27 listopada 2011

Norwegia(n Wood)

Wiatr uderza żaluzjami o szybę okna, samochód za samochodem znikają za horyzontem. Nowy widok, nowe odgłosy. Jeszcze nieznane ale już nie obce. Z każdą chwilą nowe rzeczy nabierają kształtów by wreszcie stać się naszymi kompanami dnia codziennego.

Wszystko to tworzy miejsce, pewnego rodzaju wyspę z mnóstwem zakamarków, pomieszczeń, ukrytych drzwi. Etap poznawania, tak dobrze znany z dzieciństwa pojawia się w mało oczekiwanym momencie i przenosi nas do dawnych lat, uczuć, wrażeń, przemyśleń.

Kolejne kroki odkrywają przed nami wcześniej nieznane tereny. Jak na grach komputerowych, gdzie możemy zobaczyć tylko najbliższe siebie otoczenie, by wędrując poznać pełną mapę, by lepiej orientować się w terenie, poznać wszelkie przeszkody, a przede wszystkim znaleźć to najbezpieczniejsze, najbardziej przyjazne.

Gdy kolejne niewiadome nikną i przewodnik zapełnia się ważnymi punktami. Gdy z pozoru obce staje się naszym otoczeniem i dobrym znajomym. Gdy nie ma już tajemnic i zostaje jedynie magia - tak na szczęście magia została - gdy wszystko jest jasne pozostaje kwestia naszego miejsca. Znalezienie go opuszcza ostatnią zasłonę, odsłaniając - dom.

22 lipca 2011

Dream#9

Jest ciemno, taksówka właśnie dojeżdża na miejsce i zatrzymuje się.

- Pięć dolarów - łamaną angielszczyzną oznajmia taksiarz.

Wkładam rękę do kieszeni, jednej, drugiej - w tej znalazłem telefon właśnie dostałem wiadomość Szukasz mnie jeszcze? nie znam numeru, brak podpisu. Nie potrzebuję takich danych. Dobrze wiem kto to. Tyle czasu poświęciłem na poszukiwanie. Wiele osób zaangażowałem w to przedsięwzięcie. Nic z tego nie wyszło. I mimo, iż wszystkie znaki na niebie i ziemi kazały się poddać, ja okruszkami nadziei szukałem i szukam nadal. I pomyśleć, że jedno - wydawać by się mogło - zwykłe, przelotne spotkanie, może tak wpłynąć na człowieka. Kilkadziesiąt minut, a później miesiące oczekiwań na ponowne przecięcie się naszych dróg i pełna świadomość, iż może do tego nigdy nie dojść. Gdybym chociaż wiedział jak masz na imię.

Zniecierpliwiony taksówkarz, nerwowo macha ręką. Wyrwał mnie z labiryntu wspomnień. W końcu w trzeciej tylnej kieszeni jeansów znajduję garść drobniaków - siedem dolców, super. Dałem mu wszystko, ten grzecznie podziękował. Zamknąłem drzwi, a pojazd zniknął bez jakiegokolwiek szmeru silnika.

Cisza i ciemność nocy. Nie wiem gdzie się znajduję, czuję się śpiący. Przecieram oczy i w momencie z mroku wyszło słońce. Świetnie. Dopiero teraz sobie uświadamiam gdzie jestem. Dookoła sporo ludzi korzysta z chwili wolnego czasu. Sport, odpoczynek, obiad na trawie. Partyjka szachów starych przyjaciół, popijający piwko młodzi ludzie na ławkach. Wiosna w pełni, radość w powietrzu. Central Park. Jak ja się tu znalazłem.

Zawsze chciałem odwiedzić to miasto. Pomieszkać tu dłuższą chwilę. Poczuć się jego częścią. Teraz tu jestem. Spacer mostem brooklyńskim, Bronx, Manhattan. Wszystkie te budynki, które znam z setek filmów. Czy to właśnie tu mam Cię znaleźć? Cholera, w Nowym Jorku? Chodziłem tyle razy zakamarkami Krakowa, w którym studiujesz, a teraz mam znaleźć cię w tej pieprzonej metropolii? Skoro tak, zwiedzanie miasta musi poczekać.

Ruszam przed siebie, wypełniony pewnością, że to właśnie dzisiaj, właśnie w tym miejscu. Nigdy bym nie pomyślał by wieszać ulotki w tym parku. Mijam chłopaków grających w piłkę. Za słupki bramek służą im plecaki. Uśmiecham się. Jeden przypadkiem uderza tak futbolówkę, że ta ląduje tuż pod moimi stopami. Podbijam ją kilka razy, by wreszcie oddać tą wspaniałą zabawkę młodym. Gestem ręki zapraszają mnie do gry. Z chęcią bym się przyłączył, muszę jednak iść dalej, ty gdzieś tu jesteś.

Nie uwierzysz jaki jestem szczęśliwy, że wreszcie. Sam nie mogę w to uwierzyć. Po prawej stronie, pod drzewem nastolatek, fachowo skręca jointa. Przyjaciele - jeden chłopak ,trzy dziewczyny - cierpliwie czekają. Po chwili go odpalają i słodki zapach wypełnia mi nozdrza. Cudownie pachnie. Z ręki do ręki, z ust do ust. Zauważyli mnie. Dziewczyna trzymająca skręta skierowała go w moją stronę. Z przyjemnością sztachnąłbym się raz, czy dwa. Nie tym razem. Cel jest inny dzisiaj.

Zapach palonego zioła jeszcze na dobre mnie nie opuścił, gdy nagle aromat świeżo parzonej kawy, prawie mnie zaczarował. Wystarczył jeden wdech bym poczuł jej moc. Kawiarnia pod gołym niebem i filiżanka ulubionej czarnej. Właśnie tego mi potrzeba w tym momencie. Usiąść przy stoliku, w cieniu by promienie słońca zbytnio nie przeszkadzały. Niestety. Na to też nie mam czasu.

Chyba jestem blisko, serce bije coraz mocniej. Słyszę muzykę. Znam ten kawałek, idę za dźwiękiem. Z każdym krokiem jest wyraźniejszy. No tak. to God, ktoś świetnie naśladuje autora utworu. Po następnych kilku metrach, dochodzi do mnie jak bardzo się myliłem. To nie, zwykły uliczny grajek. Ale sam Lennon we własnej osobie. No raczej jego duch. Siedzi przy białym fortepianie i wymienia po kolei w co nie wierzy. I don't believe in magic... Niewiarygodne, będę mógł mu podziękować za muzykę, która znaczy dla mnie tyle samo co każdy oddech. I don't believe in Kennedy... To dzięki niemu i reszcie z zespołu tak często mogłem liczyć na dobre słowo. Jak się poszczęści to zadam mu jakieś pytanie. I ten utwór tak bardzo go lubię, mimo, że zawsze smutno mi się robi, szczególnie wtedy, gdy mówi, że nie wierzy w Beatles'ów. Ten moment właśnie się zbliża...

Ciepłe dłonie zakrywają mi oczy, ciarki przechodzą mi po całym ciele. I wszystko przestaje mieć znaczenie. Otaczający mnie świat znika za twymi palcami. Grający w piłkę chłopaki przestają mieć znaczenie. Zapach świeżej marihuany nie liczy się, nie wspominając o kawie. Nawet zjawa idola jest nieistotna. Twój kojący głos zagłusza słowa piosenki: "Tęskniłeś za mną?". Nie muszę odpowiadać, dobrze wiesz. Pięknie pachniesz truskawkami i wanilią. Szukałem cię, a to ty odnalazłaś mnie. Odkrywasz dłonie, otwieram oczy...

The dream is over.

01 marca 2011

Fikcyjnie

"BOHATER"


Noc już weszła w zaawansowane stadium.Wyłączył komputer, z kieszeni wyciągnął paczkę Lucky Strik’ów. Zostały dwa ostatnie, nie mógł uwierzyć, że w zaledwie kilka godzin wypalił prawie wszystkie papierosy. Wziął i odpalił jednego. Rozpierała go duma. W końcu zrobił coś co miało sens, a przynajmniej powoli go nabierało. Długo zabierał się za napisanie czegoś. Nie potrafił jednak pokonać tej granicy między początkiem, a końcem opowieści. No dobra mógł napisać krótkie opowiadanie ale tak każdy potrafi i nie prowadzi to do niczego. Książka, to jest coś. I zawsze, gdy wiedział jak ma się zacząć i co będzie na końcu, wtedy zaczynały się schody. Próbował w myślach ustawiać zdarzenia, które następując po sobie doprowadzą do finału. Nie miał zbyt wiele pomysłów i projekty upadały, nim jeszcze pierwsze słowo pojawiło się na kartce. Tym razem przełamał się i kilka miesięcy wcześniej postawił nie myśleć, co będzie gdy zacznie, po prostu będzie pisał.

Stworzył bohatera, który miał przebrnąć przez masę kłopotów zarówno w świecie fizycznym jak i metafizycznym. Zjawy, latające przedmioty, gadające zwierzęta. Nie mogły go też ominąć kłopoty sercowe i starania o względy tej jedynej. Co to by były za losy bez miłości. A głównym wątkiem miały być, poszukiwania seryjnego mordercy grasującego od dwóch stuleci. Bohater - którego nazwał James McAroy - balansował między cienką granicą życia i śmierci, by uwolnić się od nawiedzających go duchów ofiar tegoż zabójcy.

Otworzył piwo, by papieros lepiej smakował. Był dumny z historii, którą tworzył. Przede wszystkim z głównego bohatera, powołanego przez niego do życia. Zaczął pisać gdy miał pomysł na dwie, góra trzy strony. W tym momencie została mu jedynie końcówka. To dzięki stworzonej przez siebie postaci zaszedł tak daleko, to on ciągnął opowieść. Właściwie pisząc nigdy nie wiedział co zaraz nastąpi. James McAroy był jego przewodnikiem. Powoli stawał się osobą z krwi i kości. To on stał się motorem napędowym opowieści.

Sean - bo tak miał autor na imię - zawsze po wyłączeniu komputera zastanawiał się co teraz robi James. Był pewien, że żyje w świecie między słowami swej własnej opowieści. Często włączał komputer ponownie i starał się go podglądać.Zwykle kończyło się na tym, że powstawało kilka, kilkanaście nowych stron. Na dzisiaj jednak już dosyć. Miał tylko nadzieje, iż jego bohater nie wpadnie w jakieś tarapaty, bo miał do tego talent. Niejednokrotnie starał się z nim rozmawiać, zostawiać mu wiadomości napisane sprayem na ścianie, którą mijał każdego dnia idąc na przystanek. Czasami wrzucał mu kartkę, list do skrzynki. James tego nie zauważał, a Sean był zawiedziony, iż żadna próba interakcji nie daje efektu.

Dopił piwo, zgasił papierosa i zaczął zbierać się do spania. Poczuł jednak głód więc zrobił sobie kanapki, do tego zimna cola i kolacja gotowa. To było jego ulubione jedzenie, szybko i konkretnie, James też tak miał.
Gdy skończył pomył po sobie naczynia. Przygotował łóżko, a później wskoczył do wanny by się o orzeźwić. Potem szybko do spania. Jeszcze przed snem dostrzegł podobieństwa w zachowaniu jego i James’a. Uśmiechnął się i po chwili zasnął.

Następnego dnia po śniadaniu wyszedł na spacer by przemyśleć zakończenie. Miał już niby, od samego początku pomysł na koniec tej historii. Z czasem pojawiania się kolejnych postaci, po kolejnych przygodach James’a, finał jaki przygotował zaczynając pisać, stracił sens. Do tego był mniej przebojowy niż losy jego bohatera. Musiało się skończyć tak by czytelnicy po przeczytaniu ostatnich słów siedzieli z otwartymi ustami, jeszcze przez chwilę. Nie mógł wymyślić co to miało by być. Tego dnia wpadł na coś. Skoro nie potrafi doprowadzić do takiej reakcji, to może chociaż zszokować odbiorców. Był pewien, że istnieje tylko jedno wyjście: W ostatnich zdaniach opowieści James McAroy zginie. Będzie to śmierć tragiczna w obronie ukochanej. Sean czuł dumę po raz kolejny w ostatnim czasie. Zdał sobie sprawę, że cały czas wszystko do tego zmierzało i, że właśnie wpadł na ostatni element układanki.

Mógł teraz spokojnie wrócić do domu i pisać dalej. Jeszcze tylko zakupy. Idąc tak zapomniał o wszystkim, w pewnym momencie po drugiej stronie ulicy zobaczył wielki, jaskrawy, zielono-pomarańczowy napis: UWAŻAJ! Stanął jak wryty, a na twarzy poczuł wiatr wytworzony przez pędzącą ciężarówkę. Jeszcze chwilę po jej zniknięciu nie mógł dojść do siebie. Kiedy odzyskał świadomość na murze w miejscu, w którym wcześniej był napis, zobaczył rysunek przedstawiający jakieś dziecko z ołówkiem i tylko kolory zgadzały się z tym co było tam - czego był pewien - wcześniej.

Szybko zapomniał o zdarzeniu i wrócił do domu. Otworzył nową paczkę Lucky Strik'ów. Nie było tam - jak to zwykle jest - dwudziestu papierosów. Jednego brakowało. Nic z tym nie mógł zrobić, więc nie przejmował się tym. Tradycyjnie do dymiącego truciciela, zimne piwko. Włączył komputer, wyszukał plik i już był gotowy. Przeglądnął jeszcze ostatni rozdział, po czym zaczął pisać. Zatracił się w tym, a palce same tworzyły zdania. Napisanie zakończenia zajęło mu nieco ponad trzy godziny. W tym czasie ani na chwilę nie wstał od klawiatury. Pisząc "KONIEC" poczuł dumę, postanowił przeczytać to co napisał, by ewentualnie poprawić błędy. Gdy zobaczył, że na ekranie zamiast wielu zapisanych stron, jest tylko krótka notka, nie mógł uwierzyć. Zaskoczenie się pogłębiło gdy przeczytał co napisał:

Jesteś wytworem mojej wyobraźni Sean! Jeżeli James McAroy zginie, umrzesz i Ty! UWAŻAJ!

