Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Różne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Różne. Pokaż wszystkie posty

14 czerwca 2012

Szacunek

I

Z zamyślenia wyciągnął ją gwizdek czajnika z gotującą się wodą. Zalała wcześniej wsypaną do kubka kawę. Nie dodała ani mleka, ani cukru tylko zamieszała łyżeczką. Czarny mocny wywar, właśnie tak jak lubi, zaraz po śniadaniu. Weszła do salonu i włączyła telewizor. Jak zwykle o tej porze nie mogła znaleźć nic godnego uwagi. Nawet na muzycznych kanałach więcej mówili niż grali. Postanowiła zostawić na jednym z informacyjnych programów i upiła łyk kawy.

Właśnie pokazywali przepiękną bramkę Błaszczykowskiego z wczorajszego meczu, w którym nasza reprezentacja mierzyła się z drużyną Rosji. Aśka była na tym meczu wraz z przyjaciółmi w barze. Piłka nożna to nie był jej ulubiony sport, wczorajsze wydarzenia jednak pochłonęły ją całkowicie. Śpiewał, skakała, a każdą udaną akcję Polaków nagradzała oklaskami. Co prawda po pierwszej połowie, nastroje były nie najlepsze, jednak po ostatnim gwizdku szaleli ze szczęścia. Czasami remis, też może wprawić w dobry nastrój.

Z dobrego samopoczucia wyrwały ją następne obrazki w telewizji. Zaczęło się niewinnie. Maszerujący, wesoło rosyjscy kibice śpiewali piosenki i spokojnie z flagami szli w kolumnie. W pewnym momencie z boku kadru wyszedł zamaskowany mężczyzna i zaatakował nic niespodziewającego się młodego mężczyznę. Zdezorientowany Rosjanin nie doszedł jeszcze do siebie gdy w jego stronę ruszyło kolejnych kilka osób w kominiarkach bandytów, którzy rzucili się na niego i jego rodaków. Asia nie mogła w to uwierzyć, była w szoku, w końcu rozpłakała się.

To trafiło w jej serce i ścisnęło je bardzo mocno. Próbowała złapać oddech, nie było to łatwe a łzy same płynęły. Skąd ta agresja? Nie potrafiła tego zrozumieć, przed oczami mając cały czas tą sytuację. Nic nie zapowiadało tego ataku, ona się nie spodziewała, a tym bardziej ten człowiek, ci ludzie, którzy zostali zaatakowani. Od razu wróciły wspomnienia sprzed wielu lat i poczuła jak zimny sztylet wbija się w jej serce, zupełnie jak wtedy gdy....

Już dawno nie wspominała tych bolesnych chwil. Nie żeby zapomniała, po prostu nie wprowadzało jej to w dobry nastrój gdy o tym myślała. Czasami z mamą siadały i rozklejały się rozmawiając o tym co się wtedy wydarzyło. To było coś co zmieniło jej życie i postrzeganie świata. Z czasem jednak nabrała wiary w ludzi i nie zauważała pewnych zachowań. A może po prostu kłopoty omijały ją i jej znajomych, usypiając czujność. Aż do teraz. To co wydarzyło się przed meczem i po jego zakończeniu nie dotyczyło Asi bezpośrednio, poczuła jednak, iż już nie jest bezpieczna i na każdym kroku musi uważać. Demony przeszłości powróciły.


II

- Już jestem!

Krzyknęła gdy tylko otworzyła drzwi. Była w dobrym nastroju. Jutro weekend, a do tego w sobotę dzień dziecka. Siedząc w szkole myślała tylko co ją czeka tego dnia. Rodzice obiecali ją zabrać na ulubioną pizzę, a potem na wspaniałe lody włoskie, a wieczór miał się skończyć sensem w kinie. Mieli pójść na Potwory i spółka i już nie mogła się doczekać.

- Mamo, tato - powiedziała, tym razem ciszej - już jestem.

Wchodząc do kuchni zobaczyła ojca, nie miał wesołej miny. Nie zważała na to. Nic nie mogło jej zniszczyć tego dnia. Czy na pewno?

- Musimy porozmawiać - odparł lekko zdenerwowany.

- Czy wszystko dobrze - spytała lekko przestraszona - coś się stało? Gdzie mama?

- Mama jest jeszcze w pracy - odpowiedział na jedno z pytań.

- To o co chodzi? Tylko nie mów, że dzisiaj nigdzie nie idziemy - powiedziała ze łzami w oczach - tak jak ostatnio.

- Tego jeszcze nie wiem, okaże się.

Wytłumaczył córce o co chodzi. Kilka godzin wcześniej dzwoniła do niego jej wychowawczyni informując go o karygodnym zachowaniu Asi. Ponoć wyśmiewa się z innych dzieci wraz z koleżankami. Z jednego dlatego, że chodzi w okularach, a z dziewczynki, bo jest nieco okrąglejsza. Nie mógł uwierzyć, że jego ukochana córeczka jest taka wredna wobec innych.

- Czy to prawda Asiu? - spytał wiedząc, że go nie oszuka.

Mała spuściła głowę i przez chwilę milczała. Co może w takiej chwili dziać się w tej młodej główce? Odpowiedź na to pytanie znają tylko dzieci i to tylko w tej jednej chwili. On w międzyczasie usiadł na kanapie. W końcu odważyła się i powiedziała:

- Tak, to prawda, ale... - nie dał jej skończyć.

- Dlaczego tak robisz- sądził, iż to najlepsze z możliwych pytań.

- Bo tato, bo... inni też tak robią. I nie chcę by się ze mnie też śmiali.

Nauczycielka wspominała, iż dzwoniła również do rodziców pozostałych dzieci, które - jak to określiła - znęcały się psychicznie nad Adamem i Olą.

- Chodź tu usiądź - dziewczynka podeszła i zajęła miejsce na kanapie obok niego - nie chcę, żebyś płakała - przytulił małą i otarł jej łzy.

Wytłumaczył jej, że nie chodzi o to by była smutna, jednak teraz wie jak muszą się czuć dzieciaki, z których się wyśmiewa. Pewnie wracają do domów i wtulone w matki lub ojców wylewają setki łez. A nic na tym świecie nie jest warte dziecięcych łez. Nie może więc ona sprawiać innym przykrości. Przecież to, że ktoś nosi okulary nie znaczy, że jest gorszy od kogoś kto ich nie musi używać. To, że ktoś jest okrąglejszy... przynajmniej jest więcej do przytulania - w tym momencie na twarzy Asi pojawił się uśmiech - a nie do wyśmiewania.

- Wiesz ludzie różnią się od siebie ale to jest fajne, bo jakby na przykład wszystkie maskotki były takie same to by było by nudno, a ty byś nie miała takiej dużej kolekcji. A wszystkie je kochasz, prawda?

- Prawda - i szybko skoczyła po pluszowego pieska leżacego na fotelu i mocno go przytuliła.

- Każdy lubi co innego - kontynuował - a wiesz co by było gdyby każdy uwielbiał tylko pizzę?

- Nie wiem.

- Nie starczyło by dla ciebie - uśmiechnął się drapiąc mała po brzuszku.

- O nie, tylko nie to - zrobiła smutną minę i założyła ręce.

- No widzisz, musimy się odróżniać - mówił dalej - ale wszyscy jesteśmy ludźmi i nikt nie lubi być smutny. Rozumiesz?

- Chyba tak - odpowiedziała.

- Proszę cię Asiu, nie rób już nikomu, krzywdy, dobrze?

- Dobrze.

- Obiecujesz?

- Obiecuję.

- To leć do łazienki umyć ręce zaraz mama wraca, a obiad już jest gotowy.

Tak też zrobiła. Nie miał serca jej karać, wierzył, iż sama rozmowa wystarczy. Może to nie było to co powinien powiedzieć, mógł lepiej jej to wytłumaczyć dać jej nauczkę. Pewnie, że to nie były słowa, którymi mógł zmieniać świat, miał jedynie nadzieje, że zmienią podejście Asi do niektórych spraw, że nabierze szacunku do innych bez względu na rzeczy i cechy, które nas odróżniają od siebie nawzajem. Wierzył, iż tak właśnie będzie.

Gdy wszyscy byli już w domu, zasiedli do stołu i zjedli w rodzinnej atmosferze obiad. Asia była spokojniejsza niż zwykle i matka nie mogła uwierzyć, iż w dniu tylu atrakcji, córki nie rozpiera energia.

- Wszystko w porządku Asiu? - spytała - nie cieszysz się na dzisiejszy wieczór?

Dziewczynka spojrzała na tatę. Ten nie zamierzał zabierać głosu, jedynie się lekko uśmiechnął i nieznacznie skinął głową. To wystarczyło by mała eksplodowała euforią.

- Pewnie, że się cieszę - i z radości zeskoczyła z krzesła i uściskała rodziców.


Godziny do wyjścia mijały Asi dość szybko. Czas przed wyjściem "na miasto" spędziła w miłej atmosferze, śmiejąc się z żartów taty i mamy. I gdy przyszedł w końcu czas się zbierać nie była w ogóle przygotowana, aż rodzice musieli ją pospieszać.

Wieczór minął tak jak sobie wymarzyła. Pizza była najpyszniejsza na świecie, a lody nigdy nie smakowały lepiej. Gdy wracali do domu było już ciemno. Asia trzymała ojca za lewą rękę, mamę za prawą, a oni co jakiś czas podnosili ją do góry, co sprawiało jej niezwykła radość.

W pewnym momencie z mroku wyłonili się trzej zakapturzeni chłopcy, słusznej postawy.

- Dzieńdoberek państwu - przemówił jeden z nich.

- Widzę, że humorek teges no... w pyte - odezwał się drugi.

- Wyskocz tatuśku z floty bo ci kosę sprzedamy - nie owijając w bawełnę powiedział ostatni.

Ojciec nie wahał się ani chwili wyciągnął, portfel i rzucił w stronę napastników, z których jeden już był przy jego żonie i dotykając jej twarzy mówił:

- No niezła laseczkę ojczulku, chętnie dobiorę się do jej dupeczki - i polizał kobietę.

- Zostaw ją dałem wam wszystko co mam - odparł zdecydowanie - nie chcemy kłopotów.

- Może nie chcesz ale już je masz - i drab stojący trochę dalej wyciągnął ze spodni nóż.

- Ej, panowie spokojnie - wiedział jednak, że to nie może się dobrze skończyć.

Widział ten morderczy błysk w oku, to coś co sprawia, iż wiemy, że nienawiść to wszystko czym żywi się stojący na przeciw nas człowiek. Przyciągnął do siebie żonę wyrywając ją z rąk napastnika i szybko wyszeptał jej do ucha.

- Uciekajcie, nie zważaj na nic. Proszę, uciekaj - z oczu ukochanej poleciały łzy.

Posłuchała go zabrała dziewczynkę na ręce i zaczęła uciekać. Ten nie marnował ani chwili i draba stojącego najbliżej rzucił na tego z nożem , a na trzeciego rzucił się z pięściami zdążył uderzyć go dwukrotnie nim zimno stali przeszyło jego nerki. Opadł na ziemię i kontem oka zauważył, że napastnik z nożem ruszył za jego rodziną.

- Nieeeee.... - krzyk przerwała śmierć.

Duch uniósł się w powietrzu widział swoje ciało, worek mięsa. Widział żonę trzymającą dziecko uciekającą co sił, wiedział, że niedługo zostaną dogonione przez chłopaka dzierżącego w dłoni ostrze. W tym momencie z prędkością z jaką nie był by w stanie biec, dosłownie leciał za nimi. I gdy miał już chłopaka na wyciągnięcie ręki, gdy miał go złapać, powalić jego ręce przeniknęły przez niego. No tak w końcu był tylko duchem. On je zaraz dorwie, moją maleńką córeczkę, nie mogę na to pozwolić. I ostatnią niesamowitą siłą woli całym swym - czymkolwiek był - przeszedł przez ciało draba a ten zatrzymał się, czując jakby piasek w oczach. Nie zauważył nadjeżdżającego auta. Zginął na miejscu. Duch ojca zniknął z materialnego świata, a rodzina była bezpieczna.


III

Teraz siedząc przy zimnej już kawie przypomniała sobie tę sytuację sprzed lat i gdy w końcu opanowała już płacz zastanawiała się jak może ona przyczynić się do tego by nic podobnego już nikomu się nie przytrafiło. By tacy bandyci jak ci atakujący bezbronnych maszerujących nie mieli racji bytu w dzisiejszym i późniejszym społeczeństwie. By przestano tolerować takie wybryki. Jedynym sposobem jaki widziała było opisanie historii jej życia, wpływu na nią i tego jak zdjęcia z wczorajszych wydarzeń odnowiły zagojone rany.

Tak też zrobiła, opisując dokładnie ostatni dzień życia jej ojca (oczywiście pomijając część o ratującym ich duchu, gdyż nie miała o tym bladego pojęcia). Opisała wieloletnią traumę i to jak bardzo brakuje jej taty każdego dnia życia. Bardzo chciała porozmawiać z nim jako już dorosła kobieta. Nie dziecko z tatą, tylko jak dojrzała dziewczyna z doświadczonym facetem. Przecież tyle miała pytań, tylu wskazówek potrzebowała.

Postanowiła swą opowieść wysłać do wszystkich dużych gazet w kraju. Miała nadzieję, że żądne krwi i sensacji media naładowane ostatnimi wydarzeniami zdecydują się opublikować jej historię do której dołączyła list:


Do redakcji, do rządu.

To co się stało po meczu Polska - Rosja głęboko raniło moje serce, ponownie. Odżyły koszmary, które wydawały się martwe. Widocznie były jedynie uśpione.

Wiem, że rzeczy, które mi się przytrafiły nieco różnią się od tego co zdarzyło się wczoraj przed i po spotkaniu obu reprezentacji, wiem, iż tym razem nie było ofiar śmiertelnych, na szczęście. Czy jednak wiele brakowało? Czy następnym razem nie będzie gorzej? Bo jeżeli nie zrobimy czegoś z tymi bandytami to będzie następny raz. Nie możemy jedynie przyglądać się całej sytuacji. Wam to się dobrze sprzedaje ale nie o to tu chodzi, chodzi o bezpieczeństwo.

Ja nie czuję się bezpieczna i to nie tylko przez tzw. kiboli. Boję się nocą wracać do domu by zza zakrętu nie wyszedł jakiś nieobliczalny osobnik, który nie mając nic do stracenia w najlepszym razie ograbi mnie. Boję się, że coś takiego może spotkać moje dzieci, moich bliskich. Lękam się ilekroć czekam na nocny powrót kogoś z rodziny lub znajomych. Dlaczego? Czy naprawdę nie można czegoś z tym zrobić?

Zacznijmy od tych pseudokibiców w większości Policja widzi tych bandytów, baaa... nawet ich łapie. Do opinii publicznej napływają zdjęcia skutych chuliganów z zamazanymi twarzami. Co się dzieje, że z powrotem wychodzą na wolność by siać postrach? Nadal terroryzują bezbronnych obywateli, którzy po prostu kibicują innej drużynie. Czy nie można tych wszystkich durni zamknąć na wiele lat? Wyznaczyć ich do ciężkich robót lub nakładać na nich wielotysięczne kary, tak by odechciało im się wojowania? Czy to naprawdę takie trudne? Dlaczego tak łatwo utrudnić życie zwykłym ludziom podnosząc wiek emerytalny, a tak ciężko podnieść wysokość odsiadki i grzywny dla takich durni?

My obywatele sprzeciwiamy się temu! Niech rząd bezpieczeństwo ludu przedkłada nad wszelkie inne sprawy, bo nic nie jest ważniejsze. Niech już żadne dziecko nie będzie osierocone i smutne, niech strach zniknie z ulic. Wierzę, że jest to możliwe, gdyż ojciec uczył mnie szacunku do drugiego człowieka.

Z poważaniem
Asia


KONIEC

22 lipca 2011

Dream#9

Jest ciemno, taksówka właśnie dojeżdża na miejsce i zatrzymuje się.

- Pięć dolarów - łamaną angielszczyzną oznajmia taksiarz.

Wkładam rękę do kieszeni, jednej, drugiej - w tej znalazłem telefon właśnie dostałem wiadomość Szukasz mnie jeszcze? nie znam numeru, brak podpisu. Nie potrzebuję takich danych. Dobrze wiem kto to. Tyle czasu poświęciłem na poszukiwanie. Wiele osób zaangażowałem w to przedsięwzięcie. Nic z tego nie wyszło. I mimo, iż wszystkie znaki na niebie i ziemi kazały się poddać, ja okruszkami nadziei szukałem i szukam nadal. I pomyśleć, że jedno - wydawać by się mogło - zwykłe, przelotne spotkanie, może tak wpłynąć na człowieka. Kilkadziesiąt minut, a później miesiące oczekiwań na ponowne przecięcie się naszych dróg i pełna świadomość, iż może do tego nigdy nie dojść. Gdybym chociaż wiedział jak masz na imię.

Zniecierpliwiony taksówkarz, nerwowo macha ręką. Wyrwał mnie z labiryntu wspomnień. W końcu w trzeciej tylnej kieszeni jeansów znajduję garść drobniaków - siedem dolców, super. Dałem mu wszystko, ten grzecznie podziękował. Zamknąłem drzwi, a pojazd zniknął bez jakiegokolwiek szmeru silnika.

Cisza i ciemność nocy. Nie wiem gdzie się znajduję, czuję się śpiący. Przecieram oczy i w momencie z mroku wyszło słońce. Świetnie. Dopiero teraz sobie uświadamiam gdzie jestem. Dookoła sporo ludzi korzysta z chwili wolnego czasu. Sport, odpoczynek, obiad na trawie. Partyjka szachów starych przyjaciół, popijający piwko młodzi ludzie na ławkach. Wiosna w pełni, radość w powietrzu. Central Park. Jak ja się tu znalazłem.

Zawsze chciałem odwiedzić to miasto. Pomieszkać tu dłuższą chwilę. Poczuć się jego częścią. Teraz tu jestem. Spacer mostem brooklyńskim, Bronx, Manhattan. Wszystkie te budynki, które znam z setek filmów. Czy to właśnie tu mam Cię znaleźć? Cholera, w Nowym Jorku? Chodziłem tyle razy zakamarkami Krakowa, w którym studiujesz, a teraz mam znaleźć cię w tej pieprzonej metropolii? Skoro tak, zwiedzanie miasta musi poczekać.

Ruszam przed siebie, wypełniony pewnością, że to właśnie dzisiaj, właśnie w tym miejscu. Nigdy bym nie pomyślał by wieszać ulotki w tym parku. Mijam chłopaków grających w piłkę. Za słupki bramek służą im plecaki. Uśmiecham się. Jeden przypadkiem uderza tak futbolówkę, że ta ląduje tuż pod moimi stopami. Podbijam ją kilka razy, by wreszcie oddać tą wspaniałą zabawkę młodym. Gestem ręki zapraszają mnie do gry. Z chęcią bym się przyłączył, muszę jednak iść dalej, ty gdzieś tu jesteś.

Nie uwierzysz jaki jestem szczęśliwy, że wreszcie. Sam nie mogę w to uwierzyć. Po prawej stronie, pod drzewem nastolatek, fachowo skręca jointa. Przyjaciele - jeden chłopak ,trzy dziewczyny - cierpliwie czekają. Po chwili go odpalają i słodki zapach wypełnia mi nozdrza. Cudownie pachnie. Z ręki do ręki, z ust do ust. Zauważyli mnie. Dziewczyna trzymająca skręta skierowała go w moją stronę. Z przyjemnością sztachnąłbym się raz, czy dwa. Nie tym razem. Cel jest inny dzisiaj.

Zapach palonego zioła jeszcze na dobre mnie nie opuścił, gdy nagle aromat świeżo parzonej kawy, prawie mnie zaczarował. Wystarczył jeden wdech bym poczuł jej moc. Kawiarnia pod gołym niebem i filiżanka ulubionej czarnej. Właśnie tego mi potrzeba w tym momencie. Usiąść przy stoliku, w cieniu by promienie słońca zbytnio nie przeszkadzały. Niestety. Na to też nie mam czasu.

Chyba jestem blisko, serce bije coraz mocniej. Słyszę muzykę. Znam ten kawałek, idę za dźwiękiem. Z każdym krokiem jest wyraźniejszy. No tak. to God, ktoś świetnie naśladuje autora utworu. Po następnych kilku metrach, dochodzi do mnie jak bardzo się myliłem. To nie, zwykły uliczny grajek. Ale sam Lennon we własnej osobie. No raczej jego duch. Siedzi przy białym fortepianie i wymienia po kolei w co nie wierzy. I don't believe in magic... Niewiarygodne, będę mógł mu podziękować za muzykę, która znaczy dla mnie tyle samo co każdy oddech. I don't believe in Kennedy... To dzięki niemu i reszcie z zespołu tak często mogłem liczyć na dobre słowo. Jak się poszczęści to zadam mu jakieś pytanie. I ten utwór tak bardzo go lubię, mimo, że zawsze smutno mi się robi, szczególnie wtedy, gdy mówi, że nie wierzy w Beatles'ów. Ten moment właśnie się zbliża...

Ciepłe dłonie zakrywają mi oczy, ciarki przechodzą mi po całym ciele. I wszystko przestaje mieć znaczenie. Otaczający mnie świat znika za twymi palcami. Grający w piłkę chłopaki przestają mieć znaczenie. Zapach świeżej marihuany nie liczy się, nie wspominając o kawie. Nawet zjawa idola jest nieistotna. Twój kojący głos zagłusza słowa piosenki: "Tęskniłeś za mną?". Nie muszę odpowiadać, dobrze wiesz. Pięknie pachniesz truskawkami i wanilią. Szukałem cię, a to ty odnalazłaś mnie. Odkrywasz dłonie, otwieram oczy...

The dream is over.

01 marca 2011

Fikcyjnie

"BOHATER"


Noc już weszła w zaawansowane stadium.Wyłączył komputer, z kieszeni wyciągnął paczkę Lucky Strik’ów. Zostały dwa ostatnie, nie mógł uwierzyć, że w zaledwie kilka godzin wypalił prawie wszystkie papierosy. Wziął i odpalił jednego. Rozpierała go duma. W końcu zrobił coś co miało sens, a przynajmniej powoli go nabierało. Długo zabierał się za napisanie czegoś. Nie potrafił jednak pokonać tej granicy między początkiem, a końcem opowieści. No dobra mógł napisać krótkie opowiadanie ale tak każdy potrafi i nie prowadzi to do niczego. Książka, to jest coś. I zawsze, gdy wiedział jak ma się zacząć i co będzie na końcu, wtedy zaczynały się schody. Próbował w myślach ustawiać zdarzenia, które następując po sobie doprowadzą do finału. Nie miał zbyt wiele pomysłów i projekty upadały, nim jeszcze pierwsze słowo pojawiło się na kartce. Tym razem przełamał się i kilka miesięcy wcześniej postawił nie myśleć, co będzie gdy zacznie, po prostu będzie pisał.

Stworzył bohatera, który miał przebrnąć przez masę kłopotów zarówno w świecie fizycznym jak i metafizycznym. Zjawy, latające przedmioty, gadające zwierzęta. Nie mogły go też ominąć kłopoty sercowe i starania o względy tej jedynej. Co to by były za losy bez miłości. A głównym wątkiem miały być, poszukiwania seryjnego mordercy grasującego od dwóch stuleci. Bohater - którego nazwał James McAroy - balansował między cienką granicą życia i śmierci, by uwolnić się od nawiedzających go duchów ofiar tegoż zabójcy.

Otworzył piwo, by papieros lepiej smakował. Był dumny z historii, którą tworzył. Przede wszystkim z głównego bohatera, powołanego przez niego do życia. Zaczął pisać gdy miał pomysł na dwie, góra trzy strony. W tym momencie została mu jedynie końcówka. To dzięki stworzonej przez siebie postaci zaszedł tak daleko, to on ciągnął opowieść. Właściwie pisząc nigdy nie wiedział co zaraz nastąpi. James McAroy był jego przewodnikiem. Powoli stawał się osobą z krwi i kości. To on stał się motorem napędowym opowieści.

Sean - bo tak miał autor na imię - zawsze po wyłączeniu komputera zastanawiał się co teraz robi James. Był pewien, że żyje w świecie między słowami swej własnej opowieści. Często włączał komputer ponownie i starał się go podglądać.Zwykle kończyło się na tym, że powstawało kilka, kilkanaście nowych stron. Na dzisiaj jednak już dosyć. Miał tylko nadzieje, iż jego bohater nie wpadnie w jakieś tarapaty, bo miał do tego talent. Niejednokrotnie starał się z nim rozmawiać, zostawiać mu wiadomości napisane sprayem na ścianie, którą mijał każdego dnia idąc na przystanek. Czasami wrzucał mu kartkę, list do skrzynki. James tego nie zauważał, a Sean był zawiedziony, iż żadna próba interakcji nie daje efektu.

Dopił piwo, zgasił papierosa i zaczął zbierać się do spania. Poczuł jednak głód więc zrobił sobie kanapki, do tego zimna cola i kolacja gotowa. To było jego ulubione jedzenie, szybko i konkretnie, James też tak miał.
Gdy skończył pomył po sobie naczynia. Przygotował łóżko, a później wskoczył do wanny by się o orzeźwić. Potem szybko do spania. Jeszcze przed snem dostrzegł podobieństwa w zachowaniu jego i James’a. Uśmiechnął się i po chwili zasnął.

Następnego dnia po śniadaniu wyszedł na spacer by przemyśleć zakończenie. Miał już niby, od samego początku pomysł na koniec tej historii. Z czasem pojawiania się kolejnych postaci, po kolejnych przygodach James’a, finał jaki przygotował zaczynając pisać, stracił sens. Do tego był mniej przebojowy niż losy jego bohatera. Musiało się skończyć tak by czytelnicy po przeczytaniu ostatnich słów siedzieli z otwartymi ustami, jeszcze przez chwilę. Nie mógł wymyślić co to miało by być. Tego dnia wpadł na coś. Skoro nie potrafi doprowadzić do takiej reakcji, to może chociaż zszokować odbiorców. Był pewien, że istnieje tylko jedno wyjście: W ostatnich zdaniach opowieści James McAroy zginie. Będzie to śmierć tragiczna w obronie ukochanej. Sean czuł dumę po raz kolejny w ostatnim czasie. Zdał sobie sprawę, że cały czas wszystko do tego zmierzało i, że właśnie wpadł na ostatni element układanki.

Mógł teraz spokojnie wrócić do domu i pisać dalej. Jeszcze tylko zakupy. Idąc tak zapomniał o wszystkim, w pewnym momencie po drugiej stronie ulicy zobaczył wielki, jaskrawy, zielono-pomarańczowy napis: UWAŻAJ! Stanął jak wryty, a na twarzy poczuł wiatr wytworzony przez pędzącą ciężarówkę. Jeszcze chwilę po jej zniknięciu nie mógł dojść do siebie. Kiedy odzyskał świadomość na murze w miejscu, w którym wcześniej był napis, zobaczył rysunek przedstawiający jakieś dziecko z ołówkiem i tylko kolory zgadzały się z tym co było tam - czego był pewien - wcześniej.

Szybko zapomniał o zdarzeniu i wrócił do domu. Otworzył nową paczkę Lucky Strik'ów. Nie było tam - jak to zwykle jest - dwudziestu papierosów. Jednego brakowało. Nic z tym nie mógł zrobić, więc nie przejmował się tym. Tradycyjnie do dymiącego truciciela, zimne piwko. Włączył komputer, wyszukał plik i już był gotowy. Przeglądnął jeszcze ostatni rozdział, po czym zaczął pisać. Zatracił się w tym, a palce same tworzyły zdania. Napisanie zakończenia zajęło mu nieco ponad trzy godziny. W tym czasie ani na chwilę nie wstał od klawiatury. Pisząc "KONIEC" poczuł dumę, postanowił przeczytać to co napisał, by ewentualnie poprawić błędy. Gdy zobaczył, że na ekranie zamiast wielu zapisanych stron, jest tylko krótka notka, nie mógł uwierzyć. Zaskoczenie się pogłębiło gdy przeczytał co napisał:

Jesteś wytworem mojej wyobraźni Sean! Jeżeli James McAroy zginie, umrzesz i Ty! UWAŻAJ!

Siedział przez dłuższy czas w bezruchu. Początkowo nie mógł uwierzyć. Z każdą minutą nabierało to jednak sensu. Często mu się zdarzało, iż nie miał wpływu na swoje życie, nie zawsze. Poczuł ulgę i zadowolenie. Jeżeli będzie trzymał zasad wyznaczonych przez autora, będzie żył wiecznie. Razem staną się nieśmiertelni.Przez tyle czasu chciał się komunikować ze swym bohaterem i to mu się nie udało. Teraz to autor kontaktuje się z nim, odpowiadał mu taki układ. Nie może zabić James’a, wymyśli dla niego inne zakończenie i jak długo będzie żył, tak długo on - Sean - będzie istnieć.

