04 maja 2009

Крим, Україна

Krym, Ukraina (kwiecień/maj 2009)

I już po wszystkim. Nie wiem od czego zacząć, początki zawsze są najtrudniejsze. Co napisać i jakich słów użyć, by wszystko było spójne, interesujące, a przede wszystkim sensowne?

Zacznę więc od końca. Po dwudziestoczterogodzinnej podróży pociągiem na trasie: Symferopol – Lwów i późniejszych dojazdach dotarliśmy do Polski. Każdy rozjechał się w swoją stronę i każdy z nas na swój sposób przeżywa wypad na Krym jeszcze raz. Analizom, rozkminkom i wspomnieniom nie będzie końca.

I teraz powinno się zacząć sprawozdanie, relacja z podróży. Coś typu:

Nasza podróż zaczęła się w nocy z 24/25 kwietnia… itd.

Tak jednak nie będzie. Nie będę pisał o wydarzeniach, nie o wszystkich. To niemożliwe bym sam wszystko spisał. Musiałbym robić notatki. Nie było na nie czasu. Może gdyby nasza szóstka spotkała się i przy piwku zabrała się za rozkminkę tych wydarzeń powstało by coś najbardziej wierne prawdzie. Coś co było by zbiorem przygód. Choć i wtedy nie wszystko zostałoby powiedziane, a Wy „słuchalibyście nas jak bajki o żelaznym wilku”.

Dlatego nie podejmuję się wyzwania relacji z podróży. Ci co tam byli czytając to wspomnieniami będą przemierzali te same ścieżki (mam taką nadzieję). To ścieżki, które na zawsze wyrzeźbiły swoje piętno w naszej pamięci.
Dla tych, których z nami nie było – zapewne to zdecydowana mniejszość czytelników – tekst ten będzie ciężki, nie będzie się trzymał kupy, czas nie zawsze będzie szedł do przodu, a wydarzenia nie będą następować w takiej kolejności jak było w rzeczywistości. Przykro mi. I wiem, że mógłbym napisać – tak jak zawsze zakładam – spójnie, interesująco i sensownie. Jednak forma, na jaką się zdecydowałem wydaje się jedyną słuszną.

A może to zwykły bełkot, zwykłego człowieka, który po niezwykłych przygodach wraca do zwykłego świata? Pewnie tak jest. I pewne jest, że powrót do codzienności jest niezwykle trudny. To kac. On minie. Ale chęć osiągnięcia tego stanu przed kacowego zostanie. Już nie mogę się doczekać kiedy znowu odurzony przygodą wsłuchiwać się będę w szmery pociągowej orkiestry. Brzmi to jak podsumowanie, jak koniec. Końcem jednak nie jest. A podsumowaniem? Jeżeli nawet to nieostatnim.

Wyżej zdradziłem, że wyruszyło nas sześciu i choć przez kilka dni włóczyliśmy się w większym bo siedmioosobowym gronie, do kraju wrócili ci co go opuścili i nikt więcej, a szkoda. Szkoda? W sumie każdego z osobna musicie się spytać o zdanie, pewnie odpowiedź na pytanie: Czy tęsknisz za…? Nie skończyłaby się na zwykłym Tak lub Nie. Jeżeli chodzi o mnie to trochę brakuje mi śmiechu tej młodej dziewczyny, jej dziwnych pomysłów. No ale ja przywiązuję się do ludzi, miejsc i przedmiotów. Swoje wniosła do grupy i należeć będzie do tych miłych wspomnień, jak zresztą cały ten wyjazd.

