06 lutego 2009

Odwilż

Otwieram okno i opierając się na łokciach o parapet spoglądam na to co znam od zawsze. To obraz który odsłaniam każdego ranka, by zasłonić go dopiero gdy mrok przykryje widoczność. Jest paręnaście minut po godzinie drugiej rano lub jak kto woli w nocy. Wystawiam głowę przez okno i w jednej chwili ciepło pokoju przechodzi w chłód przestrzeni. Nieograniczonej przestrzeni. Świat spowiła mleczna mgła. Widoczność ograniczona do paru metrów. Kiedyś naprzeciw stał blok. Teraz tylko słabe światło przebijające się przez mglistą materię daje do zrozumienia, że to co w tej chwili nie istnieje, w normalnych warunkach jest domem dla wielu rodzin. Jednak nie teraz i jeszcze nie przez parę godzin. Cały budynek został wyrwany, przesadzony jak roślina. Pozostała tylko pusta przestrzeń.

Patrzę na to co znajduje się trochę bliżej. Kilka drzew i latarnia w kształcie kuli. Światło jakie pada na te drzewa, resztki śniegu na gałęziach i mgła tworzą krajobraz, który przywodzi na myśl ten sam miesiąc sprzed lat. Luty, ferie, śnieg, a przede wszystkim mini serial „Opowieści z Narnii”. Całą rodziną zasiadaliśmy każdego popołudnia i z zainteresowaniem śledziliśmy losy czwórki rodzeństwa, które znalazło przejście do baśniowego świata w starej szafie. Nie był to film nakręcony z takim rozmachem i z takimi efektami jak współczesna wersja. Jednak magia jaką rozpalał w naszych sercach, duszach i umysłach, do dziś nie została choćby w połowie powtórzona przez cokolwiek. Po każdym odcinku wędrowałem do szafy, odsłaniałem kożuchy i płaszcze (do teraz czuję ich zapach)w poszukiwaniu wejścia do mojej Narnii. I mimo, że każdego dnia nie znajdywałem przejścia, pełen nadziei pakowałem się w ten las zimowych ubrań każdego następnego dnia. "To jeszcze nie dzisiaj, może jutro" - mówiłem.
Co wieczór przed zaśnięciem wyobrażałem sobie, że to my jesteśmy bohaterami tej opowieści. Ja, mój brat i dwie siostry. Cztery ludziki wbite w świat baśni. W jedyny świat jaki może zrozumieć dziecko. Nigdy nie zapomnę tej niezwykle smutnej chwili, gdy Aslan, lew, został zabity. Przed śmiercią obcięli mu grzywę. "Jak mogą?" - zadawałem sobie pytanie. "Przecież to taka piękna i miękka grzywa, do której małe dziecko chce się przytulić gdy się czegoś mocno boi lub gdy za czymś/kimś tęskni". "Jak mogą odbierać mu życie?". "To dzięki niemu małe ludziki takie jak ja, jak my, czują się bezpiecznie". A łzy spływały po policzkach. Nawet teraz jak o tym pomyślę to robi się smutno. Na szczęście najczystsze dobro zwycięża i w kolejnym odcinku wielki Aslan wraca do życia, a ja poczułem spokój. Niewątpliwie ten serial miał na mnie ogromny wpływ. Wpływ na moje marzenia, na postrzeganie świata. Dziś zobaczyłem moją Naranię. Nie w starej szafie lecz przez okno. Wystarczy jeden krok i będę w tym świecie. Nie teraz. Nie fizycznie. Bo przecież w wyobraźni tkwię w tym baśniowym świecie już wiele lat. Mnie również dopada wieczna zima jak kiedyś Narnię. To smutek. Biała królowa ma swój czas. Niedługo ten czas się skończy. Już stopniały śniegi.