I tak też się stało. Powieści z Sean’em pisarzem w roli głównej odniosły sukces i każdego roku pojawiała się nowa część. Powstała nawet jedna ekranizacja, której kontynuacja została zapowiedziana na rok następny.

Pamiętajcie bohaterowie stworzeni przez nas też żyją. To my dajemy im życie. To, że biorą udział w fikcyjnych wydarzeniach, nie znaczy, iż nie mają woli by być. I tylko dzięki nim historie mają dalszy ciąg. Wypełniają strony magią. To ich losy trzymają w napięciu, a czasami doprowadzają ludzi do łez. Doceńmy ich i traktujmy tak jakbyśmy siebie traktowali. Bo jeśli ich nie będzie, to i my nie będziemy wiele znaczyć. Bo czym jest autor bez bohatera.
Z wyrazami szacunku:

James McAroy

02 kwietnia 2009

Nowa opowieść

"Czas, który pozostał"

I

Zbudził mnie gwałtowny podmuch wiatru. Czyli już po wszystkim - pomyślałem.
Obudziłem się w szpitalu. Ostatnie co pamiętam to, to jak na wpółprzytomny leżąc na łóżku jestem wieziony przez szpitalny korytarz. Światła na suficie poruszają się jak na pasie startowym i w końcu tracę przytomność.
Teraz jest po wszystkim i chyba wszystko jest dobrze. Tak mi się zdaję. Nie czuję bólu, nie jestem podpięty pod kroplówkę, a i wypoczęty jestem. Zaskakująco wypoczęty. Dawno tak dobrze nie spałem. Budzę się jakbym był na wycieczce w nowym miejscy. W czystym, sterylnym hotelu. Nie dochodzi do mnie żaden dźwięk prócz wcześniej wspomnianego wiatru uderzającego z wielką siłą w okna, drzewa, w cokolwiek co stanie mu na drodze.
Dobra trzeba się zwlec z łóżka i rozejrzeć. Może ktoś powie co się stało i jak długo mam tu zostać. Ubieram buty, które leżą z boku łóżka wstaję i wychodzę. Za drzwiami sali niesamowita cisza. Na korytarz nie docierają dźwięki z zewnątrz. Cisza aż w uszach piszczy. No i ta niepokojąca pustka. Gdzie się wszyscy podziali?

Korytarz prowadzi tylko w jedną stronę. Zamykam drzwi i spoglądam na numer znajdujący się na nich by nie zabłądzić, by mieć jakąś wskazówkę skąd jestem - nr 7. Idę przed siebie. Jedyną możliwą drogą. Korytarz ma kilka metrów i za chwilę dotrę do ściany. Tuż przed nią widzę, że ta ulica odbija w prawo. Idę, a co mam robić? Ani pustka się nie zapełniła, ani cisza nie odezwała. Za rogiem nowy korytarz. Strasznie jasny. Cholera jak razi w oczy. Po co tyle jarzeniówek? Kto wpadł na taki pomysł, by tak potrzebne pieniądze „zainwestować” w wypalające wzrok lampy? I to w dobie kryzysu?
Nie mogę spokojnie patrzeć przed siebie, a spacer z zamkniętymi oczami mija się z celem. Jednak bardzo chcę iść dalej. Opuszczam wzrok. I dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam na sobie szpitalne ubranie. Nie, tak nie mogę się pokazać, muszę zarzucić choćby szlafrok. Wracam do pokoju i już mam wyciągnąć coś z szafy stojącej tuż obok drzwi, patrzę jeszcze czy koło łóżka nie mam jeansów, bluzy, czegokolwiek. Ubrań nie ma. Natomiast na moim miejscu ktoś leży. Jak to się stało? Przecież nikogo nie mijałem, a jest tu tylko jedna droga. Podchodzę nieśmiało, by spojrzeć kto, by może z kimś zamienić słowo jak się zbudzi. Próbuję zachować ciszę, by ewentualnie nie przestraszyć tego kogoś. Jeszcze tylko krok i… już jest w zasięgu wzroku…

Zamarłem. Stałem jak wryty w ziemie, a myśli krążyły. Czy to jakaś narkotyczna wizja? Czy to sen? To przecież niemożliwe. Na łóżku leżał.. no właśnie leżał chyba nie do końca pasuje. Powinienem powiedzieć: Na łóżku leżałem ja!
Stałem tak przez dłuższą chwilę z myślami kotłującymi się pod kopułą czaszki. To zbyt pojechane nawet jak na dragi i zbyt prawdziwe jak na sen. Więc czy ja… to słowo nie chciało przejść przez gardło. Czy ja umarłem? Czy tak wygląda życie po życiu? Podszedłem najbliżej jak się dało. Moje leżące ja wyglądało jakby spało. Nie byłem blady. Przyglądając się dłużej zauważyłem, że oddycham. Co jest więc grane?
- O co chodzi? – krzyknąłem z całych sił, mając nadzieję, że ktoś usłyszy.

Chwila ciszy i dźwięk zamykanych drzwi. Obracam się, mój krzyk na coś się zdał. To średniego wzrostu facet spoglądał w kartę pacjenta. Ciemne, rzadkie włosy i szpakowaty nos. Czytał kilkadziesiąt sekund, po czym podniósł wzrok. Wydawał się zaskoczony gdy mnie ujrzał. Widzi mnie czyli jestem, nieważne gdzie, więc o co chodzi? - pomyślałem

- A co pan tutaj robi? – spytał

- Proszę mi uwierzyć, sam chciałbym to wiedzieć – odparłem bez chwili wahania

- No cóż, niech spojrzę – powiedział i ponownie włożył nos do zapisanej karty, którą trzymał w ręku.

Cisza chwilę trwała. Nie czułem strachu, czy niepewności. Szok po zobaczeniu siebie leżącego w szpitalnym łożu już minął. Czekając na to co powie lekarz (bo za lekarza go wziąłem) przyglądałem się tej odpoczywającej postaci na łóżku. Tak bardzo był mną, dziwne uczucie patrzeć na siebie, jak się śpi. Zawsze chciałem to zobaczyć, no cóż do normalnych nie należę.
Szpakowaty nos przerwał milczenie:

- No trochę to dziwne, nie powinno tu pana być ale to nie pierwszy taki przypadek – powiedział a wyraz jego twarzy, akcentowanie słów nie wyrażało żadnych emocji.

- Nie rozumiem – odparłem

- To dziwne, kto jak kto ale pan powinien to wiedzieć panie Adamie. No ale skoro nie jest pan świadomy to pana uświadomię bo nie mam czasu na zgadywanki, czy podobne gierki. Zdaje się, że często chciał pan odejść, znaczy - przestać żyć. Prośby pańskie zostały wysłuchane i skończyło się bezboleśnie…

- Czyli nie żyję? – spytałem przerywając przemówienie

- Spokojnie, cierpliwości – odparł bez jakichkolwiek emocji – Jak mówiłem został pan wysłuchany. Jednak tym razem nie wszystko poszło po naszej myśli. Zazwyczaj jest tak, że pacjent budzi się, wstaje, wychodzi na korytarz i podąża tunelem światła i koniec. Czasami jednak dostaje ostatnią szansę by wybrać. Widocznie z jakiś powodów pan jest takim przypadkiem. Stoisz pan teraz przed ostatecznym wyborem, mało kto ma taką szansę. Ma pan dwa wyjścia:

Pierwsze – podążyć korytarzem, a drogę wskaże światło i przejść na drugą stronę.

Drugie – wrócić do życia. Cierpieć, czuć, poznawać.

Niech pan to dokładnie przemyśli, to nie jest łatwa decyzja. Czas tutaj stoi w miejscu, czyli jest go ni mniej ni więcej tylko tyle ile pan potrzebuje. Ja teraz wychodzę, a kiedy wrócę ma tu nikogo nie być i wiem, że tak właśnie będzie. Nie spotkamy się już, a jeżeli wybierze pan opcję drugą to wszystko wyda się snem. A sny są niejasne i niepełne. Powodzenia – obrócił się i wyszedł, a ja znowu zostałem sam na sam ze sobą i ze sobą.
Naprawdę mam niepowtarzalną szansę wybrać co dalej. Faktycznie chciałem przestać istnieć, jednak życie zasługuje na jeszcze jedną szansę, muszę to przemyśleć.

II

Urodziłem się w małej miejscowości pod koniec lat siedemdziesiątych. Byłem pierwszym i – jak się później okazało – ostatnim dzieckiem Marii i Antoniego.
Tata był kierowcą TIR’a. Tacy ludzie rzadko bywają w domu. Często znikał na kilkanaście dni, bo jechał gdzie mu kazali. Ta pustka, którą zostawiał swoją nieobecnością kompletnie mnie nie ruszała. Czułem nawet pewną ulgę. Znajomi zwykle narzekali, że ojciec ich leje, że czegoś nie pozwala, bla, bla, bla. JA tego problemu nie miałem, dodatkowo z każdego wyjazdu coś przywoził, zabawki, pomarańcze, prawdziwą czekoladę, rzeczy, które były ciężko dostępne w tamtych czasach. Dzięki jego jakże ciężkiej pracy nigdy nam też pieniędzy nie brakowało. Doceniałem to, do teraz to doceniam i jestem mu wdzięczny. Do niczego innego go nie potrzebowałem. Może to brutalne ale taki już jestem. Uczucia nie są moją mocną stroną, zresztą sami się przekonacie w miarę przebywania kolejnych zdań.

Mama nie pracowała nigdzie. To znaczy ciężko nie docenić tego, że zajmowała się domem no i oczywiście mną. Nigdy nie wyglądała na specjalnie szczęśliwą ale też na smutną w jakikolwiek sposób. Nigdy nie widziałem by płakała, a o uśmiech u niej było niezwykle ciężko. W odróżnieniu od łez, rozbawienie udało się dostrzec czasami. Czy to na spotkaniu z koleżanką ze szkoły, gdy plotkowały. Sam też czasami ją rozśmieszałem. Nie żeby zależało mi na tym, to po prostu się zdarzało i tyle. Nigdy nie narzekała.

Nasze miasto mimo, że małe nie było typową dziurą, nie było to robotnicze miasteczko. Zresztą mieszkam tam do dziś i po dziś dzień odnajduję nieprzebyte przeze mnie zaułki. Lubię je i prawie nigdy mnie nie przytłaczało, nie nudziłem się w nim.

Jak już pisałem uczucia to nie coś co można we mnie dostrzec. Poważnie. Nie czułem potrzeby tulenia się do mamy do taty. PO jego długich podróżach, uścisk dłoni to wszystko czego potrzebowałem, to wszystko na co mogłem się zdobyć. Zresztą podejrzewam, że nie tylko ja. On też wyciągnięcie ręki traktował jako maksimum ckliwości jakiej może się dopuścić. Takie mam przynajmniej wrażenie.
Całusów raczej nie dawałem, nawet jako małe dziecko. Chyba w ogóle nie płakałem, sam nie pamiętam. Nikt też nie mówił, że miał ze mną problemy, a babcia od strony taty nie raz wspominała, że niezwykle spokojnym dzieckiem jestem i, że nigdy nie sprawiałem kłopotów.

Właściwie w moim życiorysie można napotkać jeden przejaw ludzkich uczuć. Nikt nie wie o tym. Sam zapomniałem i dopiero teraz…
To było w przedszkolu. Lubiłem chodzić tam chodzić. Odkrywałem nowy świat, dużo większy od naszego dwupokojowego mieszkania. I właściwie przedszkole to pierwsze kontakty z innym dziećmi. Szybko i to mi się znudziło. Dzieci to małe złośliwce. Nie to, żeby mnie specjalnie dręczyły ale były inne ode mnie. Krzyczały, płakały, czasami ktoś pobił kogoś. No ale nie o tym miałem. Przedszkole to również pierwsze kontakty z dziewczynami i o dziewczynie właśnie. A o czym innym by mogło być. Wiadomo. Miała na imię Klaudia. Jej blond włosy spięte były codziennie innym kolorem gumki, a na oczy spadał jej niewielki kosmyk-loczek, który jakimś sposobem wydarł się z uścisku. Uwielbiałem gdy dmuchała w niego gdy jej coś zasłaniał. Obserwowałem ją. Po jakimś czasie zauważyłem, że ona lubi obserwować mnie. Uśmiechaliśmy się do siebie i za każdym razem gdy ją widziałem robiło się ciepło i nie chciałem wracać do domu. Któregoś dnia tak po prostu z dnia na dzień przestała się uśmiechać do mnie. Szybko poznałem powód. Jej nowym obiektem obserwacji stał się Robert. Nie poczułem smutku, poważnie ani trochę. Poczułem ból to fakt. I chyba na zasadzie „jak się nie przewrócisz to się ni nauczysz”, tak jak uczysz się, że gorącego dzbanka nie dotyka się bo to boli, tak ja doszedłem do wniosku, że ludzie mogą sprawić ból, dziewczyna to może. To musiał być na takiej zasadzie, tak to sobie tłumacze. Od czasu Klaudii nawet przez chwilę nie poczułem tego ciepła. Nauczyłem się. Bo z nauką nie miałem problemów.

Nigdy nie sprawiałem problemów rodzicom. Tak też było ze szkołą. To prawda nie wyróżniałem się, wolałem siedzieć sobie spokojnie gdzieś w środkowej ławce. Nigdy nie siedziałem sam. Miałem dziwny (dalej chyba mam) dar przyciągania ludzi. Różnych i to było najfajniejsze. Nie przywiązywałem się do nich. PO prostu byli i dzięki nim nie nudziłem się w szkole, na podwórku czy w późniejszym czasie w pracy i barze.
Nigdy sam się do odpowiedzi nie zgłosiłem. Uznawałem to za totalna głupotę nie mylić z tym, że uznawałem kogoś za głupka. Do takich wniosków nie byłem zdolny. Umiałem tyle ile trzeba było, nigdy więcej, a tylko czasami mniej. Nigdy nie stresowałem się testami i tego typu sprawami, to nie w moim stylu. Jak nie pójdzie raz, bo nie było mnie przez jakiś czas w szkole, to odrobię to następnym razem. Bo tak miałem i zawsze się to sprawdzało.
Swoją edukację zakończyłem po technikum. Nie czułem potrzeby i nie miałem ambicji na nic więcej. Strata czasu – tak myślałem. Oczywiście z egzaminem dojrzałości problemów nie miałem żadnych i rodzice byli ze mnie dumni na swój popieprzony sposób pewnie tak było. Przynajmniej lubię tak myśleć. W ogóle w wielu sprawach, sytuacjach dopisuję sobie. Takie dopiski od autora, bo jestem autorem swego życia. Takie właśnie mam wyobrażenie o świece ale o tym też się przekonacie. Dopisywanie znaczeń, zakończeń, myśli to coś co bardzo lubię. Piszę każdego dnia książkę, nie nową z nowym dniem. To cały czas ta sama książka, na którą nakładam poprawki, na marginesie robię notatki i co dzień coś nowego zapełnia stronę.
No cholera ciężko mówić o sobie. Niech będzie, muszę to spisać. To dopiero część mnie, a wy już nie darzycie mnie sympatią. Ale przecież czytając to już zdaliście sobie sprawę, że nie chodzi mi o waszą, czy kogokolwiek sympatię, akceptację, zrozumienie. Czyż nie?