Teraz wypadałoby wspomnieć o uczestnikach tej krymskiej wyprawy. Bez charakterystyki postaci. Bez przesady.
Byłem tam ja, czyli Jaro, brat mój Seb, Adamo i jego kuzyn Tomassi i dwóch Michałów: Majk i Suszi. I tak jak powtarzam jednemu takiemu (pozdro) podróż smakuje najlepiej w doborowym towarzystwie, a ukraińska wyprawa mnie w tym utwierdziła. Bo ekipa była przednia, a niekończące się rozmowy, poranne rozkiminki i śmiech praktycznie ze wszystkiego i ze wszystkich to najmocniejsza strona wyjazdu. Dzięki Wam chłopaki! Wiem, wiem przemierzanie świata w samotności ma też swój klimat, jeżeli ktoś taki klimat ma i lubi.

No ale z kim wspomnisz Misze, który wbija się do naszego wagonu z flaszką, a później nie daje nam spać? Nikt też nie wspomni ci, co działo się na imprezie dzień wcześniej – sam nie pamiętasz – że miałeś dziewczynę przez kilka godzin (poróżniła was różnica poglądów – niestety). Nie pośmiejesz się z tego. Nikt nie dokończy za ciebie zdania z którego wyjdzie jakiś pieprzony nonsens, który jest niezwykle zabawny. Tylko z kimś możesz dać się ponieść fantazji tworząc wyimaginowane sytuacje, jednocześnie nie tracąc kontaktu z rzeczywistością. Albo, kto ci z uśmiechem na twarzy powie, że w busie do Jałty przybierałeś cyrkowe wręcz pozy podczas snu, kładąc się na kolanach nieznanej Ukrainki. Komentarze o lokalnych strojach też mają swój klimat. Mokasyny i lśniące garniaki już zawsze będą wywoływać u nas uśmiech, przynajmniej ja tak to widzę.
A piwo? No powiedz jak smakuje w samotności? Tak wiem, można rozmyślać w samotności, ale czy znaczy to, że w większym gronie się nie da? Każdy ma chwilę, gdy odcina się od wszystkiego, lecz z ekipą masz tego czasu tyle ile potrzebujesz – nie więcej, nie mniej.
Samemu wizualizacja - projekcja przyszłego obiadu też nie jest smaczna. Eh… te ziemniaczki z cebulką i kefirem to już klasyka, następnego dnia do wizualizacji dodaliśmy jeszcze sadzone jajeczka, a niespodziewanie dostał nam się jeszcze koperek. No i nie powiesz mi, że jajecznica na kaca, po nieprzespanej nocy smakuje tak dobrze jak z ekipą. Do teraz czuję zapach wszystkich posiłków. Nawet tych koktajli energetycznych, które kilka razy zastępowały nam z powodzeniem obiad.
Wspinanie się na skałę by dotrzeć do cerkwi by góry spojrzeć na morze i miasto pod stopami, też mijałoby się z celem. Tak samo zresztą wycieczka do Jaskółczego Gniazda nie miałaby sensu. Bo mimo, że widok w tych miejscach zapierał dech w piersiach i należy do najwspanialszych przeżyć na równi - chociażby - z widokiem Sarajewa nocą. Jednak zarówno spojrzenie w lśniące oczy bośniackiej stolicy jaki i krymskie miejsca widokowe nie miały by znaczenia bez słów które zostały wypowiedziane w drodze do, czy też na, czy przez.

I wiesz, mógłbym tak wymieniać bez końca, redagować, wprowadzać korekty, a nie wymieniłbym wszystkich plusów bycia, przeżywanie, podróżowania - w grupie. To nie jest manifest. To nie jest wyrzut. Nie próbuję też na siłę zmienić czyjegoś światopoglądu (choć tak właśnie może to wyglądać). I nie jest to adresowane do jednej osoby, choć ta jedna osoba miała wielki wpływ na formę tego co wyżej. Ja podtrzymuję swoje zdanie, że podróż smakuje najlepiej gdy nie jesteś sam, a odgrzewanie przygód po: dniach, miesiącach czy latach – smakuje tak samo dobrze jak odgrzewane, przysmażane ziemniaki, a nawet lepiej.

