01 marca 2011

Fikcyjnie

"BOHATER"


Noc już weszła w zaawansowane stadium.Wyłączył komputer, z kieszeni wyciągnął paczkę Lucky Strik’ów. Zostały dwa ostatnie, nie mógł uwierzyć, że w zaledwie kilka godzin wypalił prawie wszystkie papierosy. Wziął i odpalił jednego. Rozpierała go duma. W końcu zrobił coś co miało sens, a przynajmniej powoli go nabierało. Długo zabierał się za napisanie czegoś. Nie potrafił jednak pokonać tej granicy między początkiem, a końcem opowieści. No dobra mógł napisać krótkie opowiadanie ale tak każdy potrafi i nie prowadzi to do niczego. Książka, to jest coś. I zawsze, gdy wiedział jak ma się zacząć i co będzie na końcu, wtedy zaczynały się schody. Próbował w myślach ustawiać zdarzenia, które następując po sobie doprowadzą do finału. Nie miał zbyt wiele pomysłów i projekty upadały, nim jeszcze pierwsze słowo pojawiło się na kartce. Tym razem przełamał się i kilka miesięcy wcześniej postawił nie myśleć, co będzie gdy zacznie, po prostu będzie pisał.

Stworzył bohatera, który miał przebrnąć przez masę kłopotów zarówno w świecie fizycznym jak i metafizycznym. Zjawy, latające przedmioty, gadające zwierzęta. Nie mogły go też ominąć kłopoty sercowe i starania o względy tej jedynej. Co to by były za losy bez miłości. A głównym wątkiem miały być, poszukiwania seryjnego mordercy grasującego od dwóch stuleci. Bohater - którego nazwał James McAroy - balansował między cienką granicą życia i śmierci, by uwolnić się od nawiedzających go duchów ofiar tegoż zabójcy.

Otworzył piwo, by papieros lepiej smakował. Był dumny z historii, którą tworzył. Przede wszystkim z głównego bohatera, powołanego przez niego do życia. Zaczął pisać gdy miał pomysł na dwie, góra trzy strony. W tym momencie została mu jedynie końcówka. To dzięki stworzonej przez siebie postaci zaszedł tak daleko, to on ciągnął opowieść. Właściwie pisząc nigdy nie wiedział co zaraz nastąpi. James McAroy był jego przewodnikiem. Powoli stawał się osobą z krwi i kości. To on stał się motorem napędowym opowieści.

Sean - bo tak miał autor na imię - zawsze po wyłączeniu komputera zastanawiał się co teraz robi James. Był pewien, że żyje w świecie między słowami swej własnej opowieści. Często włączał komputer ponownie i starał się go podglądać.Zwykle kończyło się na tym, że powstawało kilka, kilkanaście nowych stron. Na dzisiaj jednak już dosyć. Miał tylko nadzieje, iż jego bohater nie wpadnie w jakieś tarapaty, bo miał do tego talent. Niejednokrotnie starał się z nim rozmawiać, zostawiać mu wiadomości napisane sprayem na ścianie, którą mijał każdego dnia idąc na przystanek. Czasami wrzucał mu kartkę, list do skrzynki. James tego nie zauważał, a Sean był zawiedziony, iż żadna próba interakcji nie daje efektu.

Dopił piwo, zgasił papierosa i zaczął zbierać się do spania. Poczuł jednak głód więc zrobił sobie kanapki, do tego zimna cola i kolacja gotowa. To było jego ulubione jedzenie, szybko i konkretnie, James też tak miał.
Gdy skończył pomył po sobie naczynia. Przygotował łóżko, a później wskoczył do wanny by się o orzeźwić. Potem szybko do spania. Jeszcze przed snem dostrzegł podobieństwa w zachowaniu jego i James’a. Uśmiechnął się i po chwili zasnął.

Następnego dnia po śniadaniu wyszedł na spacer by przemyśleć zakończenie. Miał już niby, od samego początku pomysł na koniec tej historii. Z czasem pojawiania się kolejnych postaci, po kolejnych przygodach James’a, finał jaki przygotował zaczynając pisać, stracił sens. Do tego był mniej przebojowy niż losy jego bohatera. Musiało się skończyć tak by czytelnicy po przeczytaniu ostatnich słów siedzieli z otwartymi ustami, jeszcze przez chwilę. Nie mógł wymyślić co to miało by być. Tego dnia wpadł na coś. Skoro nie potrafi doprowadzić do takiej reakcji, to może chociaż zszokować odbiorców. Był pewien, że istnieje tylko jedno wyjście: W ostatnich zdaniach opowieści James McAroy zginie. Będzie to śmierć tragiczna w obronie ukochanej. Sean czuł dumę po raz kolejny w ostatnim czasie. Zdał sobie sprawę, że cały czas wszystko do tego zmierzało i, że właśnie wpadł na ostatni element układanki.

Mógł teraz spokojnie wrócić do domu i pisać dalej. Jeszcze tylko zakupy. Idąc tak zapomniał o wszystkim, w pewnym momencie po drugiej stronie ulicy zobaczył wielki, jaskrawy, zielono-pomarańczowy napis: UWAŻAJ! Stanął jak wryty, a na twarzy poczuł wiatr wytworzony przez pędzącą ciężarówkę. Jeszcze chwilę po jej zniknięciu nie mógł dojść do siebie. Kiedy odzyskał świadomość na murze w miejscu, w którym wcześniej był napis, zobaczył rysunek przedstawiający jakieś dziecko z ołówkiem i tylko kolory zgadzały się z tym co było tam - czego był pewien - wcześniej.