Co to teraz miało być?
Aaa… skończyłem szkołę. Ani nie poczułem ulgi, ani też za nią nie tęskniłem. Takie są koleje losu, od początku wiedziałem. Przedszkole, szkoła, praca i…

I o pracy teraz. Właściwie praca pracą. Nie przywiązuję do niej wielkiej wagi i do żadnej się nie przywiązuję. Bywało, że po kilku dniach pracy rezygnowałem. To mi się znudziła. To znowu ktoś krzyczał po mnie, a na to nie pozwolę. Ja mam go w dupie i skoro ma potrzebę pokrzyczeć to rozumiem ale ja dziękuję. Głośno słucham tylko muzyki.
Chwycę się praktycznie każdej pracy. Na początku żadnej nie skreślam, a gdy mi nie przypasuje to zmieniam. I mam gdzieś to czy ktoś tego nie zrozumie. Zwykle to są zwyczajne prace. Sklepikarz, listonosz, kopacz rowów, magazynier. Wszystko co jest w pobliżu i nie czuję chęci spełnienia się w czymkolwiek. Pracuję by żyć. Nie oszukujmy się w zdecydowanej większości przypadków pracownikiem jest ktoś kto ma instynkt przetrwania i chęć utrzymania rodziny. Ja ten instynkt mam. I mimo, że i bez pracy jakoś bym przetrwał to ma potrzeby. Potrzeby, o których zaraz przeczytacie, już widzę jak mnie oceniacie. Będziecie mną gardzić to pewne. Chociaż mogę się mylić.

Bo potrzeb nie mam typowych. Nie chodzi mi by mieć najlepszy sprzęt radio-telewizyjny. Nawet kanapa nie musi być do końca wygodna, właściwie nawet mebli wielu nie potrzebuję. Do sklepów, marketów, center handlowych chodzę jedynie by zakupić produkty niezbędne do przetrwania.
Podróże? To nie coś co potrzebuję, nie fizyczne podróże. Morze mam blisko i w każdej chwili mogę się powygrzewać w słońcu. Góry? Mam lęk wysokości wolę patrzeć na nie z daleka i to wystarcza. Tego też nie potrzebuję.

Nie czuję bólu, oczywiście nie mówię o bólu fizycznym. Smutek i radość też są mi obce. Może właśnie dlatego życie wydaje się nudne, nijakie. Może dzięki tej obojętności wobec wszystkiego świat nie ma mi nic do zaoferowania? Może dlatego tak często chciałem by to wszystko się skończyło. Tak po prostu, któregoś dnia się nie obudzić, bo odebranie sobie życia nie wchodzi w grę. Nie to, że nigdy o tym nie myślałem, bo myślałem. Wyobrażałem sobie jak szybkim cięciem przecinam koryto rzek płynących w mym ciele. Jak w jednej chwili czerwona substancja zalewa świat, a ból przechodzi w uczucie ulgi. Nigdy natomiast nie posunąłbym się do tego. Nie wiem dlaczego, tak już mam.
Kiedyś, to było jeszcze w czasach szkolnych gdy byłem nastolatkiem odkryłem alternatywę. Właściwie alternatywny świat. Świat narkotyków i głównie dzięki temu daję jakoś radę. Pierwsze upalenie marihuaną pamiętam do dziś. To jak świat z nijakiego i szarego zmienił się w kolorowy i ciekawy. Uwielbiam ten moment gdy po paru zaciągnięciach przechodzę przez granicę tego co nie robi na mnie żadnego wrażenia na drugą stronę. Te drzwi otwiera nie jeden klucz. Za każdym kluczem czai się coś po przekręceniu w zamku. Czasami możesz wejść do czyjegoś koszmaru, który stanie się twoim koszmarem. To grzybki dały ci taki obraz i przez klika kolejnych godzin będziesz błądził po tej nieznanej krainie, będziesz się bał. Zawsze gdy wracam z takich koszmarnych wypraw nie żałuję. Mimo, iż bałem się, mimo, iż wyglądało, że nie ma powrotu z tej krainy. Nie żałuję.
Kolejny klucz otwiera drzwi do świata całkowitej euforii. Gdy widzisz wszystko w kolorowych barwach i wszystko ma sens. To naprawdę piękny świat. Świat, który widzisz jedynie przez klika godzin ale, który pozwala napić się z czary wypełnionej nadzieją. Bo piguła smakuje nadzieją, miłością, pokojem. Czasami też musisz użyć klucza awaryjnego. To wtedy gdy nie masz siły, a coś niezwykle ważnego przed tobą. Właśnie wtedy przekręcając klamkę otwierasz nowe pokłady mocy w sobie. Amfetamina choć gorzko smakuje czasami jest jedynym wyjściem z sytuacji.
I co? Gardzicie mną? Czy to wystarczy by mnie ocenić? Czy możecie mnie oceniać? Ale czy to ważne, i tak ocenicie. Uwierzcie jednak, że tak jak dla was podróż w najdalsze zakątki świata jest czymś co daje chęć życia, tak dla mnie podróż w podświadomość i kolorowanie świata to jedyne dzięki czemu to wszystko jest znośne.
Dlaczego więc mam się tego wstydzić? Dlaczego miałbym rezygnować z czegoś co sprawi mi przyjemność? Czy nie mogę po prostu być nietrzeźwym przez jakiś czas co jakiś czas? Nie mam przecież rodziny na utrzymaniu, rodzice spędzają jesień życia gdzieś na końcu świata, a zresztą i tak nie łączy mnie z nimi praktycznie nic. Przyjaciół nie mam. Zresztą sami wiecie, że jestem wypłukany z uczuć. W pewien sposób jestem nieskończonym dziełem. Kumple, znajomi? Moim najlepszym kumplem jest mój diler. Zawsze z nim jest wesoło, czasami nieobliczalnie, za każdym razem gdy go odwiedzam coś się dzieje. Niekiedy wpadam do niego tylko po działkę czegoś, a z życia znika mi parę dni.

To jestem mniej więcej ja. Zupełnie obojętny na wszystko, nijaki, nie mogący znaleźć sensu narkoman.
Czy pójść w nieznane? Czy wybrać coś co znam już dość dobrze?


III

Pamiętacie film Matrix i scenę gdy Morfeusz daje do wyboru dwie pigułki? Neo ma do wyboru dwie drogi. Obie są jednokierunkowe i nie ma powrotu. Jedna prowadzi do nieznanego, do tajemnicy. Druga to powrót do tego co zna dobrze. Dostałem podobne propozycje i miałem tyle czasu ile potrzebowałem by wybrać, w którą stronę chcę iść. Nie będę miał podobnego wyboru już nigdy, to pewne. Stanąłem przed życiową szansą spełnienia swojego marzenia, urzeczywistnienia swoich próśb i wyobrażeń. Wystarczyło przejść korytarzem. Gdybym poszedł w tamtą stronę nie siedziałbym to teraz nie pisał tego. Wybrał coś co na pierwszy rzut oka wydaję się, że znam doskonale. Coś co nie ma przede mną żadnych tajemnic. Coś co mnie nudzi. Dlaczego? O tym zaraz.
Wpierw podsumuję to co się wydarzyło. To są tylko domysły. Bo jak powiedział szpakowaty nos obudziłem się w swoim łóżku ja wszystko wydawało się snem. Niezwykle zamglonym snem. Gdzie jasne było jedynie światło w „szpitalnym” korytarzu. Domyślam się jedynie jak było i dodaję swoje przemyślenia na gorąco, zaraz po „przebudzeniu”.
Pewnie nieraz słyszeliście od ludzi, których śmierć musnęła w policzek, którzy uszli jej cało i zdrowo, że zaraz przed – jak im się zdawało – przejściem na drugą stronę, przed oczami przeleciało im całe życie. Miałem podobnie i spokojnie mogę powiedzieć, że były to przebłyski, które śmignęły z prędkością światła. Bo czas jest pojęciem względnym, a ja miałem. Mam wrażenie, że w momencie gdy będziemy się witać ze śmiercią, każdy z nas dostanie tyle czasu ile będzie potrzebował by spojrzeć na jeszcze raz na swoje życie, na życie w pigułce. Może będzie to pewnego rodzaju „The Best of…”, a może po prostu przypomnienie kilku zapomnianych sytuacji. Na pewno starczy czas na wszystko co jest przyszykowane i nie spieszmy się. Przede wszystkim nie spieszmy się do tego, bo na każdego przyjdzie czas, w swoim czasie...

Dlaczego więc wybrałem to co nazywamy życiem? Dlaczego w odróżnieniu od Neo wybrałem niebieską pigułkę?

Życie jest jak książka, której zakończenie znamy. Lecz mimo, iż wiemy jak się skończy nie mamy pojęcia jaki jest jej sens. Postanowiłem poznać sens mojej opowieści, poznać Sens Życia i może wreszcie coś poczuć.

KONIEC

13 marca 2009

I co dalej?

Koniec!

Tak, tak, to koniec!

Bo ile można? Chociaż bardzo nie chcę muszę kończyć.
Poważnie! Część mnie tak bardzo nie chce dalej tego ciągnąć. To jednak silniejsze ode mnie. I mimo moich usilnych starań nie mogę dalej…

...milczeć!


Koniec przerwy. Co prawda pomysły dalej kręcą się jakby w tym samym miejscu. Ale może kręcąc się tak spoglądam na to wszystko z różnych perspektyw? Może to co wydaje się powielone jest po prostu kolejnym spostrzeżeniem? Nie wiem. Z czasem się okaże, a Wy sami to ocenicie.

Koniec milczenia ten śmieszny Blog wraca do życia (cokolwiek to znaczy). Z czasem nabierze barw, tak jak świat za oknem. Bo chociaż chciałem przestać, nie potrafię! Muszę się wyrazić. Muszę wyrzucić myśli, które się kłębią gdzieś tam w środku. Nie wiem co z tego wyjdzie. Mogę pisać do siebie na kartkach zeszytu. Przecież to też opróżnianie zapełnionej pamięci. To jednak nie wystarcza. I skoro raz podjąłem ryzyko wiążące się z pewnego radzaju obnażeniem sie, nie mogę tego tak po prostu przerwać. A co mi tam?

Niech więc tak będzie. Niech myśli zmieniają się w słowa. Niech słowa tworzą zdania. Stoję nagi przed Wami. Przepraszam.

Dziękuję za cierpliwość i przepraszam za puste kartki tych wszystkich dni. Kolejny post wkrótce.
pozDrawiaM

14 lutego 2009

anty(?)walentynkowo

"Tuż obok"

To opowieść o człowieku, którego spotkałem gdzieś kiedyś. Chociaż… Nie jestem pewny czy to było spotkanie w rzeczywistości. Może sam mam wiele osobowości i przeprowadziłem rozmowę z innym mną? A może to wszystko zmyślam? Nie wiem, nie wnikajcie w to. Nie warto.
Jest to opowieść człowieka niesamowicie magicznego. Człowieka, który pokazał świat w swoich oczach. Świat, który jeszcze nie do końca rozumiem i chyba nigdy nie pojmę. To opowieść o miłości, bo przecież zakochani właśnie dzisiaj obchodzą swoje święto.

Poznałem go całkiem przypadkiem. To był dzień jak dziś. Walentynki. Dzień w którym zakochani są wyjątkowo szczęśliwi, a samotni bywają wyjątkowo samotnie-smutni. Ja jak ja, ni szczęśliwy, ni smutny. To był piątek. Po ciężkim dniu w pracy, po ośmiu godzinach bezproduktywnej pracy i po późnym obiedzie postanowiłem coś z sobą zrobić. Gdzieś się wybrać. Niestety to 14 luty i wszyscy znajomi, znajome zajęci swymi, jakże wzniosłymi sprawami. Ale jak jest chęć to przeszkód nie ma. Szybka dezynfekcja po długim tygodniu niewolniczej roboty, strój galowy i na miasto.
Pierwsze knajpy, to pierwsze porażki. Miejsc siedzących brak. Wszystko zajęte przez trzymające się za ręce pary. No przecież nie dosiądę się do tak gruchających gołąbków. Niech mają chwilę dla siebie. I tak od baru do baru. Od kawiarni do kawiarni. Nadzieja na jakiekolwiek odreagowanie malała. Ale pielgrzymowałem dalej. No przecież gdzieś ktoś nie doszedł, gdzieś musi być granica gdzie kończy się cierpliwość zakochanych i rezygnują z posiadówy na rzecz kina, czy czegoś tam jeszcze. Spacerowałem z dobrą myślą pod kopułą czaszki. Zeszło mi ponad godzinę zanim znalazłem przystań.

Ciemny, nieduży zadymiony bar. Z głośników dobywa się oldschoolowy blues. Przy barze facet w średnim wieku wypija kolejne Whisky z colą, mrucząc coś do barmana. Obok niego starszy pan z małym piwem i kapeluszem na ladzie. Barman nalewa kolejnego drinka panu od szkockiej, potem idzie dalej i rozmawia z młodymi chłopakami. Z tej odległości daję im po dwadzieścia kilka lat. Z uśmiechów i gestów wnioskuję, że są dobrymi znajomymi barman. Patrzę po stolikach. Na pierwszy rzut oka wszystko zajęte. Kilka par dotarło aż tutaj. Widocznie w kinach nie grali nic godnego uwagi. Jednak w głębi, na końcu Sali widzę człowieka w podeszłym wieku. Siedzi sam. Nie chcę już dalej szukać, spytam czy mogę się przysiąść. To ruszam mijając zakochanych i przybarowych samotników. Podchodzę do stolika, w który wskazał mi mój wewnętrzny GPS i mówię:

- Przepraszam najmocniej, czy to miejsce jest wolne?

- Tak, wolne – odpowiada spokojnym głosem jegomość

- Czy mogę się przysiąść?

- Nie ma najmniejszego problemu, proszę siadać – odparł, jednocześnie ściągając płaszcz z oparcia wolnego krzesła.

Odetchnąłem z ulgą. Moja pielgrzymka dobiegła końca. Rozebrałem kurtkę, powiesiłem na zwolnionym miejscu i poszedłem po piwo. Po chwili wróciłem z uśmiechem na twarzy i przysiadłem koło pana-dziadka, jak go w myślach nazywałem. W spokoju i zadumie przechylałem kufel. Pierwsze piwo w tym tygodniu. Dlatego po pięciu minutach szedłem już po następne. Gdy wróciłem, dziadzio przemówił:

- Gdzie się tak pan spieszy?

- Nie rozumiem? – odpowiedziałem pytaniem, nieco zmieszany

- No musi się pan spieszyć skoro wypił pan tamto piwo prawie duszkiem – wytłumaczył a na jego pomarszczonej twarzy zarysował się uśmiech

- Nie, nie spieszę się. Po prostu pierwsze piwo to wyrzucenie z siebie tego wszystkiego co kotłowało się we mnie przez cały tydzień. Teraz czuję się lżejszy – piwo mimo, że dopiero jedno rozwiązało mi język.

- Rozumiem – powiedział, nic nie dodając.

Siedzieliśmy tak w milczeniu kolejne kilka minut. Właściwie to co się działo wokół nie miało już dla mnie znaczenia. Pogrążyłem się w swoich przemyśleniach na temat zmarnowanych szans, przespanych okazji. Patrzyłem na to trochę z przymrużeniem oka, jednak nie bez emocji. Starszy pan chyba mój „zwias” odebrał jako smutek i przemówił ponownie:

- Rozstał się pan z kimś i teraz tęskni? A może umówił się pan z kimś i ten ktoś się nie pojawił

- Nie to nie to – szybko odpowiedziałem

- Czyli dalej czeka pan… - niespodziewanie przerwał, po czym dodał - przepraszam za zuchwałość ale w zasadzie siedzimy przy jednym stoliku, razem pijemy, więc stosownym by było przejść na „ty”, będzie łatwiej rozmawiać . Czy to problem dla pana?

- Ależ skąd… - przerwał gdy chciałem powiedzieć jak mam na imię

- Cieszę się, ja mam na imię Eugenio, a ty?

- Karl, miło mi.

- Wracając do myśli… czyli dalej czekasz na miłość życia?

- Aż tak ze mną nie jest źle – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem

- Nie rozumiem.

- Ach, nie będę przynudzał – starałem się wybrnąć, zakończyć temat

- No wiesz, przecież nie mam nic lepszego do roboty, więc z chęcią posłucham co masz do powiedzenia – powiedział Eugenio, a wyraz jego twarzy zachęcił mnie do dalszej rozmowy.

- Skoro tak. Bo Eugenio ja nie czekam na miłość. Co więcej nigdy nie czekałem… - nie zdążyłem skończyć, gdyż przerwał mi ponownie.

- To niezwykle smutnym człowiekiem musisz… - tym razem to ja nie dałem mu dokończyć zdania.

- Nie dlaczego? Przecież smutni to są ci, którzy czekają. Smutni są ci, którzy się przekonają, że miłość nie istnieje.

- No proszę cię. Wyglądasz na mądrego człowieka, a takie głupoty pleciesz – odparł zdecydowanym tonem.

- Tak to widzę Eugenio, przykro mi. Obserwuję ludzi i ich zachowania odkąd pamiętam. Małżeństwa trwają zwykle dzięki przywiązaniu, jak trwają w ogóle. Mnie to nie bawi. Nie będę przekonywał kogoś do siebie, wiedząc, że to nie jest stałe.

- Dlaczego nie stałe? Nie rozumiem.

- Tak już jest. Jesteśmy z kimś by na starość nie cierpieć na samotność – kurde, nie przemyślałem tych słów, za późno – przepraszam mam nadzieję, że nie uraziłem – dodałem.

- Nie uraziłeś mnie, nie martw się – i jakby wiedział, że same słowa nie wystarczą dodał do tego uśmiech, po czym powiedział – może strach przed samotnością to powód dla wielu ludzi, może tak właśnie jest i w tym masz rację. Nie można jednak pogrzebać miłości na podstawie obserwacji.

- No dobra, czyli rozumiem, że ty wierzysz w miłość?

- Jak najbardziej – odparł szybko i zdecydowanie.

- Eugenio? Jaka jest twoja historia? Kochałeś ze wzajemnością ale niestety ona zasnęła na zawsze?

- W twych pytaniach jest część odpowiedzi. Ale skoro już spytałeś to zacznę od początku – powiedział, tu się zaczyna opowieść tego człowieka.

To co usłyszysz może być dla ciebie czymś, czego nigdy nie zrozumiesz. Szczerze? Nawet ja mam ciężko to wszystko pojąć.
Byłem młodym chłopakiem. Dla niektórych już pewnie byłem starym kawalerem, inne czasy. Zrozum. Miałem trzydziestkę na karku. Praca, to bardziej przyjemność, ale nie o tym. Patrzyłem na sprawy emocjonalne podobnie do ciebie. Nie miało dla mnie znaczenia czy będę z kimś, czy resztę życia spędzę w samotności. Nie zależało mi na towarzystwie. Mogłem spokojnie podróżować po świecie, nie przejmując się niczym. Wolny strzelec.
Pewnego dnia… Każda opowieść zaczyna się od tych słów, więc… Pewnego dnia. Dzień jak co dzień. Jesień. Spadające liście, deszcz na przemian ze słońcem. Jak mówiłem zwykły dzień tyle, że piątek. W piątki to trzeba gdzieś wyskoczyć. Tego dnia przyjaciel organizował prywatkę z okazji awansu. Takie kameralne spotkanie znajomych przy butelce dobrego wina.
Znałem wszystkich uczestników tej prywatki. Kilka par, kumple z pracy – starzy znajomi. Początkowo zapowiadało się na fajną zabawę. Jednak za dużo alkoholu i niektórzy przedwcześnie udali się do domów, gospodarz padł, zresztą nie tylko on, a z tymi co jeszcze jakoś się trzymali nie dało się porozmawiać. Muzyka grała i w sumie to wystarczyło by jeszcze parędziesiąt minut wytrzymać, by nie wrócić do domu przed północą. Przecież tak nie wypada.
Siedziałem na kanapie w pokoju gościnnym i popijając drinka słuchałem muzyki. Coś jednak zakłóciło mój spokój. Skrzypienie otwierających się drzwi, stukot przewracających się butelek. Acha – pomyślałem – sąsiedzi przyszli na skargę. Wstałem i wyszedłem na przedpokój. Stała tam młoda dziewczyna, lekko zaskoczona bałaganem i leżącymi na podłodze ludźmi. Staliśmy tak wpatrzeni w siebie krótką chwilę.

- Przepraszam kim jesteś? – spytałem nieśmiało

- Cześć, jestem Sofia mieszkam naprzeciwko – odparła

- Miło mi jestem Eugenio. Mogę ściszyć muzykę, przepraszam jeżeli…

- Nie, nie! Nie ma problemu ja nie po to. Właśnie wróciłam z pracy i jestem trochę zmęczona. Chciałam się napić kawy ale zapomniałam kupić, a teraz wszystko pozamykane. Czy masz może trochę „pożyczyć”? – powiedziała a uśmiech, który malował się na jej twarzy mnie zniewolił.

-Eeee… Aaaa… Wiesz, to nie moje mieszkanie, poszukam – powiedziałem nerwowo.

Wszedłem do kuchni przekraczając kolejnych znajomych. Kawa gdzieś musi być, przecież piłem dzisiaj. Nie tylko ja zresztą. Przeszukałem wszystkie górne szafki. Nie znalazłem. W dolnych też tylko parę garnków i nic więcej. Już miałem przekazać miłej pani złe wieści gdy potykając się o kumpla przewróciłem się i zobaczyłem pudełko kawy pod stołem. Kto by pomyślał. No ale ważne, że jest. Wyszedłem z kuchni i wręczyłem znalezisko Sofii:

- O dziękuję bardzo – powiedziała, a z radości niemal podskoczyła

- Proszę, tu i tak nikomu się już nie przyda

- Właśnie widzę, że było syto – powiedziała i dodała – to skoro nie masz tu nic do roboty, to może napijesz się ze mną kawy.

- Pewnie, z przyjemnością – ta propozycja spadła mi z nieba.

Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, nie będę więc improwizował. W każdym razie spędziłem z Sofią najmilszy wieczór w moim życiu. Rozumieliśmy się bez słów i śmieszyły nas te same rzeczy. Nie wiem jak ci to wytłumaczyć. To co czułem… To jak się czułem… Nie jest łatwo słowami opisać uczucia. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy jestem w dobrym miejscu o dobrej porze. Nic co do tego czasu się wydarzyło nie miało znaczenia. Okazało się czymś zupełnie nieważnym. Całe moje dotychczasowe życie było puste. Zrozumiałem to w tamtym momencie. Spotkanie Soffi wydawało się jedynym co słuszne.
Wieczór przeciągnął się w noc. Wychodziłem od niej gdy słońce już zdążyło pokonać mrok całkowicie. Zacząłem za nią tęsknić z chwilą zamknięcia się za mną drzwi jej mieszkania. Wróciłem do domu. Położyłem się. Nie mogłem jednak zasnąć. Nie potrafiłem przestać o niej myśleć. Chciałem przestać. Przecież nie chciałem się w nic angażować. Nie dało się.
Zjadłem śniadanie i wyszedłem na spacer. Natrafiłem na otwarty bar. Wstąpiłem. Wypiłem piwo duszkiem i wróciłem do domu. Wykręciłem numer do gospodarza wczorajszej prywatki. Odebrał po trzech sygnałach:

- Cześć Mark, tu Eugenio. Jak się czujesz?

- Cześć. Dochodzę do siebie – odpowiedział niewyraźnym głosem.

- Wiesz… tak myślę sobie… odwiedzę cię dzisiaj, pomogę ci posprzątać.

- Dobra Eugen, tylko daj mi dwie godziny, bo najpierw muszę się doprowadzić do porządku

- Ok., to będę tam za dwie godziny, do zobaczenia.

- Do zobaczenia – powiedział i odłożył słuchawkę.

Mam trochę czasu. Prysznic, kawa, szybki obiad i ruszam.
Sprzątanie zajęło nam nieco ponad godzinę. Po sprzątaniu mały drink:

- Słuchaj Eugen, ja muszę się powoli zbierać do rodziców – przerwał milczenie Mark

- Nie ma sprawy, już się zbieram.

Odprowadził mnie do drzwi. Udałem, że idę do windy, a gdy zamknęły się drzwi zapukałem naprzeciwko jego mieszkania. Nikt nie otwierał. Zasmucony i wyczerpany wróciłem do domu. Położyłem się spać, bo w końcu całą noc na nogach bez minuty snu. Jednak o zaśnięciu mogłem jedynie pomarzyć. Tak bardzo chciałem ją znowu spotkać, zobaczyć, porozmawiać z nią. PO paru godzinach zasnąłem.
Obudził mnie dzwonek do drzwi. Było ledwo po dziewiątej rano. Otwieram, a w drzwiach mój najlepszy kumpel David:

- No widzę Eugenio, że miałeś ciężką noc – powiedział podając mi dłoń

- Nie Dave, tak to tylko wygląda, odsypiam imprezę u Marka – odparłem i razem udaliśmy się do salonu.

- Kawa, herbata… - zaproponowałem

- Herbata, dzięki

Poszedłem do kuchni, a z głowy nie mogłem wyrzucić wspomnienia przedostatniej nocy. Teraz wydawała się marzeniem sennym, czystą iluzją. Zalałem herbatę, a sobie kawę i wróciłem do salonu.

- Nasz marzenia się spełnią – powiedział Dave

- Co, co? – odparłem zdziwiony – ale o co chodzi?

- Eugen, no nasze marzenia zaczynają się spełniać. Ja już sprzedałem samochód, a jutro idę się zwolnić i ruszamy w podróż dookoła świata, tak jak marzyliśmy – wyjaśnił podekscytowany David

- No to świetnie ale co tak z dnia na dzień?

- Nie będę się wdawał w szczegóły ale zainwestowałem jakiś czas temu, a teraz to przynosi zyski i w zasadzie przez dłuższy czas nie musimy się niczym przejmować. Wynajmuję mieszkanie i za tydzień już będziemy w trasie. Załatw co masz załatwić

- To naprawdę wspaniałe wieści - odparłem z euforią

Przez kilka godzin rozmawialiśmy, planowaliśmy, omawialiśmy szczegóły. David wyszedł kilka minut po godzinie pierwszej. Właściwie dużo do załatwiania nie miałem. W pracy od dłużego czasu mówiłem, że niebawem się zwolnię i nie będą mi sprawiali problemów. Mieszkanie zostawię pod opieką siostry, zlikwiduję jedną z lokat i mogę ruszać. I tylko ona mnie hamowała. Bo niby taka podróż to marzenie życia, jednak to co się stało tak niedawno, to jak zawirowało to moim światem. Miałem niecały tydzień. Mogłem poświęcić dla niej wszystko David by to zrozumiał. Sam pojechałby w podróż życia. To nie było dla niego problemem.
Jeszcze tego samego dnia postanowiłem ją odwiedzić. Poszedłem wieczorem. Zapukałem, tym razem drzwi się otworzyły, a za nimi stała Sofia. Na początku wydawał się zdziwiona, lecz z czasem wyraz jej twarzy wskazywał na zadowolenie. Spędziliśmy razem kolejny miły wieczór i umówiliśmy się na następny dzień.
Kilka następnych dni to życie jak we śnie. Wszystko wydawało się takie na miejscu, takie słuszne. Podróż powoli się oddalała. Przecież już nie musiałem szukać swoje drogi, swego kąta. Byłem tu i teraz z nią i byłem u siebie.
Dwa dni przed planowanym wyjazdem powiedziała, że to wszystko się dzieje zbyt szybko, że musi wszystko przemyśleć i że się odezwie. Właściwie miała rację. Znaliśmy się tydzień, a ja byłem gotowy poświęcić dla niej wszystko. Sam też chyba nie do końca to przemyślałem.
Następny dzień to układanie spraw. Postanowiłem, że jeżeli się nie odezwie do dnia wyjazdu to jadę. Będzie co będzie.
Nie odezwała się. Podróż marzeń stała się faktem.

Widziałem wspaniałe budowle, jadłem niepojęte potrawy, smaki świata. Nigdy nie podejrzewałem jak wielką przyjemność może sprawić posiłek. Spotykałem niesamowitych ludzi. Ludzi, którzy cieszyli się dniem powszednim, którym sama rozmowa wystarczyła do szczęścia. Widziałem też dużo okrucieństwa, to nieuniknione, niestety. Podróżowaliśmy wszelkimi możliwymi środkami transportu. Przeżyłem noc i dzień polarny. Widziałem zorzę. Przeżyłem emocjonujące przygody, na które nie starczyłoby czasu by wszystkie spisać, czy opowiedzieć. I nie żałuję ani jednej chwili z tych trzech lat podróży.
Jednak wszystko to co widziałem, co czułem, co przeżyłem nigdy nie sprawiło mi tyle przyjemności i satysfakcji co czas spędzony z Sofią. Może to głupie ale każdego dnia myślę o niej.
Po powrocie starałem się jej szukać. W tym mieszkaniu już nowi lokatorzy. Nie wiedzieli co się stało z poprzednią właścicielką. Kumpel, który mieszkał naprzeciwko, już też się wyprowadził. Kilka lat szukałem, nie znalazłem. Szukając swego miejsca co jakiś czas wyruszałem w trasę. Gdziekolwiek, czymkolwiek i z kimkolwiek. Najczęściej jednak sam. Nigdzie nie znalazłem cząstki siebie świadczącej o tym, że to jest „tu”, że droga, którą obrałem jest słuszna. I uwierz, każdego dnia tęskniłem za Sofią. Nie wiem czy by zadzwoniła. I jak mówię nie żałuję swego wyboru, bo naprawdę wiele przeżyłem, niestety nigdy nie byłem szczęśliwy, nie tak jak przy niej.
Wiem, to taka ckliwa historia, czy ma szczęśliwe zakończenie? I tak, i nie. Spotkałem ją tydzień temu. Nie będę ci mówił jak to się stało. Pewnie i tak byś nie uwierzył. I było jak kiedyś. Znowu to poczułem, wszystkie te lata okazały się tylko kilkoma dniami. Tak jakby zadzwoniła zaraz przed wyjazdem. Trochę powymienialiśmy się życiowymi doświadczeniami. Wczoraj miałem się spotkać z siostrzeńcem. Poszedłem na przystanek. Autobus miał opóźnienie, czytałem więc ogłoszenia na tablicy. I tam umarłem Karl. Czytając te ogłoszenia natrafiłem na nekrolog – Sofia Fuentes zmarła w wieku 72 lat. Pogrzeb…
Byłem na pogrzebie, kilka osób. Głównie znajome z kółka bingo. Wiem ,że kiedyś się koło niej położę. Los chciał, że miejsce obok jej grobu jest wolne. Wykupiłem je. To nie poprawia humoru, to nie daje nadziei. Ale położyć się obok niej to jedyne czego chcę. Twoje zdrowie młody przyjacielu.

Wypiliśmy do końca to co nam zostało. Eugenio dodał jeszcze, że wiedząc, iż tylko parę dni w życiu będzie szczęśliwy, za nic by tego nie zmienił. Bo wszystko co było traciło znaczenie gdy spotykał Sofię. Liczyły się tylko te chwile. I wyszedł.
Ja jeszcze zostałem chwile. Musiałem przemyśleć to wszystko. To zadziwiające jak chwila może zmienić nasze życie. Oby nikt tej chwili nie przespał…
To opowieść człowieka, sami oceńcie czy szczęśliwego czy nie.


I tym razem z braku czasu musiałem improwizować. Wszystkiego dobrego dla Was (kimkolwiek jesteście)

12 lutego 2009

Improwizacja

Spacerując po jednym z miast docieram do placu otoczonego ze wszystkich stron drapaczami chmur. Plac o podstawie kwadratu. Betonowa pułapka. Nie potrafiłbym się dobrze rozpędzić, a napotkałbym przeszkodę w postaci jednego z budynków. Patrzę w górę. Szklane ściany. Lustrzane szyby. Budynki wzajemnie przenikające się w swych odbiciach. Miliony okien. Nad placem dostęp do nieba prawie zerowy. Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem?

Brakuje powietrza, kręci się w głowie. Aaaa… nie wytrzymam. Ściany zbliżają się do siebie. Zaraz zostanę zgnieciony. Duszę się. Padam na kolana, a z mego wnętrza wydobywa się krzyk. Krzyk, którego nawet ja nie mogę znieść. Jednak nie mogę przestać. Krzyczę. I mimo, że ciężko to znieść to czuję, że muszę. Klęcząc wyrzucam z siebie to co czaiło się pomiędzy sprawami nieskończonymi, a sprawami za które się nie zabiorę. To egzystencjalny ból. To ciągła niepewność. To nienawiść do ludzkiego gatunku. To co tłumiłem, to przez co byłem przykuty. Wyrzucam z siebie to. Nie mogę inaczej. Tłumić dłużej nie mogę, bo eksploduję. Klęczę i krzyczę, a budynki kręcą się wokół mnie. Krzyk staje się coraz bardziej przerażający. Szyby zaczynają pękać. Miliony okien zostaje nagle w tej samej chwili zniszczonych przez głos życia. Teraz całe to szkło spada w dół. Zaraz ten deszcz spadnie na mnie.
Pierwsze rany. Nic nie czuję. Jestem obsypany ostrym szkłem. Tnie koszule. Rani ciało. Wbija się pod skórę. I krzyczę jeszcze mocniej. Nie, to nie przez ból, bo przecież nic nie czuję. To wewnętrzny głos daje do zrozumienia, że nie zniesie dłużej tej obojętności. Koniec tego niemego przyzwolenia na wszystko. Koniec akceptowania rzeczywistości takiej jaka jest. I krzyczę mocniej. Nie mam już sił. Jednak ten głos jest mocniejszy ode mnie. Poddaje się mu. Po raz pierwszy daję się ponieść w nieznane i wydaje się to słuszne. Słucham co ma do powiedzenia, przecież to część… nie, nie część mnie - to ja!

Kolana słabną. Krzyk się zwiększa. Teraz dźwięk jest strasznie wysoki. Widzę ludzi w otworach, w których jeszcze niedawno znajdowały się okna. Patrzą na mnie i nie mogą pojąć tego co się dzieje. Nikt się nie rusza. Wpatrzeni w coś niepojętego nie wiedzą co zrobić. Krzyczę i jestem coraz słabszy. Chodnik jakby miększy pod moimi kolanami, a może to kolana miękną. Nie wiem. Zapadam się. Nie czuję strachu, a i krzyk słabnie. Podłoże pod moimi nogami kruszy się, a ja spadam. Z moich oczu znika wszystko. Jest tylko ciemność. Już sam nie wiem czy spadam, czy się wznoszę, czy może się unoszę. Mam to gdzieś, gdzie jestem i dlaczego. Bo czuję się niesamowicie lekki. Nie ma nic co by mnie ograniczało. Jestem wolny!
Teraz wszystko wydaje się jasne. Zbyt naiwny byłem. Zbyt często dawałem sobą manipulować, to było świadome. By unikać spięć. By nie mieszać się w nic. By mieć święty spokój. Świadomie stałem się dziwką wmawiając sobie, że robię dobrze. Dawałem dupy i mówiłem, że naprawiam świat. Jednak już nie czuję gniewu, smutku. Już nie czuję obrzydzenia do samego siebie. Teraz - tu gdzie wszystko się zaczęło, gdzie wszystko się zacznie – jestem spokojny. Rozumiem i swoje motywy i motywy innych. Unoszę się Pozbyłem się bagażu emocji i chorych wyobrażeń. Jestem lekki, nie potrzebuję balastu. Jestem czysty i już nie chcę się pobrudzić. I… cholera… i chyba jestem szczęśliwy…

Spadam i uderzam o ziemię. Nie czuję bólu. Leżę na plaży pod palmą. To nie mógł być sen. Zbyt dobrze się czuję. Podnoszę się patrzę na morze. Piękny błękitny kolor i tylko białe korale morskiej piany niesionej przez fale odróżnia wodę od nieba. Niebo bezchmurne. Odwracam wzrok. Niewielki wał piasku, a za nim drzewa. Piękny jest ten świat. I ten niesamowicie wielki grzyb, który właśnie wyskoczył zza drzew. Wypełniony dymem i ogniem. Pięknie się maluje na tafli nieba. Przyszedł z hukiem, jakby chciał wszystkim się objawić w tym samym momencie. I jestem spokojny. Rozkoszuję się zapachem powietrza. Człowiek zaraz zniknie z powierzchni ziemi. Koniec z tym wirusem. Najdziwniejsze jest, że jesteśmy wirusem, a przez przypadek staniemy się antywirusem. System będzie czysty. I może gdyby nie ta obojętność(?) Ach… pięknie pachnie koniec świata.

P.S. To tylko improwizacja...

03 stycznia 2009

Nowy Rozdział

Ostatnie pożegnanie z 2008 rokiem, czyli sylwestrowe podsumowanie.

Zapowiadało się na miłą posiadówę w wybitnym gronie, a zakończyło się bananem i zaskoczeniem na twarzy. Zmiana otoczenia podziałała kojąco. Impreza upłynęła pod znakiem dobrej rozmowy, dobrej zabawy i było niebyło - dobrze zakrapiana była. Nie za dużo nie za mało. Jakbyśmy w ten wieczór znaleźli złoty środek.

Przed północą wtopiliśmy się w tłum ludzi. Staliśmy się wszyscy jednym wielkim organizmem. Gdy spojrzeć na wszystko z lotu ptaka tworzylibyśmy wielki uśmiech. Parędziesiąt minut przyjaznej atmosfery. Tłum już nieźle uniesiony alkoholowo. Ale przez chwilę końca roku dało się wyczuć pozytywne nastawienie do wszystkiego. Miły akcent.

Po północy stało się coś niesamowitego, coś zupełnie niespodziewanego. Czułem się jak w kosmosie, jak w innym wymiarze… Byłem świadkiem końca wszechświata. Stałem sam na środku nicości. Tylko ja i cały wszechświat rozpadający się przed moimi oczami. Wybuchające planety, przepadające układy planet. Zmierzch wszystkiego. Wspaniałe zniszczenie wszelkiej materii. Eksplozja światła, kolorów… W jednej chwili wszechświat przestał istnieć. Ułamek sekundy nicości. I wszechświat zastąpiony swoją nowszą, czystą wersją o numerze 2009. I mimo, że to nie był pierwszy pokaz sztucznych ogni. Nie największy. To niesamowicie piękny. Czułem się jak dziecko, które pierwszy raz jest w lunaparku. Z otwartą buzią patrzyłem jak wszystko co mnie otaczało – kończy się, przepada, a zaczyna się coś zupełnie nowego. Po tych parunastu minutach ciężko miałem zamknąć szczękę - mróz. Ale pięknie było.

Wypada również wspomnieć o niespodziewanym gościu. Po widowisku końca (wszech)świata stawiając pierwsze kroki na drodze międzygalaktycznej nr 2009 zmierzaliśmy do sylwestrowej bazy. W klatce spotkaliśmy znajomą z nieznajomym. I właśnie o tym nieznajomym warto wspomnieć. Człowiek jak się wydawało znikąd. Jednak jego twarz od początku wydawał się znajoma. Dopiero brat otworzył nam oczy. Zielony, mały, duże uszy? Tak, tak! To mistrz Joda we własnej osobie. Zaszczycił nasze skromne progi. Cóż za wyróżnienie, cóż za radość. Szkoda tylko, że pan Joda przez resztę swej obecności medytował. Tyle pytań zostało bez odpowiedzi . Swoją drogą dziwną pozycję do medytacji wybrał. Głową do dołu? I jeszcze na stole? No ale mistrz to mistrz! Joda rulez!

Dziękuję wszystkim za całkiem przyjemny wieczór. Zniszczyliśmy stary rok! Zrobiliśmy to z hukiem, a jednocześnie bez zbędnych emocji. Pożegnaliśmy to co było, nie tęskniąc za tym. Oby ten nowy rok był tak dobry jak kurczak curry, jak lody włoskie, jak dobre wino. Smacznego roku.

I kończąc życzę nam wszystkim byśmy w przyjaznej atmosferze spotykali się co roku. By podsumowując każdy kolejny wspominali dobre dni, czekając co kryje się za rogiem nowego roku. Nieważne gdzie. Czy to Indie, czy to południowa Europa, czy Ameryka, czy nawet mieszkanie w Oświęcimiu, Bieruniu czy Chełmku. Wszystkiego dobrego!

24 grudnia 2008

Świątecznie

"Świąteczna Niespodziewajka"

...w nocy miał ciężko zasnąć. Wiadomo święta, prezenty i ta magiczna atmosfera. Bał się, że przez to prześpi całe święta, że obudzi się zaraz po. Zasnął...
Mały Alex obudził się tuż po 9 rano. Otworzył oczy, wstał z łóżka, podszedł do okna

- JUUUPI! - wykrzyczał i podskoczył z radości. Świat za szybą pokrywała biała pościel. Śnieg! To będą białe święta tak jak marzył.

Ubrał się czym prędzej i pobiegł do kuchni. W kuchni mama wkładała piernikowego ludzika do piekarnika. Uścisnął ją.

- Alex, kochanie co zjesz na śniadanie? - spytała mama

- hmmm... napiję się tylko kakao - odpowiedział rozpromieniony malec.

Ciepłe kakao to jedyne czego chciał. Do wigilijnego stołu zamierzał usiąść z pustym brzuchem.
Wpatrywał się w okno popijając kakao. Śnieg padał cały czas. Uśmiech nie schodził z twarzy Alexa.

- Pięknie to wygląda - pomyślał i wtedy wyobraził sobie, że śnieg to cukier puder, a świat to wielki pączek. Cukiernik posypuje przez sito świat. Przez ten czas świat będzie wielkim pączkiem z góry posypany cukrem pudrem. A gdy śnieg przestanie padać. Gdy przyjdzie mróz, to cukier puder zamieni się w lukier. Bo przecież mróz to ślizgawki, to szklany, piękny świat. Baśniowe obrazy za oknem, zapach wypiekanego piernikowego ludzika i ta magiczna świąteczna atmosfera wystarczyły by młody chłopak czuł się szczęśliwy.

Czas mijał strasznie szybko, jakby jakiś skrzat kręcił wskazówkami by przyspieszyć wigilijną ucztę. Nim Alex się obejrzał siedział odświętnie ubrany wraz z rodzicami i malutką siostrzyczką przy stole wcinając kolejne danie. W pewnym momencie odezwał się rozpromieniony tata:

- Piękne święta w tym roku, dziękujmy Bogu za to, że jesteśmy tu razem, za ciepło, za posiłek, za śnieg.

Alex już od paru lat zastanawiał się kim jest ten ktoś do którego tylu ludzi się modli. Któremu za wszystko dziękują, proszą o tak wiele. Bóg. Kim on jest?

- Teraz już wiem, Bóg to wielki cukiernik posypujący świat cukrem pudrem. Patrzy na świat - pączka - z góry i dba o niego. Dba by pączek był smaczny, piękny i wyjątkowy - Alex był dumny z siebie, że wreszcie odkrył tajemnice.

Pod koniec wieczerzy spokój rodziny przerwało pukanie do drzwi.
Tata poszedł sprawdzić kogo niesie w ten wigilijny wieczór.
Alex słyszał z oddali dochodzący męski głos.

- ...dzień dobry mam przesyłkę dla pana Alexa...

- To mój syn

- Proszę tu podpisać... o tu i jeszcze tu... dziękuję i życzę Wesołych Świąt.

- Wzajemnie, do widzenia

Tata zamknął drzwi i przyniósł paczkę wielkości pudełka na dziecięce buty i wręczył ją Alexowi. Na wieku było napisane "Otworzyć przed snem"
Skończyli kolacje, czas na prezenty. Wszystko miło, fajnie jednak Alex nie mógł przestać myśleć o dziwnej paczce. Od kogo ona? Co w niej jest?
Mimo, że były święta, postanowił położyć się wcześniej. Otworzył paczkę.. Pod pierwszym wiekiem znajdował się liścik, a pod nim jeszcze jedno wieko. Otworzył list i zaczął czytać:

Drogi mały odkrywco. Z tego co wiem dzień minął Ci bardzo przyjemnie. Wiem, że jesteś szczęśliwy. To piękne uczucie. Miłość połączona z radością i niekończącą się zabawą. Jesteś młodym człowiekiem, jeszcze tyle przed Tobą. Pewnego dnia zderzysz się z dorosłością. Zazwyczaj to zderzenie przynosi ból. Ale nie bój się. Nie piszę do Ciebie by Cię przestraszyć. Piszę by Ci pomóc. Bo wiesz Alex jesteś teraz szczęśliwy. Mało kto może powiedzieć "jestem szczęśliwy". Ty skosztowałeś tego. Magia świąt rozpaliła w Tobie ogień. Ten ogień może przygasnąć. Jednak nigdy nie zgaśnie całkiem. Kiedyś będziesz tak zalatany, zajęty, że zapomnisz o nim. Dlatego właśnie piszę. Czytaj ten list w każde święta i wtedy kiedy będziesz smutny. Wspomnienie tych świąt dołoży drewna do ogniska. Ogień szczęścia da nadzieje, sprawi, że znajdziesz rozwiązanie. Śpij spokojnie, nigdy nie będziesz sam. Anioły czuwają nad Twoim snem.

Wesołych Świąt,
Wielki Cukiernik


Skończył czytać. Jeszcze nie do końca rozumiał treść listu. Zadowolony był, że w dzień kiedy odkrył tajemnicę Boga - Cukiernika, ten napisał do niego.

- Będę czytał ten list w każde święta, w każde urodziny i wtedy gdy będę smutny, a w kościele będę dziękował ci, że tak się opiekujesz światem - wielkim pięknym pączkiem - powiedział i otworzył drugie wieko, a tam...
Dwa pączki, jeszcze ciepłe. Jeden z lukrem, drugi z cukrem pudrem.

KONIEC


Dla Sebastiana, Sabiny, Agnieszki, Ani, Mańka, Lola i Rumskiego, czyli dla Świątecznych Skrzatów - Wesołych i Spokojnych Świąt

Jaro

22 grudnia 2008

Krótko o wierze

Czy wierzysz? W co wierzysz?
A czy to ma w ogóle jakieś znaczenie w co wierzę i czy w ogóle?
Bo rozmowa o wierze to nieodłączny element naszego bytowania. Ile kłótni między przyjaciółmi spowodowała kwestia wiary. Chyba nie ma drugiego takiego tematu, który powodował by tyle spięć. Dlaczego? Ponieważ żadna ze stron nie poda dobitnych argumentów potwierdzających ich rację. Z jednej strony musimy uwierzyć w nicość, z drugiej w wieczność. Ciężko pojąć, że coś zawsze było i zawsze będzie. Ciężko pojąć, że kiedyś było nic, i kiedyś będzie nic. Sam wybierz stronę.

Czy warto zatem rozmawiać o wierze?
Każda dobra rozmowa do czegoś prowadzi. Po każdej rozmowie jesteśmy bogatsi o pewne informacje, o pewne nowe fakty, czy też okoliczności. Mamy co analizować. Konstruktywna rozmowa zawsze będzie ważną częścią naszego życia. Dlatego warto rozmawiać. Nie próbuj nikogo przekonać. To nie oto chodzi. Przedstaw swój punkt widzenia, nie tylko ty nie wiesz co jest słuszne. Nie jest błędem wątpić, błędem jest być pewnym - to czyni cię pysznym. Nie jest błędem pytać, błędem jest myśleć, że zna się odpowiedź na każde pytanie.
Kiedyś gdy przyznałeś się, że nie wierzysz wszyscy patrzyli na ciebie jak na zło wcielone. Teraz przyznać się, ze się wierzy prowadzi do śmiechu współobecnych. Taki już człowiek jest, zawsze sobie problemy stwarza tam gdzie problemu nie ma.

A w co wierzysz?
I tu problem zaczyna się poważny. Bo nigdy nie wiesz z kim rozmawiasz. Od tysiącleci wiara jest motorem napędowym wszelkich wojen, nienawiści. To przecież absurdalne. Która religia lepsza? Która prawdziwsza? Śmieszne. Niestety nie dla wszystkich. Niektórzy mogą zabić - jak sami mówią - "w imię wiary", "w imię Boga". Ciężko jest mi zrozumieć dlaczego tak jest. Czy nie możemy się przeprosić wszyscy? To przecież oczywiste, że nie zabijasz bo Najwyższy tego chce. Jak zwykle ktoś tobą manipuluje, a na celu ma tylko jedno - własne dobro. Bo tu chodzi o władzę. Dla mnie to śmieszne, niezrozumiałe, absurdalne. Nie zmienia to jednak faktu, że wierzyć było i jest niebezpieczne.

Ja uważam, że nieważne w co wierzysz. Ważne jakim jesteś człowiekiem, a zabić kogoś nie jest ludzkie. W każdej wojnie giną niewinni, nie wystarczy przecież powiedzieć, że się w tym wszystkim nie bierze udziału. Uczmy się na błędach naszych przodków. Nienawiść to siła destrukcyjna. Tworzyć winniśmy nie niszczyć.
Nie wyciągajmy ręki po coś co materialne. To przeminie, to przestanie nas cieszyć prędzej czy później i wyciągniemy rękę po więcej, po coś innego. Często krzywdząc innych. To niepotrzebne. Zapatrzeni w to co ziemskie zapominamy o tym co boskie, co kosmiczne, co nieznane i niepojęte. O miłości! Możemy skosztować czegoś co nieziemskie zupełnie za darmo. Po to wyciągajmy ręce!

16 grudnia 2008

Eksperymentalnie

"PTAK"

Część I


- Zawsze chciałem latać – pomyślał – być wolnym na ile to możliwe. Jak ptak. Bez ograniczeń, bez nakazów, tylko lecieć. Uciec, wznieś się w powietrze i zniknąć z oczu wszystkim. Teraz mogę spełnić swoje największe marzenie. Co prawda lot będzie trwał niezwykle krótko i zamiast się wznosić, zanurzę się w oceanie przestrzeni, a gdy dotknę dna zniknę. Ale przez chwilę będę wolny. A potem? A potem i tak już nic nie będzie.

Stał na krawędzi najwyższego budynku w okolicy. Ostatnie przemyślenia, rachunek sumienia…

Dzień zaczął się normalnie. Wstał, kawa, śniadanie, praca. Był księgowym, robił co musiał ale nie robił tego co chciał. Dzisiaj wracając do domu. Zatrzymał się. Wokół rój ludzi dopadał go ze wszystkich stron. Koniec dnia pracy. Każdy gdzieś pędzi. Tłumy anonimowych ludzi bez twarzy. Szaro-czarne kolumny niewidocznych.
Ściągnął krawat.- Kurwa – zaklął, choć nie miał w zwyczaju – nigdy nie miałem przekonania do krawatów. Po cholerę to mi? Chuj zawieszony u szyi – rzucił go za siebie. - Gdzie ja zmierzam? Dlaczego się tak spieszę. Ja, oni, wy. Po co? Czy ciągłe bieganie z pomieszczenia do pomieszczenia, przemierzanie tych samych ścieżek w tej betonowej dżungli, ma jakiś sens? Cel? Z tego wszystkiego zapomniałem, co chciałem robić gdy byłem szczylem. Jak mogłem dopuścić do tego by stać się bezimiennym, szarym narzędziem w ręku sam nie wiem kogo.
Stał w miejscu już dłuższą chwilę. Mimo, że mijało go stado ludzi nikt o niego nie zawadził, nikt na niego nie spojrzał. Tak bardzo zapatrzeni w nicość. A może on po prostu nie istniał. Zdał sobie sprawę z jednego:

- Żadna znana mi droga nie poprowadzi do szczęścia, do spełnienia.
Spojrzał w górę. Już wiedział. Wspiąć się na najwyższe drzewo w okolicy to, to co musiał zrobić.

...ostatnie przemyślenia, rachunek sumienia, ostatnie łzy przelane za siebie, za nich, za świat.

- Teraz albo nig…

Trzask spadającego szkła.

- Hej! Co pan?

Obejrzał się za siebie. Zobaczył starszego człowieka. Na oko 50 lat ale mógł się mylić, gdyż jegomość był nieogolony i brudny. Szkło, które zakłóciło mu spokój to nic innego ja słoik z ogóreczkami. Żal tych zielonych smakołyków. Przybysz spoglądał na niego ze zdziwieniem, ze strachem. Jego oczy tak zmęczone, tyle już widziały, a jednocześnie mające w sobie tyle miłości, optymizmu. Jego długie lekko zaśnieżone czasem, włosy tańczyły na wietrze.

- Co pan chce zrobić? – odezwał się ponownie - Co pan planuje? Bo chyba nie chciał pan zaczerpnąć świeżego powietrza? – powiedział i leciutko się uśmiechnął.

Skąd on się tu wziął? – pomyślał – i to w takiej chwili, co mam zrobić? Wygląda, że człowiek ma sumienie, nie chcę by miał mnie na nim.

- No niech pan pozwoli na chwileczkę, nic pan nie straci

No dobra, ma rację. Nie spieszy mi się tak bardzo.
Zszedł z gzymsu.

- To, to ja rozumiem, proszę siąść tu koło mnie.

Podszedł powoli i usiadł.

- Witam jestem Joel – powiedział i wyciągnął rękę do niedoszłego skoczka.

Joel – niedawno skończył 46 lat. Bezdomny. Znalazł się w tym miejscu gdyż opiekował się gołębiami, za co dostawał ciepły posiłek. Mógł też spędzać na dachu najwyższego budynku w okolicy tyle czasu ile chciał. Mieszkańcy nie skarżyli się. Wręcz przeciwnie, Joel był lubiany. Często ktoś "wpadał" na górę pogadać.

- Kevin, miło mi – odparł i uścisnął dłoń Joelowi

- Mnie również. To co się stało? Co aż tak bardzo odebrało ci ochotę by być? – zapytał wyciągając paczkę papierosów – zapalisz?

- Nie dziękuję. Nie palę.

- No wiesz przed chwilą byłeś na krawędzi i tylko sekundy dzieliły cię od bycia plamą na chodniku, chciałeś przepaść nie próbując zapalić?

- To nie tak. Sam kiedyś paliłem ale – uśmiechnął się – ale to szkodzi. Daj tego papierosa. Zapalę.

- Proszę bardzo – podał mu i podpalił – Dobrze sobie puścić dymka od czasu do czasu. Poczuć coś innego niż to skażone powietrze. Skażone przez nas samych. Uwielbiam to – powiedział, a wypuszczany dym zdawał się mówić - "i kropka".

- Masz rację Joel. Rzuciłem ponad trzy lata temu ale zawsze tęskniłem za tym cienkim przyjacielem.

- To co aż tak bardzo odebrało ci ochotę by być? – Joel ponowił pytanie

- Hmmm… jeżeli mam powiedzieć paroma słowami to po prostu całe moje życie nie ma sensu – odpowiedział Kevin z lekkim drżeniem w głosie – czuję, że jestem beznadziejny, bezsensowny, nijaki.

- Ach – westchnął Joel, po czym kontynuował – ciężka sprawa. W pewnym stopniu cię rozumiem. Też był czas gdy budziłem i nie widziałem sensu. Po twoim stroju stwierdzam, że pracujesz w biurze – Kevin skinął głową – ja też codziennie wypijałem kawę i szedłem do tych plastikowo-szklanych puszek. Oddawałem pracy prawie połowę dnia. Bo wiadomo trzeba za coś żyć. Żyć godnie. Rozumiem cię.

- Dokładnie tak właśnie mam. Dzień stracony. Bo po pracy obiad na mieście. W domu nikt na mnie nie czeka. Próbowałem się związać, być z kimś ale praca była na pierwszym miejscu. Mimo, że kiedyś byłem buntownikiem. Kiedyś myślałem, że kromka chleba, szklanka wody to wszystko czego potrzebuję. Szczęście miało być na wyciągnięcie ręki. Zawsze miałem opcje awaryjną. Pójść w świat. Tak bez niczego, po prostu wyjść z domu i iść przed siebie. Tylko brnąć przez świat. Ale samemu? Nie wiem czy to prowadzi do szczęścia.

- Wiem co czujesz Kev. Mogę tak do ciebie mówić?

- Pewnie.

- To miło, ty możesz mi mówić Jo – uśmiechnął się - Wiem co czujesz Kev. I rozwiązanie, które wybrałeś wydaje się najlepsze. Wiem – ciągnął Joel, a jego oczy zdawały się być gdzieś indziej – ten ból, smutek, samotność. Ciężko to znieść. Jak już mówiłem, też przeżyłem coś podobnego. Uczucie, którego się nie da opisać…

- Dokładnie – przerwał mu Kevin - nawet starałem się coś zagaić do znajomych gdy w piątkowy wieczór znaleźli chwilę na piwo. Ale nic nie rozumieli. Mówili: "To może jakiś psycholog ci pomoże?" albo "Znajdź sobie kobietę, dupy ci trzeba". Potakiwałem, śmiałem się i piliśmy dalej. Nie zmieniło to jednak nic. Każdy kolejny dzień to przeżywanie mojej śmierci – skończył. Po jego policzku spłynęła łza.

- Rozumiem. To smutne. Większość ludzi wstydzi się czuć, przez co często nie rozumieją innych . Czasem starają się nam pomóc, tylko nie wiedzą jak. Nie winie ich za to. – oczy Joela dalej przemierzały przeszłość – Wiesz? Kiedyś miałem żonę. Piękna, inteligentna kobieta. Kochałem z całego serca. Nie widziałem świata poza nią. Ona zawsze chciała więcej, więc brałem nadgodziny, harowałem by ją uszczęśliwić. W tym wszystkim zapomniałem o swoim szczęściu. Nie wymagałem od niej nic, chciałem by była. Pewnego dnia powiedziała, że mnie nie kocha. Od jakiegoś czasu spotykała z kimś. Natknąłem się kiedyś na nich. To młody przystojny mężczyzna. Nie dziwne, że mnie opuściła.

- Przykro mi Jo – pocieszał Kevin uderzając lekko ręką w ramie Joela.

- Niech ci nie będzie, to nie twoja wina, ty masz swoje problemy. – jego oczy powoli wracały do "tu i teraz" – Po tym jak zostałem sam wpadłem w wir pracy i w końcu miałem tak jak ty. Codzienną śmierć.

- To jak się stało, że jesteś kim jesteś? Że jesteś gdzie jesteś?

- Ty miałeś opcję awaryjną, ja też. Porzucić wszystko i żyć jak najprościej się da. Zwolniłem się z pracy, zebrałem wszystkie oszczędności, sprzedałem mieszkanie i zacząłem żyć. Wyszedłem na świat. Do dziś pamiętam to uczucie. Piękna chwila. W końcu czułem się wolny. Całkowicie wolny.

- A co zrobiłeś z kasą?

- Spotkałem wielu bezdomnych jak ja. Różnica między mną, a nimi była taka, że ja to zrobiłem z wyboru, a oni musieli. Ich życie potoczyło się jak się potoczyło. Zupełnie bez powodu, nie z ich winy. Postanowiłem im pomóc. Do dziś ich spotykam. Zawsze mogę przenocować gdy pada deszcz, gdy zimno. Czasami ktoś przyjdzie z kanapkami. Posiedzimy, pogadamy, wypalimy paczkę fajek. Jest fajnie.

- Jestem pod wrażeniem Jo – powiedział, a w jego oczach dało się wyczytać zdumienie, lekki szok, szacunek – możesz być z siebie dumny.

- Jestem – powiedział Joel i leciutko się zaczerwienił – I jestem szczęśliwy, wolny.


Joel wyciągnął papierosy. Poczęstował nowo poznanego przyjaciela. Odpalili. I tak siedzieli przez moment w ciszy. Delektując się chwilą. Chyba oboje poczuli pewnego rodzaju spokój.
Ale problem jeszcze nie został rozwiązany, to takie smutne widzieć, że ktoś ma dosyć życia, że jedynym rozwiązaniem jakie widzi jest zakończenie drogi. Jo nie mógł tego tak zostawić.
Postaram się coś zrobić – pomyślał.

- Pewnie ochota na bycie nie wróciła, co Kev?

- No nie wróciła ale dzięki ci Jo, bo dawno nie rozmawiałem z kimś kto by mnie rozumiał. Dzięki.

- Nie dziękuj – stanowczo powiedział – jeszcze nie teraz! Mam do ciebie prośbę…

- Jaką ty możesz mieć prośbę do mnie? – spytał zdziwiony

- Skoczyć możesz dziś, jutro, pojutrze. To nie ucieknie. Zwolnij się z pracy. Zbierz oszczędności i korzystaj z życia. Twój garnitur wygląda na dość elegancki więc na oko stwierdzam, że pieniędzy starczy ci na miesiąc. Przecież nie musisz szaleć jak młodzian. Daj sobie szanse. Daj szanse życiu. Spotkamy się w tym samym miejscu dokładnie za miesiąc. Możesz tak zrobić?

- Nie wiem czy to ma jakiś sens. No ale masz rację, należy mi się trochę relaksu przed odejściem na zawsze. Ale wiesz Jo, że za miesiąc raczej skocze? Czy chcesz się w to mieszać?

- Jeżeli tak będzie, że nie będziesz miał nadziei, a lot ku nieznanej rzeczywistości to jedyna droga dla ciebie to sam mogę cie pchnąć. Zawsze to będzie miesiąc, w którym zdołałem utrzymać kogoś przy życiu.

- Niech więc tak będzie mój przyjacielu. Spotkamy się za miesiąc – odparł Kevin, spojrzał na zegarek i dodał – to w takim razie lecę odebrać pranie. Do zobaczenia – zakończył i podał rękę Joelowi.

- Do zobaczenia!


Rozeszli się. Kevin pobiegł odebrać pranie, miał na to 10 minut. Joel poszedł „w miasto” pomyśleć, pogadać. Może i dziś uda mu się kogoś rozśmieszyć. Słońce powoli zachodziło za linią horyzontu. Ostatnie pomarańczowo-czerwone promienie dotykały ziemi i rozświetlały niebo. Dzień się kończy, życie uratowane, przynajmniej na miesiąc. Miesiąc wschodów i zachodów. Miesiąc nadziei. Miesiąc życia!


Część II

Kolejny słoneczny dzień tej wiosny. Zapach budzącej się do życia natury. Uśmiechnięte młodzieńcze twarze wyróżniające się wśród tłumu kamiennych posągów bez wyrazu. W niejednym sercu wyrośnie kwiat miłości. Nadzieja budzi się do życia. I dopiero późnym październikiem świat na nowo ogarnie szarość. Wieczna wojna między dobrem i złem. Teraz czas dobra, jasności i miłości. Kolejna bitwa wygrana. Do czasu.
I między tym wszystkim on. Ni radosny ni smutny. Zamyślony. Już nie szary. Jego garnitur zastępuje teraz bluza z kapturem, jeansy i sportowe buty. Miesiąc minął. Kiedyś jeden miesiąc znaczył dla niego nic. Każdy taki sam. I tylko pory roku i kolejne siwe włosy wskazywały na to, że mija czas.

Tym razem było inaczej. To przecież mógł być ostatni miesiąc jego życia. Ostatnie chwile. Chciał je spędzić jak najlepiej. A gdy przyjdzie koniec świata niczego nie będzie żałował. Zmierza spokojnym krokiem na spotkanie z jego jedynym przyjacielem. Człowiekiem, którego widział tylko raz przez parę godzin. Ale ten ktoś rozumiał go.
Wszedł na dach wejściem przeciwpożarowym. Joel już tam był. Siedział w tym samym miejscu co miesiąc wcześniej . Jadł kanapkę. Gdy tylko ujrzał przybysza wstał i rozłożył ramiona:

- Witam przyjacielu – przywitał radosnym głosem – miło cię widzieć w tak kolorowych,luźnych łachach – zaczął się śmiać.

- Cześć Jo, ciebie też miło widzieć.

Przywitali się. Chwile się sobie przyglądali. Usiedli.
Joel dokończył kanapkę, popił oranżadą.

- No, a po jedzeniu czas na deser – uśmiechnął się do Kevina i wyciągnął paczkę papierosów, poczęstował kumpla – ach… jak przyjemnie, pierwszy sztach, pierwszy smak nadziei. Uwielbiam to. Zapalmy w milczeniu.

Słońce ogrzewało im twarze, wiatr czesał włosy. Piękne, błękitne niebo. Parę śnieżnobiałych chmur leniwie posuwało się na zachód. Zresztą oni sami stali się małymi fabrykami chmur, gdy po każdym zaciągnięciu z ich ust wyłaniała się niezwykle ulotny obłok, który się roztapiał zaraz nad ich głowami. Dla wielu to byłaby tak mało znacząca chwila. Tak beznadziejna. Bezsensowna. Oni jednak mieli swój skrawek nieba. Piękno natury, kojący smak papierosa, przemyślenia.
Ostatni „mach” i pet poleciał z dachu.

- Kevin mój przyjacielu, minął miesiąc. Czas przeleciał niezwykle szybko, a w moim życiu się wiele wydarzyło. Nie będę jednak mówił o sobie. Powiedz mi jak się masz? Czy jutro rozpoczniesz nowy dzień? Czy może dzisiaj skończysz raz na zawsze? Opowiadaj!

- Nie będę mówił długo by nie marnować twojego czasu. Zrobiłem tak jak mówiłeś. Zwolniłem się z pracy i zebrałem wszystkie oszczędności. Pierwszą noc spędziłem na rozmyślaniu jak spędzić ten miesiąc. Nieprzespana noc przyniosła efekt. Postanowiłem pojechać na południe, gdzie słońce o tej porze roku grzeje dużo bardziej odczuwalnie. Gdzie plaże są złote, a niebo i morze zlewają się ze sobą w niezwykłym lazurowym kolorze.
Dwa dni po naszym spotkaniu byłem już w tym bajkowym miejscu. Wynająłem mały pokoik w przytulnym hoteliku nieopodal plaży. Tam spędziłem ostatni miesiąc.
Budziłem się przed wschodem, szedłem na plaże, odpalałem papierosa i rozkoszowałem się narodzinami każdego dnia. Każdy wschód był inny. Niesamowicie piękny. Zachody też spędzałem na plaży. Często całą noc siedziałem na ciepłym piasku wsłuchując się w gładko rozbijające się o brzeg fale. Czasami zasypiałem i budziłem się z pierwszymi promieniami słońca. Piękne chwile i dla tych chwil warto było dać sobie miesiąc szansy.
Ale nie tylko dla tych chwil. Bo widzisz Joel miałem okazję się zakochać. Pierwszy raz w życiu kochałem. Pierwszy raz w życiu czułem się potrzebny. Spędzaliśmy razem całe dnie. Jednak ona zawsze musiała wracać na noc. Prawie zawsze. Nocami pracowała w domu spokojnej starości. Prócz naprawdę paru nocy nie miałem okazji tulić jej ciepłego ciała przed snem. Ale te nieliczne chwile gdy miała wolny „dzień” to magiczne chwile. Plaża wschód, ciepło jej ciała i przeszywające spojrzenia. Piękne, powiadam ci przyjacielu! Cudowne, boskie.
Radość nie trwała długo. Prawie trzy tygodnie. Może jej się znudziłem. Może nie mogła znieść myśli, że nie mam żadnej opcji na przyszłość, że mogę do końca życia spać na plaży. Nie wiem. Pewnego dnia nie przyszła na spotkanie. Nie było jej w ośrodku. Nie odbierała telefonów. Parę dni temu się odezwała. Napisała, że wyjechała spełniać swoje marzenia. Przeprosiła, że tak bez słowa. I podziękowała za wspólne chwile, że to była miła przygoda i życzy mi szczęścia.
Powiem tak, cytując Salamana Rushidea*:

"Była taka chwila, kiedyś, w przeszłości, której niebawem pozbędę się z pamięci, chwila, w której myślałem, że ona mnie pragnie. Świadomość tego, że się myliłem nie umniejsza bynajmniej cudowności tej chwili. Jestem jej za to wdzięczny. Początki są zawsze lepsze od końców. Wówczas wszystko było możliwe. Teraz – nic."

Przez miesiąc poznałem piękno świata. Miłość mnie odnalazła, później zostawiając na pastwę losu. Poznałem wielu fajnych ludzi. Młodych, starych. Bawiłem się. Cieszyłem się każdą chwilą. Nieraz siadając nad brzegiem morza myślałem co dalej. Czy jest jakieś dalej. W miesiącu, który właśnie się kończy doświadczyłem więcej niż przez całe życie. I wiesz co? Jestem szczęśliwy. Wiem, że szczęście trwa chwilę i chcę umrzeć szczęśliwy. To był ostatni miesiąc mojego życia. Dziękuję ci Jo. Znacznie przyczyniłeś się do szczęścia ale nic więcej nie możesz zrobić. Miło cię było poznać. A teraz proszę cię odejdź, chcę zostać sam.

- Nie będę ci przeszkadzał przyjacielu tak jak obiecałem – odpowiedział zawiedziony Joel – przemyśl to jeszcze, bo to co przeżyłeś to tylko kawałek szczęścia. Czasami cierpliwość popłaca. Przemyśl to. Nic więcej. Tylko oto cię proszę Kev. Żegnaj!

- Żegnaj dobry człowieku – powiedział zmierzając ku krawędzi dachu – przemyślę to, obiecuję.

Nie wiem czy skoczył czy nie.
Opuszczając ten budynek szedłem przed siebie. Już od paru tygodni myślałem o opuszczeniu tego miasta. Trzymało mnie tylko opisane spotkanie. Tak jak Kevin uwielbiam morze, plaże, słońce. Piękno jakie daje nam natura. Czego więcej chcieć? Urodziliśmy się wolni. To ludzie nas zapinają w kajdany. Zamykają nam drogę mówiąc, że nie prowadzi do niczego, a jedyna słuszna droga to ich droga. To my sami zamykamy się w więzieniu codzienności.
Nie wiem czy Kev został na tym świecie. Czy wiosna, która była wyjątkowo piękna tamtego roku rozpaliła w nim nadzieję. Wierzę, że tak. Wierzę. Chciał być wolny jak ptak. Mógł żyć dalej, uwolnić się z klatki i frunąć przed siebie. Żyć z dnia na dzień. Odróżniać dni od siebie, nie jak kiedyś. Nauczył się tego, przez miesiąc i może stojąc na krawędzi swojego życia zrozumiał, że warto. Mógł też zrobić krok do przodu i przez parę sekund być wolnym jak ptak. Spełnił swoje marzenie to pewne. Tylko nie wiem, którą drogę wybrał.

KONIEC



* cytat z ksiązki: "Grimus" Salaman Rushdie

09 grudnia 2008

Codzienność

Czy ciebie też przytłacza codzienność?
Czy masz dość codziennych informacji? Codziennego natłoku spraw?
Ja mam dość tej monotonii. Nie tkwię w tym wszystkim jak oni.
Odcinam się od nich. Od problemów dnia powszedniego. Odcinam się!
Staram się tworzyć własną rzeczywistość. Rzeczywistość oderwaną od codzienności.
Nie pędzę jak większość. Nigdzie przecież się nie spieszę.
Wiem, wiem. Nic się nie dzieje u mnie. Wiem, stoję w miejscu. To tylko chwilowe.
Czekam na trzęsienie, które mnie wywlecze z domu.
Czekam na tornado, które wywieje, porwie mnie.
Czekam na wielką przygodę. To tylko cisza przed burzą.
Nie chcę wpaść w monotonie. Nie dam się.
Codzienność mnie nie dopadnie. Nie dam się.
To nie jest dziennik. Piszę gdy czuję!