Teraz dalej o ludziach. Tym razem jednak nie o nas, lecz o nich – czyli, ludzie Ukrainy. Historia, stereotypy i może mylenie Ukraińców z Rosjanami wyrzeźbiło pewien pogląd na tablicy postrzegania przeze mnie świata. Negatywny pogląd i jechałem na wschód z lekkim strachem. Szybko zmieniłem zdanie. Ukraińcy to mili, życzliwi ludzie. I mimo, że na ulicach możesz spotkać dresiarzy. To jest to bardziej styl mody, niż agresja kryjąca się za sportowym odzieniem. Nie mieliśmy żadnych spięć z nikim, a niechęć do Polaków to też tylko mit, a na pewno przeszłość.

Ukraina wypada na plus w zestawieniu z Polską jeżeli weźmiemy spożywanie alkoholu w miejscach publicznych, pod popularną „chmurką”. Na porządku dziennym jest spacerująca para z piwem w ręku. Na ławkach młodzież siedzi z uśmiechami na twarzach popijając piwo, wino, czy wódkę. I jak już wcześniej wspomniałem spięć nie ma. Policjanci są praktycznie niewidoczni, no ale chyba nie mają zbyt wiele do roboty, bo spokojnie jest. Może to tylko Krym? Ale w kulturze picia, bawienia się i spokoju po spożyciu, nam Polakom dużo brakuje. I już nie mogę się doczekać kiedy znowu odwiedzę tę krainę.

Wszystko to co wyżej napisałem nie daje odpowiedzi na to gdzie i kiedy się wszystko zaczęło. Gdzie jest początek. Ten tekst nie dał jeszcze odpowiedzi na to pytanie.
Sięgam pamięcią do ubiegłego tygodnia by wspomnieć gdzie znajduje się źródło, gdzie bieg tej historii nabrał pędu by gnać ku nieznanemu. Tak wiele się działo i tak dużo z tego było początkiem.
Bo czy nie możemy początkiem nazwać fajerwerki w Jałcie otwierające sezon? Równie dobrze wspinaczka na wzgórze w Sewastopolu, czy wcześniejsza gra w tysiąca coś zaczynały. Nikt też nie odmówi wyjątkowości i klimatu - jakim zwykle charakteryzuje się początek – wznoszonym toastom w Symferopolu (Kapitan Planeta rullez).
Śniadanie na jednym z placów Odessy w niedzielny poranek też jest dobrym początkiem. Równie dobrym, a może lepszym jest palona szisza w podziemiach Lwowa. Picie przed wyjazdowego piwa w Krakowie też coś zapoczątkowało. Faktem jest, że wszystkie te przygody, wydarzenia mogły by być dobrym początkiem. Czymś od czego zacząć by wypadało, a nie kończyć – jak to czynię – opowieść. Każde z osobna warto by rozwinąć i nie raz w gronie uczestników tej podróży tak się właśnie stanie. Jak już jednak pisałem – sam tego nie potrafię ogarnąć i to wyżej ma taki, a nie inny charakter. I wszystko to zaczęło się od słowa – idei. Chociaż, może teraz się zaczyna? Przecież jesteśmy bogatsi o doświadczenia i inaczej patrzymy na świat. Przynajmniej ja. Osiągnęliśmy to chcieliśmy, to co jest celem każdej wyprawy - odnaleźliśmy czas i miejsce gdzie liczyło się tylko tu i teraz. Do następnego razu. I właśnie dlatego koniec jest początkiem.

P.S.
Pozdrowienia i podziękowania dla Jacha, Adama, Tomasza, Suchego i Majkela, cheers Mates!
I przepraszam za błędy wszelakiej natury. Mam nadzieję, że logiczne to jest mimo wszystko. Pisałem pod wpływem emocji. Zderzenie z tym co było, a tym co jest zawsze czyni szkody. Nie jest to tragedia, a zniszczenia to głównie sprawa aklimatyzacji.
Cholera, ale było rewelacyjnie, no nie?