Mój wzrok opuszcza krainę baśni i przenosi się na to co pod nogami. Tu widoczność jest najlepsza. Świat widziany z okna drugiego piętra. Znam go bardzo dobrze. Dwa pasy zieleni przedzielone chodnikiem. O tu po prawej, na tej trawie…
Pamiętam jak ubrałem moją ulubioną bluzę jasnoniebieską z uśmiechniętym Smurfem na środku. Dopiero co ściągnięta z balkonu po praniu. Cieszyłem się jak głupi, że mogę w niej znowu iść. Wychodząc z domu usłyszałem głos mamy dochodzący z kuchni „Tylko się nie pobrudź!”, „Dobrze, będę uważał” i z leciałem po schodach
…O tu po prawej na tej trawie ubrany w swą ulubioną bluzę grałem gumową piłką wielkości melona. Radość ze świeżo wypranego Smurfa trwała nie więcej niż pięć minut. Lecąc za piłką, potknąłem się o kamień i wylądowałem na lewym łokciu. Łokieć ujechał. Na pewno znacie tę zaciągniętą zieleń na spodniach, koszulkach czy swetrach. Ile to razy się zdarzało?. Zdarzyło się i tym razem. To tyle jeżeli chodzi o ostrożność podczas zabawy. Tego dnia ufajdałem jeszcze jedną bluzę.
A tu po lewej stronie, w tej trawie, która kiedyś była gęstsza, któregoś dnia spędziłem całe popołudnie na szukaniu czterolistnej koniczyny. Na kolanach przemierzałem ten gąszcz małych roślin. Wyobrażałem sobie, siebie jako małego ludzika dla którego ta niziutka trawo-zieleń byłaby dżunglą nie do przejścia. „Ciężkie jest życie robaczka” – pomyślałem. Przeglądałem wszystkie koniczynki. Miałem wrażenie, że jeżeli znajdę tę z której łodygi wyrastają cztery listki to nic złego nigdy nam się nie przytrafi. Że nie będziemy o nic musieli się martwić, a szczęście nie opuści nas nigdy. Szukałem, szukałem no i nie znalazłem. Niestety.

Na brzegach chodnika oddzielające te dwa wyżej wymienione historyczne miejsca, stoją dwie ławki obrócone twarzą do siebie. Wiele godzin przesiedziałem na tych ławkach. Zazwyczaj z tymi samymi ludźmi. Zmieniały się zainteresowania, tematy, kolory ławek, czas leciał my dorastaliśmy ale do pewnego czasu ekipa była ta sama. Nie wszyscy załapywali się na miejsca siedzące. Niektórzy musieli stać. Kto pierwszy ten lepszy. Ławki w soboty służyły nam za zegarek. Jeden znajomy zawsze wychodził najwcześniej z domu. Już po obiedzie, podczas gdy inni kończyli śniadanie. Zasiadał i czekał. On nam był wskazówkami na tarczy podwórka. On już jest oznaczało - to powoli trzeba się zbierać.
Patrząc na to z góry widzę jak przeciągu czasu się zmieniamy, rośniemy. Widzę tych skubiących słonecznik kumpli i tych co obgryzają paznokcie. Parę obrotów zegarkiem przeszłości i ci sami jeszcze ze słonecznikiem ale już z piwami. Niektórzy paznokcie zamienili na papierosa, a gryzienie na wciąganie. Widzę te wymieniane, połamane deski. Kolejny kolor, tym razem zieleń przykryła czerwień. Na paru deskach do dziś można czytać historię tego podwórka po warstwach farby.
Powoli towarzystwo zaczęło się wykruszać, by ławki opustoszały całkiem. Stoją samotnie patrząc na siebie. I tylko czasami ktoś zmęczony przysiądzie na tym niezłym kawałku wspomnień.

I już robi się zimno. Wystarczy tego odświeżającego powietrza. Trzeba wrócić z dalekiej podróży po pokładach pamięci. Zamykam okno, siadam przed komputerem i spisuję przemyślenia. Jest przed trzecią. Dziś to będzie tylko szkic. Jutro powstanie z tego coś, co Microos i inni będą mogli przeczytać w wannie, w pracy, u dziewczyny. Bo ktoś to czyta…

Brak komentarzy: