta Gdańsk. Cofnę się o parę wieków i poczuję tamten klimat.
Na mieście obiadokolacja, piwko i spacer. Nie będę pisał dużo o Gdańsku. Bo dla niektórych warto zobaczyć, dla innych to za mało. Ja zawsze chciałem zobaczyć to miejsce. Udało się. Warto było, bo ma klimat i czuje się długowieczność. Może jeszcze tam wrócę, nie wiem. Polecam tym co jak ja potrafią się cofnąć w czasie i na kilka chwil być w innej rzeczywistości. Rzeczywistości tak istotnej dla tego czym jesteśmy teraz.
Stare miasto, piękne. Reszta miasta to zwykła polska metropolia.
I drugie oblicze Gdańska. Oblicze widziane przez szybę pociągu. Gdańska Stocznia. Miejsce tak istotne dla naszej wolności, niezależności. Wygląda ona niezwykle przygnębiająco, szaro i smutnie. Ciężko opisać uczucia jakie mną targały na widok kolebki Solidarności. Porównywalne ze śląskimi familokami. Może to ta sama rodzina szaro-przygnębiających i podupadłych architektonicznych tworów.

Powrót. Osiem godzin w pociągu. Tym razem bez kuszetek. Cały przedział dla nas. Miejscem docelowym pociągu Kraków. W Krakowie czekał na nas Rumski. Jeszcze tylko chwila przerwy w podróży by zatrzymać się na najlepszego kebaba na świecie i do domu.

Miła i ciekawa podróż. Wiele fajnych sytuacji, których nie da się opisać takimi jakimi były. Szkoda tylko, że nie da się całkiem oderwać od problemów i wątpliwości. No ale przez czas wyjazdu wszystko co przyprawia o zawrót głowy zostało rozcieńczone. Wracało ale nie z taką siłą.

12 stycznia 2009

czarno-białe

Sobota...

Biało-czarna

Świat głęboko pogrążony w swym corocznym zimowym śnie, przykryty śnieżną pościelą. Płatki śniegu leniwie tańczą na niebie. Widok tego białego świata w trakcie odpoczynku niezwykle uspokaja. Sam najchętniej położyłbym się na tym śnieżnobiałym posłaniu i tylko mróz i zimno powstrzymuje.
Czarna gęsta jak smoła ciecz, wywar. Na samym dnie bagnisty grunt, ciemniejszy od nocy, nad taflą unosi się lekka mgła. Niezwykle aromatyczna mgła. To zapach nadziei, siły, ukojenia. I ten niebiański smak pobudzający tego leniwego dnia.
Czarna kawa i białe ulice. Ciepły nektar i zimne posłanie. Pobudzający aromat i uspokajający krajobraz, a wszystko przedzielone szkłem. To piękna biało-czarna sobota.

Czarno-biała

Lecz kawa się kończy. Ciepło ucieka. Nadzieja odchodzi. Świat jakby zwolnił. Zostaje jedynie zimny widok upływających godzin. Biały hipnotyzujący widok. Niekończąca się biel. Niczym biała wciągająca otchłań. Nie wpaść w szaleństwo. Nie dać się pochłonąć. Biel nadziei przeszła w białą gorączkę wywołując czarne myśli.
Mrok przykrywa świat, łapie, więzi. Nie ma ucieczki. Nikt nie słyszy, a czas jakby stanął i daje do zrozumienia, że później nie ma już nic. Próba ucieczki. Próba wyrwania się z kajdan ciemności, z łańcuchów niebytu. Ostatni błysk nadziei, ostatnimi siłami i…

Biały wieczór

- Przyjadę do ciebie Maniek. Bądź na przystanku bo nie mam kaski i zastawie dowód u kierowcy – powiedziałem kuzynowi przez telefon.

- Dobra, nie ma sprawy. To której będziesz?

- 21.25. Coś koło tego. Nara – i skończyłem rozmowę.

Do autobusu 15 minut. Spakować różne potrzebne i mniej potrzebne rzeczy. Odziać się i na przystanek.
Na przystanku 5 minut oczekiwania na pojazd. Jest. Podjechał. Idę do kierowcy i pytam:

- Przepraszam, mógłbym zapłacić za bilet na przystanku przy wyjściu, bo nie mam przy sobie pieniędzy, a tam kuzyn będzie na mnie czekał – i wyciągam dowód by dać „w zastaw”

- Siadaj pan – odpowiada kierowca z uśmiechem na twarzy. Strasznie przyjemny wyraz twarzy miał ten człowiek. Pozytywna postać.

Włożyłem słuchawki do uszu i rozkoszowałem się jazdą i muzyką wpływającą prosto do głowy.
Przed wyjściem zapytałem kierowcy czy na pewno nie chce bym zapłacił, a on odpowiada:

- Dobrze, że pan powiedział, że jedzie bez pieniędzy. Powodzenia – i wszystko skwitował miłym uśmiechem.

- Dziękuję, powodzenia i do widzenia – powiedziałem i wyszedłem

Jak się później okazało kuzyn idąc na spotkanie zakupił sobie czekoladę i dodał: „No właśnie nie wiedziałem o co ci chodzi z tym dowodem” , czyli nie miał przy sobie ani grosza. Przypadek, że stało się tak jak się stało?

Z Mańkiem po Anie i w trójeczkę jak trzy skrzaty przemierzaliśmy drogi miasta, w poszukiwaniu wygodnej, przytulnej przystani. Pod nogami skrzypiał nam świeży śnieg. Tego wieczoru zwiedzaliśmy głównie podziemia Oświęcimia przystając chwilę tu, tam dłużej ale nigdzie za długo. Całkiem mile spędzony czas. Rozluźnienie i załapanie świeżego powietrza.

Wracając do domu już tylko we dwójkę z kuzynem spotkaliśmy znajomego z dawnych lat. Całkiem w porządku ziom. Kiedyś co tydzień coś się „kombinowało”. Z nim był jeszcze jeden gość oboje już nieźle zrobieni bo wiadomo „the weekend has landed…”. Ogólnie ziomki z osiedla, a skoro zmierzamy w tym samym kierunku, to można zamienić parę słów.
Przechodząc przez ulicę mija nas policja w swym lśniącym niebiesko-białym Seicento. Jadą dalej. Stary znajomy w pewnym momencie krzyczy: „Psy! Wy chuje!” i idziemy dalej. Słyszymy, że samochód się zatrzymuje. Ten czwarty mówi do naszego kumpla, a zamiast „R” wymawia „Ł”: "To tełaz będziesz spiełdalał” - i się śmieje.
Policja nawraca i wjeżdża na chodnik. Kumpel zaczyna swą ucieczkę i jeszcze tylko z uśmiechem na twarzy krzyczy „Ło ja pierdole”.
Pognał niczym Satyr pełen radości gna przez las. Skakał, machał rękoma. Niesforne stworzenie. Za nim policyjne Seicento mknęło między labiryntem białych zasp. Śnieżny patrol w pogoni za mitycznym stworzeniem. A my w trójkę staliśmy i nie mogąc się nadziwić, patrzyliśmy jak znajomy znika za kolejnym budynkiem, a bolid niezgrabnie pokonuje kolejny chodnik. Śmieszna i zaskakująca sytuacja.

Zwykła sobota, ze zwykłym dniem i zwykłym wieczorem. Czarno-biała sobota. Jak białe litery, wyrazy i zdania - na tej czarnej „kartce”.

03 stycznia 2009

Nowy Rozdział

Ostatnie pożegnanie z 2008 rokiem, czyli sylwestrowe podsumowanie.

Zapowiadało się na miłą posiadówę w wybitnym gronie, a zakończyło się bananem i zaskoczeniem na twarzy. Zmiana otoczenia podziałała kojąco. Impreza upłynęła pod znakiem dobrej rozmowy, dobrej zabawy i było niebyło - dobrze zakrapiana była. Nie za dużo nie za mało. Jakbyśmy w ten wieczór znaleźli złoty środek.

Przed północą wtopiliśmy się w tłum ludzi. Staliśmy się wszyscy jednym wielkim organizmem. Gdy spojrzeć na wszystko z lotu ptaka tworzylibyśmy wielki uśmiech. Parędziesiąt minut przyjaznej atmosfery. Tłum już nieźle uniesiony alkoholowo. Ale przez chwilę końca roku dało się wyczuć pozytywne nastawienie do wszystkiego. Miły akcent.

Po północy stało się coś niesamowitego, coś zupełnie niespodziewanego. Czułem się jak w kosmosie, jak w innym wymiarze… Byłem świadkiem końca wszechświata. Stałem sam na środku nicości. Tylko ja i cały wszechświat rozpadający się przed moimi oczami. Wybuchające planety, przepadające układy planet. Zmierzch wszystkiego. Wspaniałe zniszczenie wszelkiej materii. Eksplozja światła, kolorów… W jednej chwili wszechświat przestał istnieć. Ułamek sekundy nicości. I wszechświat zastąpiony swoją nowszą, czystą wersją o numerze 2009. I mimo, że to nie był pierwszy pokaz sztucznych ogni. Nie największy. To niesamowicie piękny. Czułem się jak dziecko, które pierwszy raz jest w lunaparku. Z otwartą buzią patrzyłem jak wszystko co mnie otaczało – kończy się, przepada, a zaczyna się coś zupełnie nowego. Po tych parunastu minutach ciężko miałem zamknąć szczękę - mróz. Ale pięknie było.

Wypada również wspomnieć o niespodziewanym gościu. Po widowisku końca (wszech)świata stawiając pierwsze kroki na drodze międzygalaktycznej nr 2009 zmierzaliśmy do sylwestrowej bazy. W klatce spotkaliśmy znajomą z nieznajomym. I właśnie o tym nieznajomym warto wspomnieć. Człowiek jak się wydawało znikąd. Jednak jego twarz od początku wydawał się znajoma. Dopiero brat otworzył nam oczy. Zielony, mały, duże uszy? Tak, tak! To mistrz Joda we własnej osobie. Zaszczycił nasze skromne progi. Cóż za wyróżnienie, cóż za radość. Szkoda tylko, że pan Joda przez resztę swej obecności medytował. Tyle pytań zostało bez odpowiedzi . Swoją drogą dziwną pozycję do medytacji wybrał. Głową do dołu? I jeszcze na stole? No ale mistrz to mistrz! Joda rulez!

Dziękuję wszystkim za całkiem przyjemny wieczór. Zniszczyliśmy stary rok! Zrobiliśmy to z hukiem, a jednocześnie bez zbędnych emocji. Pożegnaliśmy to co było, nie tęskniąc za tym. Oby ten nowy rok był tak dobry jak kurczak curry, jak lody włoskie, jak dobre wino. Smacznego roku.

I kończąc życzę nam wszystkim byśmy w przyjaznej atmosferze spotykali się co roku. By podsumowując każdy kolejny wspominali dobre dni, czekając co kryje się za rogiem nowego roku. Nieważne gdzie. Czy to Indie, czy to południowa Europa, czy Ameryka, czy nawet mieszkanie w Oświęcimiu, Bieruniu czy Chełmku. Wszystkiego dobrego!

31 grudnia 2008

Sylwestrowo(?)

Sylwester kiedyś lata świetlne temu. Spędzaliśmy go całą rodziną słuchając kaset The Beatles oraz takich hitów jak "Zakazany owoc". Kojarzę, że w TV zawsze leciała któraś z części Indiany Jonesa. Często w naszym pięknym miasteczku mieliśmy "egipskie ciemności", szaleństwo, taki sylwestrowy psikus. Indy niedokończony, a nowy rok witany na chybił-trafił. Ale klimat był. Szklanki napełnialiśmy gazowanym napojem o nazwie "Go-Go", toast i do spania. I mimo, że nic się nie działo, to fajnie było. Dotrwać do północy, to było przeżycie. Zobaczyć ten inny świat po zmroku. Szok...

Później sylwester to okazja do w miarę legalnego napicia się. Wyjść z kumplami, gdziekolwiek, nie ważne czy to garaż, czy to nawet stanie na mrozie. Nieważne. Ważne by napełnić się rozgrzewającą Vódeczką, by oderwać się od ziemi i polatać. Latanie często kończyło się bolesnym lądowaniem ale warto było. Godziny rozmów, kartony fajek i beczki vódki. Nastoletnie czasy buntu. Czasy gdy niewinność zmierzała w otchłań by przepaść na zawsze. A po każdym sylwestrze odliczanie dni do kolejnego...

Teraz dzień zwany sylwestrem, to taki zwykły dzień. Nawet gorszy od zwykłego. Taki dzień bez duszy. Wypada się spotkać i spędzić go z najbliższymi. Teraz też napełnimy czary alkoholem, przytłumimy potrzeby i z nadzieją na lepsze jutro będziemy się śmiać. I mimo, że taki zwykły, że taki nijaki to miło, że możemy się spotkać w przyjaznym gronie. W gronie dobrze życzących nam ludzi zamknąć stary rok i pełni marzeń, nadziei i oczekiwań otworzyć nowy, oby lepszy.

Życzę szczęśliwego 2009 roku by był pomostem do lepszego życia. By to był początek wszystkiego co warto robić, by każdy znalazł swą drogę, by każdy znalazł sposób by cieszyć się kolejnym dniem. A zdrowie niech nas nie opuszcza, więc - NA ZDROWIE!