16 kwietnia 2009

Głos Wszechświata

Już od jutra szukajcie w sklepach nowej płyty Depeche Mode. Oficjalna premiera jest co prawda 20 kwietnia, jednak Sounds of the Universe już od piątku będzie można zakupić. Tym razem członkowie zespołu rozpieszczają swoich fanów bo prócz podstawowego krążka proponują niesamowity zestaw osiemnastu zupełnie nowych (13 SOTU + 5 bonusowych) utworów, dema starszych kompozycji m.in. I Feel You i Judas, które brzmią całkiem ciekawie (fragmenty są dostępne tutaj). Nie tylko nasze uszy będą rozkoszować się tą ucztą wszechświata, będziemy mogli zobaczyć filmy z pracy nad albumem oraz unikalne wersje studyjne czterech utworów, ciekawe jak zabrzmi odświeżone po latach z nową aranżacją Stories of Old (Studio session). Zestaw mają uzupełniać zdjęcia, książki itp. a wszystko to zawarte w Sounds of the Universe - Deluxe Box Set.

To tyle jeżeli chodzi o reklamę produktu, zajmę się teraz promowaniem zawartości.
Bo nie wiedzieć czemu nowa płyta DM jest dostępna legalnie i zupełnie za darmo do odsłuchu Tutaj. A skoro tak to już teraz można się rozkoszować dźwiękami świata... przepraszam - wszechświata. I każdy sam może ocenić nowe dziecko depeszy.

Płyta zaczyna się od dźwięków dobywających się gdzieś z dalekich galaktyk, to przypomina nam strojenie syntezatorów, przygotowanie do wielkiej i pasjonującej podróży. Ja takie mam przynajmniej wrażenie... i zaczyna się na dobre. Spokojny, hipnotyzujący głos Gahana zapina nas w kajdany. Jak się później okaże nie wypuści nas z nich aż do samego końca. Z każdą chwilą przenika nas orgia dźwięków wprowadzająca nas (pisząc nas opieram się głównie na swoich uczuciach)w niesamowitą ekstazę. Jeszcze nigdy Depeche Mode nie brzmiało tak dojrzale, tak skomplikowanie. Jest coś tak niezwykle magicznego w tej płycie, coś mistycznego co nie daje spokoju i sprawia, że zamykając oczy przenosimy się do innego świata, unosząc się lekko nad powieszchnią. Mam wrażenie, że to muzyka napisana specjalnie dla mnie, jakby chcieli pokazać, że jeszcze mogą mnie czymś zaskoczyć. A ja tak sceptycznie podchodziłem do tego co mogą zaprezentować.
Dali mi pstryczka w nos, ale jaki to przyjemny pstryczek. Dziękuję za tak miły cios z zaskoczenia.
Co tu znajdziemy, niech pomyślę... w sumie czego tu nie znajdziemy. Jest tu spojrzenie DM do swoich początków, do czasów Some Great Reward i Black Celebration. Martin od kilku miesięcy chwali się, że ma nowy fetysz: to zakup na ebayu sprzętu analogowego. To słychać ale jest to jak najbardziej pozytywny smaczek. Trochę depesze odeszli od gitarowego grania i to też dobrze. Ale odeszli nie znaczy, że zrezygnowali całkiem. Jeszcze nigdy Depeche Mode nie wymieszało tak idealnie składników by stworzyć coś tak smacznego. Gitarowe riffy są w tym miejscu co powinny i jest ich dokładnie tyle ile powinno.
Do tych analogowych i gitarowych smaczków dochodzą nowoczesne rozwiązania i świetna produkcja przez co SOTU nie brzmi ani archaicznie, ani rockowo, tylko daje nam to co wszechświat ma do zaoferowanie. PO raz kolejny Depeche Mode pokazuje nam, że nie patrzy na modę jaka obowiązuje, nie liczy na masy. Wręcz przeciwnie robi płytę antypopową. Niektóre utwory nie mają w ogóle refrenu, inne mają nietypowe.

Podsumowując i zaznaczając, że to wyłącznie moja opinia i nie jest ona po jednym odsłuchu bo już od jakiegoś czasu legalnie można słuchać: nie wiem jak będzie po dłuższym czasie. Z pewnością mogę przyznać, że to jedna z niewielu płyt DM, którą słucham całą z niesamowitą przyjemnością. Przy żadnym utworze nie mam odruchu - zmień, czy następny. Nie ma zapchajdziur na tym krążku. I gdy milknie Corrupt, i gdy Wrong wydaje ostatnie instrumentalne dźwięki wszechświata mam ochotę słuchać od początku. Ale z SOTU trzeba pożyć, uwierzcie! Pierwszy odsłuch odsłania nam jedynie część tego co ma do zaoferowania DM. Z każdym kolejnym odkrywamy coś nowego.

To opinia fana, ale fana muzyki. Depeche Mode stworzyli coś niesamowitego, coś przepysznego - rozkoszujcie się ucztą wszechświata!

I na koniec dwa ostatnie smaczki czyli studyjne wersje dwóch utworów, a wszystko legalnie:
Wrong
Corrupt

ENJOY!

02 kwietnia 2009

Nowa opowieść

"Czas, który pozostał"

I

Zbudził mnie gwałtowny podmuch wiatru. Czyli już po wszystkim - pomyślałem.
Obudziłem się w szpitalu. Ostatnie co pamiętam to, to jak na wpółprzytomny leżąc na łóżku jestem wieziony przez szpitalny korytarz. Światła na suficie poruszają się jak na pasie startowym i w końcu tracę przytomność.
Teraz jest po wszystkim i chyba wszystko jest dobrze. Tak mi się zdaję. Nie czuję bólu, nie jestem podpięty pod kroplówkę, a i wypoczęty jestem. Zaskakująco wypoczęty. Dawno tak dobrze nie spałem. Budzę się jakbym był na wycieczce w nowym miejscy. W czystym, sterylnym hotelu. Nie dochodzi do mnie żaden dźwięk prócz wcześniej wspomnianego wiatru uderzającego z wielką siłą w okna, drzewa, w cokolwiek co stanie mu na drodze.
Dobra trzeba się zwlec z łóżka i rozejrzeć. Może ktoś powie co się stało i jak długo mam tu zostać. Ubieram buty, które leżą z boku łóżka wstaję i wychodzę. Za drzwiami sali niesamowita cisza. Na korytarz nie docierają dźwięki z zewnątrz. Cisza aż w uszach piszczy. No i ta niepokojąca pustka. Gdzie się wszyscy podziali?

Korytarz prowadzi tylko w jedną stronę. Zamykam drzwi i spoglądam na numer znajdujący się na nich by nie zabłądzić, by mieć jakąś wskazówkę skąd jestem - nr 7. Idę przed siebie. Jedyną możliwą drogą. Korytarz ma kilka metrów i za chwilę dotrę do ściany. Tuż przed nią widzę, że ta ulica odbija w prawo. Idę, a co mam robić? Ani pustka się nie zapełniła, ani cisza nie odezwała. Za rogiem nowy korytarz. Strasznie jasny. Cholera jak razi w oczy. Po co tyle jarzeniówek? Kto wpadł na taki pomysł, by tak potrzebne pieniądze „zainwestować” w wypalające wzrok lampy? I to w dobie kryzysu?
Nie mogę spokojnie patrzeć przed siebie, a spacer z zamkniętymi oczami mija się z celem. Jednak bardzo chcę iść dalej. Opuszczam wzrok. I dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam na sobie szpitalne ubranie. Nie, tak nie mogę się pokazać, muszę zarzucić choćby szlafrok. Wracam do pokoju i już mam wyciągnąć coś z szafy stojącej tuż obok drzwi, patrzę jeszcze czy koło łóżka nie mam jeansów, bluzy, czegokolwiek. Ubrań nie ma. Natomiast na moim miejscu ktoś leży. Jak to się stało? Przecież nikogo nie mijałem, a jest tu tylko jedna droga. Podchodzę nieśmiało, by spojrzeć kto, by może z kimś zamienić słowo jak się zbudzi. Próbuję zachować ciszę, by ewentualnie nie przestraszyć tego kogoś. Jeszcze tylko krok i… już jest w zasięgu wzroku…

Zamarłem. Stałem jak wryty w ziemie, a myśli krążyły. Czy to jakaś narkotyczna wizja? Czy to sen? To przecież niemożliwe. Na łóżku leżał.. no właśnie leżał chyba nie do końca pasuje. Powinienem powiedzieć: Na łóżku leżałem ja!
Stałem tak przez dłuższą chwilę z myślami kotłującymi się pod kopułą czaszki. To zbyt pojechane nawet jak na dragi i zbyt prawdziwe jak na sen. Więc czy ja… to słowo nie chciało przejść przez gardło. Czy ja umarłem? Czy tak wygląda życie po życiu? Podszedłem najbliżej jak się dało. Moje leżące ja wyglądało jakby spało. Nie byłem blady. Przyglądając się dłużej zauważyłem, że oddycham. Co jest więc grane?
- O co chodzi? – krzyknąłem z całych sił, mając nadzieję, że ktoś usłyszy.

Chwila ciszy i dźwięk zamykanych drzwi. Obracam się, mój krzyk na coś się zdał. To średniego wzrostu facet spoglądał w kartę pacjenta. Ciemne, rzadkie włosy i szpakowaty nos. Czytał kilkadziesiąt sekund, po czym podniósł wzrok. Wydawał się zaskoczony gdy mnie ujrzał. Widzi mnie czyli jestem, nieważne gdzie, więc o co chodzi? - pomyślałem

- A co pan tutaj robi? – spytał

- Proszę mi uwierzyć, sam chciałbym to wiedzieć – odparłem bez chwili wahania

- No cóż, niech spojrzę – powiedział i ponownie włożył nos do zapisanej karty, którą trzymał w ręku.

Cisza chwilę trwała. Nie czułem strachu, czy niepewności. Szok po zobaczeniu siebie leżącego w szpitalnym łożu już minął. Czekając na to co powie lekarz (bo za lekarza go wziąłem) przyglądałem się tej odpoczywającej postaci na łóżku. Tak bardzo był mną, dziwne uczucie patrzeć na siebie, jak się śpi. Zawsze chciałem to zobaczyć, no cóż do normalnych nie należę.
Szpakowaty nos przerwał milczenie:

- No trochę to dziwne, nie powinno tu pana być ale to nie pierwszy taki przypadek – powiedział a wyraz jego twarzy, akcentowanie słów nie wyrażało żadnych emocji.

- Nie rozumiem – odparłem

- To dziwne, kto jak kto ale pan powinien to wiedzieć panie Adamie. No ale skoro nie jest pan świadomy to pana uświadomię bo nie mam czasu na zgadywanki, czy podobne gierki. Zdaje się, że często chciał pan odejść, znaczy - przestać żyć. Prośby pańskie zostały wysłuchane i skończyło się bezboleśnie…

- Czyli nie żyję? – spytałem przerywając przemówienie

- Spokojnie, cierpliwości – odparł bez jakichkolwiek emocji – Jak mówiłem został pan wysłuchany. Jednak tym razem nie wszystko poszło po naszej myśli. Zazwyczaj jest tak, że pacjent budzi się, wstaje, wychodzi na korytarz i podąża tunelem światła i koniec. Czasami jednak dostaje ostatnią szansę by wybrać. Widocznie z jakiś powodów pan jest takim przypadkiem. Stoisz pan teraz przed ostatecznym wyborem, mało kto ma taką szansę. Ma pan dwa wyjścia:

Pierwsze – podążyć korytarzem, a drogę wskaże światło i przejść na drugą stronę.

Drugie – wrócić do życia. Cierpieć, czuć, poznawać.

Niech pan to dokładnie przemyśli, to nie jest łatwa decyzja. Czas tutaj stoi w miejscu, czyli jest go ni mniej ni więcej tylko tyle ile pan potrzebuje. Ja teraz wychodzę, a kiedy wrócę ma tu nikogo nie być i wiem, że tak właśnie będzie. Nie spotkamy się już, a jeżeli wybierze pan opcję drugą to wszystko wyda się snem. A sny są niejasne i niepełne. Powodzenia – obrócił się i wyszedł, a ja znowu zostałem sam na sam ze sobą i ze sobą.
Naprawdę mam niepowtarzalną szansę wybrać co dalej. Faktycznie chciałem przestać istnieć, jednak życie zasługuje na jeszcze jedną szansę, muszę to przemyśleć.