Siedział przez dłuższy czas w bezruchu. Początkowo nie mógł uwierzyć. Z każdą minutą nabierało to jednak sensu. Często mu się zdarzało, iż nie miał wpływu na swoje życie, nie zawsze. Poczuł ulgę i zadowolenie. Jeżeli będzie trzymał zasad wyznaczonych przez autora, będzie żył wiecznie. Razem staną się nieśmiertelni.Przez tyle czasu chciał się komunikować ze swym bohaterem i to mu się nie udało. Teraz to autor kontaktuje się z nim, odpowiadał mu taki układ. Nie może zabić James’a, wymyśli dla niego inne zakończenie i jak długo będzie żył, tak długo on - Sean - będzie istnieć.

I tak też się stało. Powieści z Sean’em pisarzem w roli głównej odniosły sukces i każdego roku pojawiała się nowa część. Powstała nawet jedna ekranizacja, której kontynuacja została zapowiedziana na rok następny.

Pamiętajcie bohaterowie stworzeni przez nas też żyją. To my dajemy im życie. To, że biorą udział w fikcyjnych wydarzeniach, nie znaczy, iż nie mają woli by być. I tylko dzięki nim historie mają dalszy ciąg. Wypełniają strony magią. To ich losy trzymają w napięciu, a czasami doprowadzają ludzi do łez. Doceńmy ich i traktujmy tak jakbyśmy siebie traktowali. Bo jeśli ich nie będzie, to i my nie będziemy wiele znaczyć. Bo czym jest autor bez bohatera.
Z wyrazami szacunku:

James McAroy

07 stycznia 2011

Re-turn

Zgadza się, dobrze widzicie nie macie przewidzeń, na tym "Blogu widmo" pojawił się nowy post (wpis). Jeśli macie nadzieję na nową opowieść to możecie się zawieść. Niebawem jednak coś nowego się ukaże. Mam nadzieję, ta przerwa nie powinna trwać tak długo jak ostatnia.

Ktoś ostatnio zapytał mnie dlaczego przestałem pisać. Sam nie wiem do końca dlaczego. Bo niby gdzieś tam w środku kłębiły się myśli, pomysły, a palce się rwały do wędrówki po tafli klawiatury i to powinno wystarczyć, tak mi się wydawało. Kawa zalana muzyka, delikatnie wychodzi z głośników, word odpalony... a pod palcami cisza. Dźwięk uderzanych klawiszy tak wyczekiwany, tak uspokajający. Ten dźwięk który dawał upust moim myślom, strapieniom - zanikł.

Nie wiedziałem co robić. W głowie powoli robiło się targowisko. Pomysł zagłuszał pomysł, zagłuszany przez myśli mniejsze, większe, malutkie. Na początku dawałem radę, nie dałem się mieszać w tym kotle historii, zdarzeń i światów. Jak długo jednak można współistnieć i nie odnieść żadnej szkody. Powoli ogarniało mnie szaleństwo. Wpierw widziałem rzeczy, których nie było. Potem już odróżnić nie mogłem rzeczywistości od wyimaginowanych światów. Raz lądowałem w środku bitwy o jakiś kawałek ziemi, padałem na twarz i budziłem się we własnym łóżku na środku jeziora do którego wpadałem i "przebudzałem się" pod prysznicem na plaży, chyba na hawajach. Słoneczko, ocean powiew wiatru tam zostałem na dłużej, sami rozumiecie. Tak wiem, że rozumiecie, szczególnie w te zimowo śnieżne dni. Czasami traciłem świadomość w autobusie, sklepie właściwie wszędzie. Potem nie wiadomo jakim sposobem znajdowałem się w domu, a może to nie był dom? Któż to wie. Nie będę dłużej prowadził was przez świat szaleńca, boję się, że zabłądzicie razem ze mną, a sami widzicie ile zajęło mi odnalezienie drogi powrotnej.

Czy jestem zatem szaleńcem? Pewnie tak. Kto nie jest. Czy jednak byłem z wami szczery? Chyba nie uwierzyliście w to co napisałem? Jeżeli uwierzyliście, to możecie być pewni, że też jesteście szaleńcami. Chciałem wprowadzić trochę dramatyzmu, niestety mam świadomość, że nie daliście się nabrać. Przykro mi, starałem się.

Nie pisałem tyle bo czegoś brakowało, nie wiem czego i co się zmieniło, że w końcu napisałem. Mam nadzieję zmyślić niedługo jakąś historię, trzymajcie kciuki.

A tymczasem na koniec taka stara opowieść, którą część zna. Opowieść z życia.


People are strange

Bielsko-Biała przełom marca i kwietnia rok 2004.
Zdarzyło się tak, że przez rok uczęszczałem do szkoły dla dorosłych w Bielsku. Pewnego dnia postanowiłem nie iść na parę lekcji, to była środa (zajęcia odbywały się od poniedziałku do środy) zadowolony z wcześniejszego (parę godzin ale zawsze coś) weekendu udałem się na dworzec PKS.
Pogoda była całkiem ok, tzn. na tyle dobra by przysiąść na dworcowej ławce i nie marznąć. Miałem ponad godzinę do odjazdu, co mnie trochę ucieszyło bo mogłem poczytać sobie książkę na świeżym powietrzu.
Przysiadłem więc na ławce, i zacząłem czytać. Po 20 min spokojnego "spożywania" lektury, kątem oka widzę gościa, raczej bezdomnego: "oho zaraz zapyta o fajkę albo drobniaki" – pomyślałem i czytam dalej. W końcu słyszę oczekiwane:

- Przepraszam bardzo, masz może papieroska?

Teraz zobaczyłem go dokładniej: koleś koło 50, zmęczony życiem, trzydniowy zarost, lekko brudny, diagnoza - bezdomny.

- Tak – odpowiadam sięgając po fajki do kieszeni i częstuję gościa

- Dziękuję Ci serdecznie

Już mam wracać do czytania, gdy pada kolejne pytanie:

- Co czytasz, jeżeli można spytać?

- "Wybierz czerwoną pigułkę" – mówię i pokazując mu okładkę

- A o czym to?

No to trafił się gawędziarz, może następna odpowiedź go usatysfakcjonuje i będę mógł dokończyć rozdział - w myślach mówiłem.

- Jest to książka o: nauce, filozofii oraz religii zawartej w filmie Matrix, nie
wiem czy pan słyszał o tym filmie – odpowiedziałem na kolejne pytanie nieznajomego.

- Aaaa to ten, słyszałem... Baaa nawet oglądałem wczoraj, u brata na Discovery program o tym jak robili ten film. Człowieku! Taka teraz technika jest, głowie to się nie mieści. Czego to ludzie nie wymyślą, za moich czasów... ha, ha, ha... - Przerwał śmiejąc się. Po chwili kontynuował - przypomniało mi się, jak byliśmy u brata na sylwestra to był początek lat 90-tych.

Schowałem książkę, zapowiadało się ciekawie. Poczęstowałem chłopa kolejnym papierosem, sam też zapaliłem.

- Proszę mówić dalej - poprosiłem wypuszczając dym

- Dobra. Siedzimy sobie na tym sylwestrze, telewizor stary, radziecki czarno-biały włączony, już w dziobach zdrowo, bo to wiadomo w taki dzień trzeba - lekko się uśmiechnął, po czym mówił dalej - W telewizji zaczyna się odliczanie, toast i chlup. Po północy na ekranie pojawia się babeczka, prezenterka. Pinda zarozumiała, że niby wszystkie rozumy pozjadała i mówi: "Mili państwo wszystkiego najlepszego w nowym roku, teraz puścimy utwór zespołu A C piorun D C"* - z chwilą wypowiedzenia tych słów wybucha śmiechem, ja też nie mogę się powstrzymać. Zaraz jegomość dodaje:

- To jeszcze nic. Ktoś chyba jej zza kamery dał do zrozumienia, że coś źle powiedziała. Postanowiła więc powtórzyć głośniej i wyraźniej: "Przed państwem zespół A C PIORUN D C"*.

Ja już nie wytrzymałem i z kolesiem prawie na ziemi leżeliśmy ze śmiechu. Poważnie.

Zaraz po tym człowiek ten wstał, pożegnał się i poszedł. Co oczywiste nigdy już go nie spotkałem ale stał się w pewien sposób nieśmiertelny. Nie jeden mój znajomy go poznał dzięki tej historii. Myślę, że ten pozytywny pan zasługuje by zaistnieć na kartach tego bloga.

* AC i DC proszę czytać po Polsku nie "ejsi disi"

Do następnego razu, pozdrawiam.