II

Urodziłem się w małej miejscowości pod koniec lat siedemdziesiątych. Byłem pierwszym i – jak się później okazało – ostatnim dzieckiem Marii i Antoniego.
Tata był kierowcą TIR’a. Tacy ludzie rzadko bywają w domu. Często znikał na kilkanaście dni, bo jechał gdzie mu kazali. Ta pustka, którą zostawiał swoją nieobecnością kompletnie mnie nie ruszała. Czułem nawet pewną ulgę. Znajomi zwykle narzekali, że ojciec ich leje, że czegoś nie pozwala, bla, bla, bla. JA tego problemu nie miałem, dodatkowo z każdego wyjazdu coś przywoził, zabawki, pomarańcze, prawdziwą czekoladę, rzeczy, które były ciężko dostępne w tamtych czasach. Dzięki jego jakże ciężkiej pracy nigdy nam też pieniędzy nie brakowało. Doceniałem to, do teraz to doceniam i jestem mu wdzięczny. Do niczego innego go nie potrzebowałem. Może to brutalne ale taki już jestem. Uczucia nie są moją mocną stroną, zresztą sami się przekonacie w miarę przebywania kolejnych zdań.

Mama nie pracowała nigdzie. To znaczy ciężko nie docenić tego, że zajmowała się domem no i oczywiście mną. Nigdy nie wyglądała na specjalnie szczęśliwą ale też na smutną w jakikolwiek sposób. Nigdy nie widziałem by płakała, a o uśmiech u niej było niezwykle ciężko. W odróżnieniu od łez, rozbawienie udało się dostrzec czasami. Czy to na spotkaniu z koleżanką ze szkoły, gdy plotkowały. Sam też czasami ją rozśmieszałem. Nie żeby zależało mi na tym, to po prostu się zdarzało i tyle. Nigdy nie narzekała.

Nasze miasto mimo, że małe nie było typową dziurą, nie było to robotnicze miasteczko. Zresztą mieszkam tam do dziś i po dziś dzień odnajduję nieprzebyte przeze mnie zaułki. Lubię je i prawie nigdy mnie nie przytłaczało, nie nudziłem się w nim.

Jak już pisałem uczucia to nie coś co można we mnie dostrzec. Poważnie. Nie czułem potrzeby tulenia się do mamy do taty. PO jego długich podróżach, uścisk dłoni to wszystko czego potrzebowałem, to wszystko na co mogłem się zdobyć. Zresztą podejrzewam, że nie tylko ja. On też wyciągnięcie ręki traktował jako maksimum ckliwości jakiej może się dopuścić. Takie mam przynajmniej wrażenie.
Całusów raczej nie dawałem, nawet jako małe dziecko. Chyba w ogóle nie płakałem, sam nie pamiętam. Nikt też nie mówił, że miał ze mną problemy, a babcia od strony taty nie raz wspominała, że niezwykle spokojnym dzieckiem jestem i, że nigdy nie sprawiałem kłopotów.

Właściwie w moim życiorysie można napotkać jeden przejaw ludzkich uczuć. Nikt nie wie o tym. Sam zapomniałem i dopiero teraz…
To było w przedszkolu. Lubiłem chodzić tam chodzić. Odkrywałem nowy świat, dużo większy od naszego dwupokojowego mieszkania. I właściwie przedszkole to pierwsze kontakty z innym dziećmi. Szybko i to mi się znudziło. Dzieci to małe złośliwce. Nie to, żeby mnie specjalnie dręczyły ale były inne ode mnie. Krzyczały, płakały, czasami ktoś pobił kogoś. No ale nie o tym miałem. Przedszkole to również pierwsze kontakty z dziewczynami i o dziewczynie właśnie. A o czym innym by mogło być. Wiadomo. Miała na imię Klaudia. Jej blond włosy spięte były codziennie innym kolorem gumki, a na oczy spadał jej niewielki kosmyk-loczek, który jakimś sposobem wydarł się z uścisku. Uwielbiałem gdy dmuchała w niego gdy jej coś zasłaniał. Obserwowałem ją. Po jakimś czasie zauważyłem, że ona lubi obserwować mnie. Uśmiechaliśmy się do siebie i za każdym razem gdy ją widziałem robiło się ciepło i nie chciałem wracać do domu. Któregoś dnia tak po prostu z dnia na dzień przestała się uśmiechać do mnie. Szybko poznałem powód. Jej nowym obiektem obserwacji stał się Robert. Nie poczułem smutku, poważnie ani trochę. Poczułem ból to fakt. I chyba na zasadzie „jak się nie przewrócisz to się ni nauczysz”, tak jak uczysz się, że gorącego dzbanka nie dotyka się bo to boli, tak ja doszedłem do wniosku, że ludzie mogą sprawić ból, dziewczyna to może. To musiał być na takiej zasadzie, tak to sobie tłumacze. Od czasu Klaudii nawet przez chwilę nie poczułem tego ciepła. Nauczyłem się. Bo z nauką nie miałem problemów.

Nigdy nie sprawiałem problemów rodzicom. Tak też było ze szkołą. To prawda nie wyróżniałem się, wolałem siedzieć sobie spokojnie gdzieś w środkowej ławce. Nigdy nie siedziałem sam. Miałem dziwny (dalej chyba mam) dar przyciągania ludzi. Różnych i to było najfajniejsze. Nie przywiązywałem się do nich. PO prostu byli i dzięki nim nie nudziłem się w szkole, na podwórku czy w późniejszym czasie w pracy i barze.
Nigdy sam się do odpowiedzi nie zgłosiłem. Uznawałem to za totalna głupotę nie mylić z tym, że uznawałem kogoś za głupka. Do takich wniosków nie byłem zdolny. Umiałem tyle ile trzeba było, nigdy więcej, a tylko czasami mniej. Nigdy nie stresowałem się testami i tego typu sprawami, to nie w moim stylu. Jak nie pójdzie raz, bo nie było mnie przez jakiś czas w szkole, to odrobię to następnym razem. Bo tak miałem i zawsze się to sprawdzało.
Swoją edukację zakończyłem po technikum. Nie czułem potrzeby i nie miałem ambicji na nic więcej. Strata czasu – tak myślałem. Oczywiście z egzaminem dojrzałości problemów nie miałem żadnych i rodzice byli ze mnie dumni na swój popieprzony sposób pewnie tak było. Przynajmniej lubię tak myśleć. W ogóle w wielu sprawach, sytuacjach dopisuję sobie. Takie dopiski od autora, bo jestem autorem swego życia. Takie właśnie mam wyobrażenie o świece ale o tym też się przekonacie. Dopisywanie znaczeń, zakończeń, myśli to coś co bardzo lubię. Piszę każdego dnia książkę, nie nową z nowym dniem. To cały czas ta sama książka, na którą nakładam poprawki, na marginesie robię notatki i co dzień coś nowego zapełnia stronę.
No cholera ciężko mówić o sobie. Niech będzie, muszę to spisać. To dopiero część mnie, a wy już nie darzycie mnie sympatią. Ale przecież czytając to już zdaliście sobie sprawę, że nie chodzi mi o waszą, czy kogokolwiek sympatię, akceptację, zrozumienie. Czyż nie?

Co to teraz miało być?
Aaa… skończyłem szkołę. Ani nie poczułem ulgi, ani też za nią nie tęskniłem. Takie są koleje losu, od początku wiedziałem. Przedszkole, szkoła, praca i…

I o pracy teraz. Właściwie praca pracą. Nie przywiązuję do niej wielkiej wagi i do żadnej się nie przywiązuję. Bywało, że po kilku dniach pracy rezygnowałem. To mi się znudziła. To znowu ktoś krzyczał po mnie, a na to nie pozwolę. Ja mam go w dupie i skoro ma potrzebę pokrzyczeć to rozumiem ale ja dziękuję. Głośno słucham tylko muzyki.
Chwycę się praktycznie każdej pracy. Na początku żadnej nie skreślam, a gdy mi nie przypasuje to zmieniam. I mam gdzieś to czy ktoś tego nie zrozumie. Zwykle to są zwyczajne prace. Sklepikarz, listonosz, kopacz rowów, magazynier. Wszystko co jest w pobliżu i nie czuję chęci spełnienia się w czymkolwiek. Pracuję by żyć. Nie oszukujmy się w zdecydowanej większości przypadków pracownikiem jest ktoś kto ma instynkt przetrwania i chęć utrzymania rodziny. Ja ten instynkt mam. I mimo, że i bez pracy jakoś bym przetrwał to ma potrzeby. Potrzeby, o których zaraz przeczytacie, już widzę jak mnie oceniacie. Będziecie mną gardzić to pewne. Chociaż mogę się mylić.

Bo potrzeb nie mam typowych. Nie chodzi mi by mieć najlepszy sprzęt radio-telewizyjny. Nawet kanapa nie musi być do końca wygodna, właściwie nawet mebli wielu nie potrzebuję. Do sklepów, marketów, center handlowych chodzę jedynie by zakupić produkty niezbędne do przetrwania.
Podróże? To nie coś co potrzebuję, nie fizyczne podróże. Morze mam blisko i w każdej chwili mogę się powygrzewać w słońcu. Góry? Mam lęk wysokości wolę patrzeć na nie z daleka i to wystarcza. Tego też nie potrzebuję.

Nie czuję bólu, oczywiście nie mówię o bólu fizycznym. Smutek i radość też są mi obce. Może właśnie dlatego życie wydaje się nudne, nijakie. Może dzięki tej obojętności wobec wszystkiego świat nie ma mi nic do zaoferowania? Może dlatego tak często chciałem by to wszystko się skończyło. Tak po prostu, któregoś dnia się nie obudzić, bo odebranie sobie życia nie wchodzi w grę. Nie to, że nigdy o tym nie myślałem, bo myślałem. Wyobrażałem sobie jak szybkim cięciem przecinam koryto rzek płynących w mym ciele. Jak w jednej chwili czerwona substancja zalewa świat, a ból przechodzi w uczucie ulgi. Nigdy natomiast nie posunąłbym się do tego. Nie wiem dlaczego, tak już mam.
Kiedyś, to było jeszcze w czasach szkolnych gdy byłem nastolatkiem odkryłem alternatywę. Właściwie alternatywny świat. Świat narkotyków i głównie dzięki temu daję jakoś radę. Pierwsze upalenie marihuaną pamiętam do dziś. To jak świat z nijakiego i szarego zmienił się w kolorowy i ciekawy. Uwielbiam ten moment gdy po paru zaciągnięciach przechodzę przez granicę tego co nie robi na mnie żadnego wrażenia na drugą stronę. Te drzwi otwiera nie jeden klucz. Za każdym kluczem czai się coś po przekręceniu w zamku. Czasami możesz wejść do czyjegoś koszmaru, który stanie się twoim koszmarem. To grzybki dały ci taki obraz i przez klika kolejnych godzin będziesz błądził po tej nieznanej krainie, będziesz się bał. Zawsze gdy wracam z takich koszmarnych wypraw nie żałuję. Mimo, iż bałem się, mimo, iż wyglądało, że nie ma powrotu z tej krainy. Nie żałuję.
Kolejny klucz otwiera drzwi do świata całkowitej euforii. Gdy widzisz wszystko w kolorowych barwach i wszystko ma sens. To naprawdę piękny świat. Świat, który widzisz jedynie przez klika godzin ale, który pozwala napić się z czary wypełnionej nadzieją. Bo piguła smakuje nadzieją, miłością, pokojem. Czasami też musisz użyć klucza awaryjnego. To wtedy gdy nie masz siły, a coś niezwykle ważnego przed tobą. Właśnie wtedy przekręcając klamkę otwierasz nowe pokłady mocy w sobie. Amfetamina choć gorzko smakuje czasami jest jedynym wyjściem z sytuacji.
I co? Gardzicie mną? Czy to wystarczy by mnie ocenić? Czy możecie mnie oceniać? Ale czy to ważne, i tak ocenicie. Uwierzcie jednak, że tak jak dla was podróż w najdalsze zakątki świata jest czymś co daje chęć życia, tak dla mnie podróż w podświadomość i kolorowanie świata to jedyne dzięki czemu to wszystko jest znośne.
Dlaczego więc mam się tego wstydzić? Dlaczego miałbym rezygnować z czegoś co sprawi mi przyjemność? Czy nie mogę po prostu być nietrzeźwym przez jakiś czas co jakiś czas? Nie mam przecież rodziny na utrzymaniu, rodzice spędzają jesień życia gdzieś na końcu świata, a zresztą i tak nie łączy mnie z nimi praktycznie nic. Przyjaciół nie mam. Zresztą sami wiecie, że jestem wypłukany z uczuć. W pewien sposób jestem nieskończonym dziełem. Kumple, znajomi? Moim najlepszym kumplem jest mój diler. Zawsze z nim jest wesoło, czasami nieobliczalnie, za każdym razem gdy go odwiedzam coś się dzieje. Niekiedy wpadam do niego tylko po działkę czegoś, a z życia znika mi parę dni.

To jestem mniej więcej ja. Zupełnie obojętny na wszystko, nijaki, nie mogący znaleźć sensu narkoman.
Czy pójść w nieznane? Czy wybrać coś co znam już dość dobrze?


III

Pamiętacie film Matrix i scenę gdy Morfeusz daje do wyboru dwie pigułki? Neo ma do wyboru dwie drogi. Obie są jednokierunkowe i nie ma powrotu. Jedna prowadzi do nieznanego, do tajemnicy. Druga to powrót do tego co zna dobrze. Dostałem podobne propozycje i miałem tyle czasu ile potrzebowałem by wybrać, w którą stronę chcę iść. Nie będę miał podobnego wyboru już nigdy, to pewne. Stanąłem przed życiową szansą spełnienia swojego marzenia, urzeczywistnienia swoich próśb i wyobrażeń. Wystarczyło przejść korytarzem. Gdybym poszedł w tamtą stronę nie siedziałbym to teraz nie pisał tego. Wybrał coś co na pierwszy rzut oka wydaję się, że znam doskonale. Coś co nie ma przede mną żadnych tajemnic. Coś co mnie nudzi. Dlaczego? O tym zaraz.
Wpierw podsumuję to co się wydarzyło. To są tylko domysły. Bo jak powiedział szpakowaty nos obudziłem się w swoim łóżku ja wszystko wydawało się snem. Niezwykle zamglonym snem. Gdzie jasne było jedynie światło w „szpitalnym” korytarzu. Domyślam się jedynie jak było i dodaję swoje przemyślenia na gorąco, zaraz po „przebudzeniu”.
Pewnie nieraz słyszeliście od ludzi, których śmierć musnęła w policzek, którzy uszli jej cało i zdrowo, że zaraz przed – jak im się zdawało – przejściem na drugą stronę, przed oczami przeleciało im całe życie. Miałem podobnie i spokojnie mogę powiedzieć, że były to przebłyski, które śmignęły z prędkością światła. Bo czas jest pojęciem względnym, a ja miałem. Mam wrażenie, że w momencie gdy będziemy się witać ze śmiercią, każdy z nas dostanie tyle czasu ile będzie potrzebował by spojrzeć na jeszcze raz na swoje życie, na życie w pigułce. Może będzie to pewnego rodzaju „The Best of…”, a może po prostu przypomnienie kilku zapomnianych sytuacji. Na pewno starczy czas na wszystko co jest przyszykowane i nie spieszmy się. Przede wszystkim nie spieszmy się do tego, bo na każdego przyjdzie czas, w swoim czasie...

Dlaczego więc wybrałem to co nazywamy życiem? Dlaczego w odróżnieniu od Neo wybrałem niebieską pigułkę?

Życie jest jak książka, której zakończenie znamy. Lecz mimo, iż wiemy jak się skończy nie mamy pojęcia jaki jest jej sens. Postanowiłem poznać sens mojej opowieści, poznać Sens Życia i może wreszcie coś poczuć.

KONIEC