Szybko zapomniał o zdarzeniu i wrócił do domu. Otworzył nową paczkę Lucky Strik'ów. Nie było tam - jak to zwykle jest - dwudziestu papierosów. Jednego brakowało. Nic z tym nie mógł zrobić, więc nie przejmował się tym. Tradycyjnie do dymiącego truciciela, zimne piwko. Włączył komputer, wyszukał plik i już był gotowy. Przeglądnął jeszcze ostatni rozdział, po czym zaczął pisać. Zatracił się w tym, a palce same tworzyły zdania. Napisanie zakończenia zajęło mu nieco ponad trzy godziny. W tym czasie ani na chwilę nie wstał od klawiatury. Pisząc "KONIEC" poczuł dumę, postanowił przeczytać to co napisał, by ewentualnie poprawić błędy. Gdy zobaczył, że na ekranie zamiast wielu zapisanych stron, jest tylko krótka notka, nie mógł uwierzyć. Zaskoczenie się pogłębiło gdy przeczytał co napisał:

Jesteś wytworem mojej wyobraźni Sean! Jeżeli James McAroy zginie, umrzesz i Ty! UWAŻAJ!

Siedział przez dłuższy czas w bezruchu. Początkowo nie mógł uwierzyć. Z każdą minutą nabierało to jednak sensu. Często mu się zdarzało, iż nie miał wpływu na swoje życie, nie zawsze. Poczuł ulgę i zadowolenie. Jeżeli będzie trzymał zasad wyznaczonych przez autora, będzie żył wiecznie. Razem staną się nieśmiertelni.Przez tyle czasu chciał się komunikować ze swym bohaterem i to mu się nie udało. Teraz to autor kontaktuje się z nim, odpowiadał mu taki układ. Nie może zabić James’a, wymyśli dla niego inne zakończenie i jak długo będzie żył, tak długo on - Sean - będzie istnieć.

I tak też się stało. Powieści z Sean’em pisarzem w roli głównej odniosły sukces i każdego roku pojawiała się nowa część. Powstała nawet jedna ekranizacja, której kontynuacja została zapowiedziana na rok następny.

Pamiętajcie bohaterowie stworzeni przez nas też żyją. To my dajemy im życie. To, że biorą udział w fikcyjnych wydarzeniach, nie znaczy, iż nie mają woli by być. I tylko dzięki nim historie mają dalszy ciąg. Wypełniają strony magią. To ich losy trzymają w napięciu, a czasami doprowadzają ludzi do łez. Doceńmy ich i traktujmy tak jakbyśmy siebie traktowali. Bo jeśli ich nie będzie, to i my nie będziemy wiele znaczyć. Bo czym jest autor bez bohatera.
Z wyrazami szacunku:

James McAroy

07 stycznia 2011

Re-turn

Zgadza się, dobrze widzicie nie macie przewidzeń, na tym "Blogu widmo" pojawił się nowy post (wpis). Jeśli macie nadzieję na nową opowieść to możecie się zawieść. Niebawem jednak coś nowego się ukaże. Mam nadzieję, ta przerwa nie powinna trwać tak długo jak ostatnia.

Ktoś ostatnio zapytał mnie dlaczego przestałem pisać. Sam nie wiem do końca dlaczego. Bo niby gdzieś tam w środku kłębiły się myśli, pomysły, a palce się rwały do wędrówki po tafli klawiatury i to powinno wystarczyć, tak mi się wydawało. Kawa zalana muzyka, delikatnie wychodzi z głośników, word odpalony... a pod palcami cisza. Dźwięk uderzanych klawiszy tak wyczekiwany, tak uspokajający. Ten dźwięk który dawał upust moim myślom, strapieniom - zanikł.

Nie wiedziałem co robić. W głowie powoli robiło się targowisko. Pomysł zagłuszał pomysł, zagłuszany przez myśli mniejsze, większe, malutkie. Na początku dawałem radę, nie dałem się mieszać w tym kotle historii, zdarzeń i światów. Jak długo jednak można współistnieć i nie odnieść żadnej szkody. Powoli ogarniało mnie szaleństwo. Wpierw widziałem rzeczy, których nie było. Potem już odróżnić nie mogłem rzeczywistości od wyimaginowanych światów. Raz lądowałem w środku bitwy o jakiś kawałek ziemi, padałem na twarz i budziłem się we własnym łóżku na środku jeziora do którego wpadałem i "przebudzałem się" pod prysznicem na plaży, chyba na hawajach. Słoneczko, ocean powiew wiatru tam zostałem na dłużej, sami rozumiecie. Tak wiem, że rozumiecie, szczególnie w te zimowo śnieżne dni. Czasami traciłem świadomość w autobusie, sklepie właściwie wszędzie. Potem nie wiadomo jakim sposobem znajdowałem się w domu, a może to nie był dom? Któż to wie. Nie będę dłużej prowadził was przez świat szaleńca, boję się, że zabłądzicie razem ze mną, a sami widzicie ile zajęło mi odnalezienie drogi powrotnej.

Czy jestem zatem szaleńcem? Pewnie tak. Kto nie jest. Czy jednak byłem z wami szczery? Chyba nie uwierzyliście w to co napisałem? Jeżeli uwierzyliście, to możecie być pewni, że też jesteście szaleńcami. Chciałem wprowadzić trochę dramatyzmu, niestety mam świadomość, że nie daliście się nabrać. Przykro mi, starałem się.

Nie pisałem tyle bo czegoś brakowało, nie wiem czego i co się zmieniło, że w końcu napisałem. Mam nadzieję zmyślić niedługo jakąś historię, trzymajcie kciuki.

A tymczasem na koniec taka stara opowieść, którą część zna. Opowieść z życia.


People are strange

Bielsko-Biała przełom marca i kwietnia rok 2004.
Zdarzyło się tak, że przez rok uczęszczałem do szkoły dla dorosłych w Bielsku. Pewnego dnia postanowiłem nie iść na parę lekcji, to była środa (zajęcia odbywały się od poniedziałku do środy) zadowolony z wcześniejszego (parę godzin ale zawsze coś) weekendu udałem się na dworzec PKS.
Pogoda była całkiem ok, tzn. na tyle dobra by przysiąść na dworcowej ławce i nie marznąć. Miałem ponad godzinę do odjazdu, co mnie trochę ucieszyło bo mogłem poczytać sobie książkę na świeżym powietrzu.
Przysiadłem więc na ławce, i zacząłem czytać. Po 20 min spokojnego "spożywania" lektury, kątem oka widzę gościa, raczej bezdomnego: "oho zaraz zapyta o fajkę albo drobniaki" – pomyślałem i czytam dalej. W końcu słyszę oczekiwane:

- Przepraszam bardzo, masz może papieroska?

Teraz zobaczyłem go dokładniej: koleś koło 50, zmęczony życiem, trzydniowy zarost, lekko brudny, diagnoza - bezdomny.

- Tak – odpowiadam sięgając po fajki do kieszeni i częstuję gościa

- Dziękuję Ci serdecznie

Już mam wracać do czytania, gdy pada kolejne pytanie:

- Co czytasz, jeżeli można spytać?

- "Wybierz czerwoną pigułkę" – mówię i pokazując mu okładkę

- A o czym to?

No to trafił się gawędziarz, może następna odpowiedź go usatysfakcjonuje i będę mógł dokończyć rozdział - w myślach mówiłem.

- Jest to książka o: nauce, filozofii oraz religii zawartej w filmie Matrix, nie
wiem czy pan słyszał o tym filmie – odpowiedziałem na kolejne pytanie nieznajomego.

- Aaaa to ten, słyszałem... Baaa nawet oglądałem wczoraj, u brata na Discovery program o tym jak robili ten film. Człowieku! Taka teraz technika jest, głowie to się nie mieści. Czego to ludzie nie wymyślą, za moich czasów... ha, ha, ha... - Przerwał śmiejąc się. Po chwili kontynuował - przypomniało mi się, jak byliśmy u brata na sylwestra to był początek lat 90-tych.

Schowałem książkę, zapowiadało się ciekawie. Poczęstowałem chłopa kolejnym papierosem, sam też zapaliłem.

- Proszę mówić dalej - poprosiłem wypuszczając dym

- Dobra. Siedzimy sobie na tym sylwestrze, telewizor stary, radziecki czarno-biały włączony, już w dziobach zdrowo, bo to wiadomo w taki dzień trzeba - lekko się uśmiechnął, po czym mówił dalej - W telewizji zaczyna się odliczanie, toast i chlup. Po północy na ekranie pojawia się babeczka, prezenterka. Pinda zarozumiała, że niby wszystkie rozumy pozjadała i mówi: "Mili państwo wszystkiego najlepszego w nowym roku, teraz puścimy utwór zespołu A C piorun D C"* - z chwilą wypowiedzenia tych słów wybucha śmiechem, ja też nie mogę się powstrzymać. Zaraz jegomość dodaje:

- To jeszcze nic. Ktoś chyba jej zza kamery dał do zrozumienia, że coś źle powiedziała. Postanowiła więc powtórzyć głośniej i wyraźniej: "Przed państwem zespół A C PIORUN D C"*.

Ja już nie wytrzymałem i z kolesiem prawie na ziemi leżeliśmy ze śmiechu. Poważnie.

Zaraz po tym człowiek ten wstał, pożegnał się i poszedł. Co oczywiste nigdy już go nie spotkałem ale stał się w pewien sposób nieśmiertelny. Nie jeden mój znajomy go poznał dzięki tej historii. Myślę, że ten pozytywny pan zasługuje by zaistnieć na kartach tego bloga.

* AC i DC proszę czytać po Polsku nie "ejsi disi"

Do następnego razu, pozdrawiam.

04 maja 2009

Крим, Україна

Krym, Ukraina (kwiecień/maj 2009)

I już po wszystkim. Nie wiem od czego zacząć, początki zawsze są najtrudniejsze. Co napisać i jakich słów użyć, by wszystko było spójne, interesujące, a przede wszystkim sensowne?

Zacznę więc od końca. Po dwudziestoczterogodzinnej podróży pociągiem na trasie: Symferopol – Lwów i późniejszych dojazdach dotarliśmy do Polski. Każdy rozjechał się w swoją stronę i każdy z nas na swój sposób przeżywa wypad na Krym jeszcze raz. Analizom, rozkminkom i wspomnieniom nie będzie końca.

I teraz powinno się zacząć sprawozdanie, relacja z podróży. Coś typu:

Nasza podróż zaczęła się w nocy z 24/25 kwietnia… itd.

Tak jednak nie będzie. Nie będę pisał o wydarzeniach, nie o wszystkich. To niemożliwe bym sam wszystko spisał. Musiałbym robić notatki. Nie było na nie czasu. Może gdyby nasza szóstka spotkała się i przy piwku zabrała się za rozkminkę tych wydarzeń powstało by coś najbardziej wierne prawdzie. Coś co było by zbiorem przygód. Choć i wtedy nie wszystko zostałoby powiedziane, a Wy „słuchalibyście nas jak bajki o żelaznym wilku”.

Dlatego nie podejmuję się wyzwania relacji z podróży. Ci co tam byli czytając to wspomnieniami będą przemierzali te same ścieżki (mam taką nadzieję). To ścieżki, które na zawsze wyrzeźbiły swoje piętno w naszej pamięci.
Dla tych, których z nami nie było – zapewne to zdecydowana mniejszość czytelników – tekst ten będzie ciężki, nie będzie się trzymał kupy, czas nie zawsze będzie szedł do przodu, a wydarzenia nie będą następować w takiej kolejności jak było w rzeczywistości. Przykro mi. I wiem, że mógłbym napisać – tak jak zawsze zakładam – spójnie, interesująco i sensownie. Jednak forma, na jaką się zdecydowałem wydaje się jedyną słuszną.

A może to zwykły bełkot, zwykłego człowieka, który po niezwykłych przygodach wraca do zwykłego świata? Pewnie tak jest. I pewne jest, że powrót do codzienności jest niezwykle trudny. To kac. On minie. Ale chęć osiągnięcia tego stanu przed kacowego zostanie. Już nie mogę się doczekać kiedy znowu odurzony przygodą wsłuchiwać się będę w szmery pociągowej orkiestry. Brzmi to jak podsumowanie, jak koniec. Końcem jednak nie jest. A podsumowaniem? Jeżeli nawet to nieostatnim.

Wyżej zdradziłem, że wyruszyło nas sześciu i choć przez kilka dni włóczyliśmy się w większym bo siedmioosobowym gronie, do kraju wrócili ci co go opuścili i nikt więcej, a szkoda. Szkoda? W sumie każdego z osobna musicie się spytać o zdanie, pewnie odpowiedź na pytanie: Czy tęsknisz za…? Nie skończyłaby się na zwykłym Tak lub Nie. Jeżeli chodzi o mnie to trochę brakuje mi śmiechu tej młodej dziewczyny, jej dziwnych pomysłów. No ale ja przywiązuję się do ludzi, miejsc i przedmiotów. Swoje wniosła do grupy i należeć będzie do tych miłych wspomnień, jak zresztą cały ten wyjazd.

Teraz wypadałoby wspomnieć o uczestnikach tej krymskiej wyprawy. Bez charakterystyki postaci. Bez przesady.
Byłem tam ja, czyli Jaro, brat mój Seb, Adamo i jego kuzyn Tomassi i dwóch Michałów: Majk i Suszi. I tak jak powtarzam jednemu takiemu (pozdro) podróż smakuje najlepiej w doborowym towarzystwie, a ukraińska wyprawa mnie w tym utwierdziła. Bo ekipa była przednia, a niekończące się rozmowy, poranne rozkiminki i śmiech praktycznie ze wszystkiego i ze wszystkich to najmocniejsza strona wyjazdu. Dzięki Wam chłopaki! Wiem, wiem przemierzanie świata w samotności ma też swój klimat, jeżeli ktoś taki klimat ma i lubi.

No ale z kim wspomnisz Misze, który wbija się do naszego wagonu z flaszką, a później nie daje nam spać? Nikt też nie wspomni ci, co działo się na imprezie dzień wcześniej – sam nie pamiętasz – że miałeś dziewczynę przez kilka godzin (poróżniła was różnica poglądów – niestety). Nie pośmiejesz się z tego. Nikt nie dokończy za ciebie zdania z którego wyjdzie jakiś pieprzony nonsens, który jest niezwykle zabawny. Tylko z kimś możesz dać się ponieść fantazji tworząc wyimaginowane sytuacje, jednocześnie nie tracąc kontaktu z rzeczywistością. Albo, kto ci z uśmiechem na twarzy powie, że w busie do Jałty przybierałeś cyrkowe wręcz pozy podczas snu, kładąc się na kolanach nieznanej Ukrainki. Komentarze o lokalnych strojach też mają swój klimat. Mokasyny i lśniące garniaki już zawsze będą wywoływać u nas uśmiech, przynajmniej ja tak to widzę.
A piwo? No powiedz jak smakuje w samotności? Tak wiem, można rozmyślać w samotności, ale czy znaczy to, że w większym gronie się nie da? Każdy ma chwilę, gdy odcina się od wszystkiego, lecz z ekipą masz tego czasu tyle ile potrzebujesz – nie więcej, nie mniej.
Samemu wizualizacja - projekcja przyszłego obiadu też nie jest smaczna. Eh… te ziemniaczki z cebulką i kefirem to już klasyka, następnego dnia do wizualizacji dodaliśmy jeszcze sadzone jajeczka, a niespodziewanie dostał nam się jeszcze koperek. No i nie powiesz mi, że jajecznica na kaca, po nieprzespanej nocy smakuje tak dobrze jak z ekipą. Do teraz czuję zapach wszystkich posiłków. Nawet tych koktajli energetycznych, które kilka razy zastępowały nam z powodzeniem obiad.
Wspinanie się na skałę by dotrzeć do cerkwi by góry spojrzeć na morze i miasto pod stopami, też mijałoby się z celem. Tak samo zresztą wycieczka do Jaskółczego Gniazda nie miałaby sensu. Bo mimo, że widok w tych miejscach zapierał dech w piersiach i należy do najwspanialszych przeżyć na równi - chociażby - z widokiem Sarajewa nocą. Jednak zarówno spojrzenie w lśniące oczy bośniackiej stolicy jaki i krymskie miejsca widokowe nie miały by znaczenia bez słów które zostały wypowiedziane w drodze do, czy też na, czy przez.

I wiesz, mógłbym tak wymieniać bez końca, redagować, wprowadzać korekty, a nie wymieniłbym wszystkich plusów bycia, przeżywanie, podróżowania - w grupie. To nie jest manifest. To nie jest wyrzut. Nie próbuję też na siłę zmienić czyjegoś światopoglądu (choć tak właśnie może to wyglądać). I nie jest to adresowane do jednej osoby, choć ta jedna osoba miała wielki wpływ na formę tego co wyżej. Ja podtrzymuję swoje zdanie, że podróż smakuje najlepiej gdy nie jesteś sam, a odgrzewanie przygód po: dniach, miesiącach czy latach – smakuje tak samo dobrze jak odgrzewane, przysmażane ziemniaki, a nawet lepiej.

Teraz dalej o ludziach. Tym razem jednak nie o nas, lecz o nich – czyli, ludzie Ukrainy. Historia, stereotypy i może mylenie Ukraińców z Rosjanami wyrzeźbiło pewien pogląd na tablicy postrzegania przeze mnie świata. Negatywny pogląd i jechałem na wschód z lekkim strachem. Szybko zmieniłem zdanie. Ukraińcy to mili, życzliwi ludzie. I mimo, że na ulicach możesz spotkać dresiarzy. To jest to bardziej styl mody, niż agresja kryjąca się za sportowym odzieniem. Nie mieliśmy żadnych spięć z nikim, a niechęć do Polaków to też tylko mit, a na pewno przeszłość.

Ukraina wypada na plus w zestawieniu z Polską jeżeli weźmiemy spożywanie alkoholu w miejscach publicznych, pod popularną „chmurką”. Na porządku dziennym jest spacerująca para z piwem w ręku. Na ławkach młodzież siedzi z uśmiechami na twarzach popijając piwo, wino, czy wódkę. I jak już wcześniej wspomniałem spięć nie ma. Policjanci są praktycznie niewidoczni, no ale chyba nie mają zbyt wiele do roboty, bo spokojnie jest. Może to tylko Krym? Ale w kulturze picia, bawienia się i spokoju po spożyciu, nam Polakom dużo brakuje. I już nie mogę się doczekać kiedy znowu odwiedzę tę krainę.

Wszystko to co wyżej napisałem nie daje odpowiedzi na to gdzie i kiedy się wszystko zaczęło. Gdzie jest początek. Ten tekst nie dał jeszcze odpowiedzi na to pytanie.
Sięgam pamięcią do ubiegłego tygodnia by wspomnieć gdzie znajduje się źródło, gdzie bieg tej historii nabrał pędu by gnać ku nieznanemu. Tak wiele się działo i tak dużo z tego było początkiem.
Bo czy nie możemy początkiem nazwać fajerwerki w Jałcie otwierające sezon? Równie dobrze wspinaczka na wzgórze w Sewastopolu, czy wcześniejsza gra w tysiąca coś zaczynały. Nikt też nie odmówi wyjątkowości i klimatu - jakim zwykle charakteryzuje się początek – wznoszonym toastom w Symferopolu (Kapitan Planeta rullez).
Śniadanie na jednym z placów Odessy w niedzielny poranek też jest dobrym początkiem. Równie dobrym, a może lepszym jest palona szisza w podziemiach Lwowa. Picie przed wyjazdowego piwa w Krakowie też coś zapoczątkowało. Faktem jest, że wszystkie te przygody, wydarzenia mogły by być dobrym początkiem. Czymś od czego zacząć by wypadało, a nie kończyć – jak to czynię – opowieść. Każde z osobna warto by rozwinąć i nie raz w gronie uczestników tej podróży tak się właśnie stanie. Jak już jednak pisałem – sam tego nie potrafię ogarnąć i to wyżej ma taki, a nie inny charakter. I wszystko to zaczęło się od słowa – idei. Chociaż, może teraz się zaczyna? Przecież jesteśmy bogatsi o doświadczenia i inaczej patrzymy na świat. Przynajmniej ja. Osiągnęliśmy to chcieliśmy, to co jest celem każdej wyprawy - odnaleźliśmy czas i miejsce gdzie liczyło się tylko tu i teraz. Do następnego razu. I właśnie dlatego koniec jest początkiem.

P.S.
Pozdrowienia i podziękowania dla Jacha, Adama, Tomasza, Suchego i Majkela, cheers Mates!
I przepraszam za błędy wszelakiej natury. Mam nadzieję, że logiczne to jest mimo wszystko. Pisałem pod wpływem emocji. Zderzenie z tym co było, a tym co jest zawsze czyni szkody. Nie jest to tragedia, a zniszczenia to głównie sprawa aklimatyzacji.
Cholera, ale było rewelacyjnie, no nie?

16 kwietnia 2009

Głos Wszechświata

Już od jutra szukajcie w sklepach nowej płyty Depeche Mode. Oficjalna premiera jest co prawda 20 kwietnia, jednak Sounds of the Universe już od piątku będzie można zakupić. Tym razem członkowie zespołu rozpieszczają swoich fanów bo prócz podstawowego krążka proponują niesamowity zestaw osiemnastu zupełnie nowych (13 SOTU + 5 bonusowych) utworów, dema starszych kompozycji m.in. I Feel You i Judas, które brzmią całkiem ciekawie (fragmenty są dostępne tutaj). Nie tylko nasze uszy będą rozkoszować się tą ucztą wszechświata, będziemy mogli zobaczyć filmy z pracy nad albumem oraz unikalne wersje studyjne czterech utworów, ciekawe jak zabrzmi odświeżone po latach z nową aranżacją Stories of Old (Studio session). Zestaw mają uzupełniać zdjęcia, książki itp. a wszystko to zawarte w Sounds of the Universe - Deluxe Box Set.

To tyle jeżeli chodzi o reklamę produktu, zajmę się teraz promowaniem zawartości.
Bo nie wiedzieć czemu nowa płyta DM jest dostępna legalnie i zupełnie za darmo do odsłuchu Tutaj. A skoro tak to już teraz można się rozkoszować dźwiękami świata... przepraszam - wszechświata. I każdy sam może ocenić nowe dziecko depeszy.

Płyta zaczyna się od dźwięków dobywających się gdzieś z dalekich galaktyk, to przypomina nam strojenie syntezatorów, przygotowanie do wielkiej i pasjonującej podróży. Ja takie mam przynajmniej wrażenie... i zaczyna się na dobre. Spokojny, hipnotyzujący głos Gahana zapina nas w kajdany. Jak się później okaże nie wypuści nas z nich aż do samego końca. Z każdą chwilą przenika nas orgia dźwięków wprowadzająca nas (pisząc nas opieram się głównie na swoich uczuciach)w niesamowitą ekstazę. Jeszcze nigdy Depeche Mode nie brzmiało tak dojrzale, tak skomplikowanie. Jest coś tak niezwykle magicznego w tej płycie, coś mistycznego co nie daje spokoju i sprawia, że zamykając oczy przenosimy się do innego świata, unosząc się lekko nad powieszchnią. Mam wrażenie, że to muzyka napisana specjalnie dla mnie, jakby chcieli pokazać, że jeszcze mogą mnie czymś zaskoczyć. A ja tak sceptycznie podchodziłem do tego co mogą zaprezentować.
Dali mi pstryczka w nos, ale jaki to przyjemny pstryczek. Dziękuję za tak miły cios z zaskoczenia.
Co tu znajdziemy, niech pomyślę... w sumie czego tu nie znajdziemy. Jest tu spojrzenie DM do swoich początków, do czasów Some Great Reward i Black Celebration. Martin od kilku miesięcy chwali się, że ma nowy fetysz: to zakup na ebayu sprzętu analogowego. To słychać ale jest to jak najbardziej pozytywny smaczek. Trochę depesze odeszli od gitarowego grania i to też dobrze. Ale odeszli nie znaczy, że zrezygnowali całkiem. Jeszcze nigdy Depeche Mode nie wymieszało tak idealnie składników by stworzyć coś tak smacznego. Gitarowe riffy są w tym miejscu co powinny i jest ich dokładnie tyle ile powinno.
Do tych analogowych i gitarowych smaczków dochodzą nowoczesne rozwiązania i świetna produkcja przez co SOTU nie brzmi ani archaicznie, ani rockowo, tylko daje nam to co wszechświat ma do zaoferowanie. PO raz kolejny Depeche Mode pokazuje nam, że nie patrzy na modę jaka obowiązuje, nie liczy na masy. Wręcz przeciwnie robi płytę antypopową. Niektóre utwory nie mają w ogóle refrenu, inne mają nietypowe.

Podsumowując i zaznaczając, że to wyłącznie moja opinia i nie jest ona po jednym odsłuchu bo już od jakiegoś czasu legalnie można słuchać: nie wiem jak będzie po dłuższym czasie. Z pewnością mogę przyznać, że to jedna z niewielu płyt DM, którą słucham całą z niesamowitą przyjemnością. Przy żadnym utworze nie mam odruchu - zmień, czy następny. Nie ma zapchajdziur na tym krążku. I gdy milknie Corrupt, i gdy Wrong wydaje ostatnie instrumentalne dźwięki wszechświata mam ochotę słuchać od początku. Ale z SOTU trzeba pożyć, uwierzcie! Pierwszy odsłuch odsłania nam jedynie część tego co ma do zaoferowania DM. Z każdym kolejnym odkrywamy coś nowego.

To opinia fana, ale fana muzyki. Depeche Mode stworzyli coś niesamowitego, coś przepysznego - rozkoszujcie się ucztą wszechświata!

I na koniec dwa ostatnie smaczki czyli studyjne wersje dwóch utworów, a wszystko legalnie:
Wrong
Corrupt

ENJOY!

02 kwietnia 2009

Nowa opowieść

"Czas, który pozostał"

I

Zbudził mnie gwałtowny podmuch wiatru. Czyli już po wszystkim - pomyślałem.
Obudziłem się w szpitalu. Ostatnie co pamiętam to, to jak na wpółprzytomny leżąc na łóżku jestem wieziony przez szpitalny korytarz. Światła na suficie poruszają się jak na pasie startowym i w końcu tracę przytomność.
Teraz jest po wszystkim i chyba wszystko jest dobrze. Tak mi się zdaję. Nie czuję bólu, nie jestem podpięty pod kroplówkę, a i wypoczęty jestem. Zaskakująco wypoczęty. Dawno tak dobrze nie spałem. Budzę się jakbym był na wycieczce w nowym miejscy. W czystym, sterylnym hotelu. Nie dochodzi do mnie żaden dźwięk prócz wcześniej wspomnianego wiatru uderzającego z wielką siłą w okna, drzewa, w cokolwiek co stanie mu na drodze.
Dobra trzeba się zwlec z łóżka i rozejrzeć. Może ktoś powie co się stało i jak długo mam tu zostać. Ubieram buty, które leżą z boku łóżka wstaję i wychodzę. Za drzwiami sali niesamowita cisza. Na korytarz nie docierają dźwięki z zewnątrz. Cisza aż w uszach piszczy. No i ta niepokojąca pustka. Gdzie się wszyscy podziali?

Korytarz prowadzi tylko w jedną stronę. Zamykam drzwi i spoglądam na numer znajdujący się na nich by nie zabłądzić, by mieć jakąś wskazówkę skąd jestem - nr 7. Idę przed siebie. Jedyną możliwą drogą. Korytarz ma kilka metrów i za chwilę dotrę do ściany. Tuż przed nią widzę, że ta ulica odbija w prawo. Idę, a co mam robić? Ani pustka się nie zapełniła, ani cisza nie odezwała. Za rogiem nowy korytarz. Strasznie jasny. Cholera jak razi w oczy. Po co tyle jarzeniówek? Kto wpadł na taki pomysł, by tak potrzebne pieniądze „zainwestować” w wypalające wzrok lampy? I to w dobie kryzysu?
Nie mogę spokojnie patrzeć przed siebie, a spacer z zamkniętymi oczami mija się z celem. Jednak bardzo chcę iść dalej. Opuszczam wzrok. I dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam na sobie szpitalne ubranie. Nie, tak nie mogę się pokazać, muszę zarzucić choćby szlafrok. Wracam do pokoju i już mam wyciągnąć coś z szafy stojącej tuż obok drzwi, patrzę jeszcze czy koło łóżka nie mam jeansów, bluzy, czegokolwiek. Ubrań nie ma. Natomiast na moim miejscu ktoś leży. Jak to się stało? Przecież nikogo nie mijałem, a jest tu tylko jedna droga. Podchodzę nieśmiało, by spojrzeć kto, by może z kimś zamienić słowo jak się zbudzi. Próbuję zachować ciszę, by ewentualnie nie przestraszyć tego kogoś. Jeszcze tylko krok i… już jest w zasięgu wzroku…

Zamarłem. Stałem jak wryty w ziemie, a myśli krążyły. Czy to jakaś narkotyczna wizja? Czy to sen? To przecież niemożliwe. Na łóżku leżał.. no właśnie leżał chyba nie do końca pasuje. Powinienem powiedzieć: Na łóżku leżałem ja!
Stałem tak przez dłuższą chwilę z myślami kotłującymi się pod kopułą czaszki. To zbyt pojechane nawet jak na dragi i zbyt prawdziwe jak na sen. Więc czy ja… to słowo nie chciało przejść przez gardło. Czy ja umarłem? Czy tak wygląda życie po życiu? Podszedłem najbliżej jak się dało. Moje leżące ja wyglądało jakby spało. Nie byłem blady. Przyglądając się dłużej zauważyłem, że oddycham. Co jest więc grane?
- O co chodzi? – krzyknąłem z całych sił, mając nadzieję, że ktoś usłyszy.

Chwila ciszy i dźwięk zamykanych drzwi. Obracam się, mój krzyk na coś się zdał. To średniego wzrostu facet spoglądał w kartę pacjenta. Ciemne, rzadkie włosy i szpakowaty nos. Czytał kilkadziesiąt sekund, po czym podniósł wzrok. Wydawał się zaskoczony gdy mnie ujrzał. Widzi mnie czyli jestem, nieważne gdzie, więc o co chodzi? - pomyślałem

- A co pan tutaj robi? – spytał

- Proszę mi uwierzyć, sam chciałbym to wiedzieć – odparłem bez chwili wahania

- No cóż, niech spojrzę – powiedział i ponownie włożył nos do zapisanej karty, którą trzymał w ręku.

Cisza chwilę trwała. Nie czułem strachu, czy niepewności. Szok po zobaczeniu siebie leżącego w szpitalnym łożu już minął. Czekając na to co powie lekarz (bo za lekarza go wziąłem) przyglądałem się tej odpoczywającej postaci na łóżku. Tak bardzo był mną, dziwne uczucie patrzeć na siebie, jak się śpi. Zawsze chciałem to zobaczyć, no cóż do normalnych nie należę.
Szpakowaty nos przerwał milczenie:

- No trochę to dziwne, nie powinno tu pana być ale to nie pierwszy taki przypadek – powiedział a wyraz jego twarzy, akcentowanie słów nie wyrażało żadnych emocji.

- Nie rozumiem – odparłem

- To dziwne, kto jak kto ale pan powinien to wiedzieć panie Adamie. No ale skoro nie jest pan świadomy to pana uświadomię bo nie mam czasu na zgadywanki, czy podobne gierki. Zdaje się, że często chciał pan odejść, znaczy - przestać żyć. Prośby pańskie zostały wysłuchane i skończyło się bezboleśnie…

- Czyli nie żyję? – spytałem przerywając przemówienie

- Spokojnie, cierpliwości – odparł bez jakichkolwiek emocji – Jak mówiłem został pan wysłuchany. Jednak tym razem nie wszystko poszło po naszej myśli. Zazwyczaj jest tak, że pacjent budzi się, wstaje, wychodzi na korytarz i podąża tunelem światła i koniec. Czasami jednak dostaje ostatnią szansę by wybrać. Widocznie z jakiś powodów pan jest takim przypadkiem. Stoisz pan teraz przed ostatecznym wyborem, mało kto ma taką szansę. Ma pan dwa wyjścia:

Pierwsze – podążyć korytarzem, a drogę wskaże światło i przejść na drugą stronę.

Drugie – wrócić do życia. Cierpieć, czuć, poznawać.

Niech pan to dokładnie przemyśli, to nie jest łatwa decyzja. Czas tutaj stoi w miejscu, czyli jest go ni mniej ni więcej tylko tyle ile pan potrzebuje. Ja teraz wychodzę, a kiedy wrócę ma tu nikogo nie być i wiem, że tak właśnie będzie. Nie spotkamy się już, a jeżeli wybierze pan opcję drugą to wszystko wyda się snem. A sny są niejasne i niepełne. Powodzenia – obrócił się i wyszedł, a ja znowu zostałem sam na sam ze sobą i ze sobą.
Naprawdę mam niepowtarzalną szansę wybrać co dalej. Faktycznie chciałem przestać istnieć, jednak życie zasługuje na jeszcze jedną szansę, muszę to przemyśleć.

II

Urodziłem się w małej miejscowości pod koniec lat siedemdziesiątych. Byłem pierwszym i – jak się później okazało – ostatnim dzieckiem Marii i Antoniego.
Tata był kierowcą TIR’a. Tacy ludzie rzadko bywają w domu. Często znikał na kilkanaście dni, bo jechał gdzie mu kazali. Ta pustka, którą zostawiał swoją nieobecnością kompletnie mnie nie ruszała. Czułem nawet pewną ulgę. Znajomi zwykle narzekali, że ojciec ich leje, że czegoś nie pozwala, bla, bla, bla. JA tego problemu nie miałem, dodatkowo z każdego wyjazdu coś przywoził, zabawki, pomarańcze, prawdziwą czekoladę, rzeczy, które były ciężko dostępne w tamtych czasach. Dzięki jego jakże ciężkiej pracy nigdy nam też pieniędzy nie brakowało. Doceniałem to, do teraz to doceniam i jestem mu wdzięczny. Do niczego innego go nie potrzebowałem. Może to brutalne ale taki już jestem. Uczucia nie są moją mocną stroną, zresztą sami się przekonacie w miarę przebywania kolejnych zdań.

Mama nie pracowała nigdzie. To znaczy ciężko nie docenić tego, że zajmowała się domem no i oczywiście mną. Nigdy nie wyglądała na specjalnie szczęśliwą ale też na smutną w jakikolwiek sposób. Nigdy nie widziałem by płakała, a o uśmiech u niej było niezwykle ciężko. W odróżnieniu od łez, rozbawienie udało się dostrzec czasami. Czy to na spotkaniu z koleżanką ze szkoły, gdy plotkowały. Sam też czasami ją rozśmieszałem. Nie żeby zależało mi na tym, to po prostu się zdarzało i tyle. Nigdy nie narzekała.

Nasze miasto mimo, że małe nie było typową dziurą, nie było to robotnicze miasteczko. Zresztą mieszkam tam do dziś i po dziś dzień odnajduję nieprzebyte przeze mnie zaułki. Lubię je i prawie nigdy mnie nie przytłaczało, nie nudziłem się w nim.

Jak już pisałem uczucia to nie coś co można we mnie dostrzec. Poważnie. Nie czułem potrzeby tulenia się do mamy do taty. PO jego długich podróżach, uścisk dłoni to wszystko czego potrzebowałem, to wszystko na co mogłem się zdobyć. Zresztą podejrzewam, że nie tylko ja. On też wyciągnięcie ręki traktował jako maksimum ckliwości jakiej może się dopuścić. Takie mam przynajmniej wrażenie.
Całusów raczej nie dawałem, nawet jako małe dziecko. Chyba w ogóle nie płakałem, sam nie pamiętam. Nikt też nie mówił, że miał ze mną problemy, a babcia od strony taty nie raz wspominała, że niezwykle spokojnym dzieckiem jestem i, że nigdy nie sprawiałem kłopotów.

Właściwie w moim życiorysie można napotkać jeden przejaw ludzkich uczuć. Nikt nie wie o tym. Sam zapomniałem i dopiero teraz…
To było w przedszkolu. Lubiłem chodzić tam chodzić. Odkrywałem nowy świat, dużo większy od naszego dwupokojowego mieszkania. I właściwie przedszkole to pierwsze kontakty z innym dziećmi. Szybko i to mi się znudziło. Dzieci to małe złośliwce. Nie to, żeby mnie specjalnie dręczyły ale były inne ode mnie. Krzyczały, płakały, czasami ktoś pobił kogoś. No ale nie o tym miałem. Przedszkole to również pierwsze kontakty z dziewczynami i o dziewczynie właśnie. A o czym innym by mogło być. Wiadomo. Miała na imię Klaudia. Jej blond włosy spięte były codziennie innym kolorem gumki, a na oczy spadał jej niewielki kosmyk-loczek, który jakimś sposobem wydarł się z uścisku. Uwielbiałem gdy dmuchała w niego gdy jej coś zasłaniał. Obserwowałem ją. Po jakimś czasie zauważyłem, że ona lubi obserwować mnie. Uśmiechaliśmy się do siebie i za każdym razem gdy ją widziałem robiło się ciepło i nie chciałem wracać do domu. Któregoś dnia tak po prostu z dnia na dzień przestała się uśmiechać do mnie. Szybko poznałem powód. Jej nowym obiektem obserwacji stał się Robert. Nie poczułem smutku, poważnie ani trochę. Poczułem ból to fakt. I chyba na zasadzie „jak się nie przewrócisz to się ni nauczysz”, tak jak uczysz się, że gorącego dzbanka nie dotyka się bo to boli, tak ja doszedłem do wniosku, że ludzie mogą sprawić ból, dziewczyna to może. To musiał być na takiej zasadzie, tak to sobie tłumacze. Od czasu Klaudii nawet przez chwilę nie poczułem tego ciepła. Nauczyłem się. Bo z nauką nie miałem problemów.

Nigdy nie sprawiałem problemów rodzicom. Tak też było ze szkołą. To prawda nie wyróżniałem się, wolałem siedzieć sobie spokojnie gdzieś w środkowej ławce. Nigdy nie siedziałem sam. Miałem dziwny (dalej chyba mam) dar przyciągania ludzi. Różnych i to było najfajniejsze. Nie przywiązywałem się do nich. PO prostu byli i dzięki nim nie nudziłem się w szkole, na podwórku czy w późniejszym czasie w pracy i barze.
Nigdy sam się do odpowiedzi nie zgłosiłem. Uznawałem to za totalna głupotę nie mylić z tym, że uznawałem kogoś za głupka. Do takich wniosków nie byłem zdolny. Umiałem tyle ile trzeba było, nigdy więcej, a tylko czasami mniej. Nigdy nie stresowałem się testami i tego typu sprawami, to nie w moim stylu. Jak nie pójdzie raz, bo nie było mnie przez jakiś czas w szkole, to odrobię to następnym razem. Bo tak miałem i zawsze się to sprawdzało.
Swoją edukację zakończyłem po technikum. Nie czułem potrzeby i nie miałem ambicji na nic więcej. Strata czasu – tak myślałem. Oczywiście z egzaminem dojrzałości problemów nie miałem żadnych i rodzice byli ze mnie dumni na swój popieprzony sposób pewnie tak było. Przynajmniej lubię tak myśleć. W ogóle w wielu sprawach, sytuacjach dopisuję sobie. Takie dopiski od autora, bo jestem autorem swego życia. Takie właśnie mam wyobrażenie o świece ale o tym też się przekonacie. Dopisywanie znaczeń, zakończeń, myśli to coś co bardzo lubię. Piszę każdego dnia książkę, nie nową z nowym dniem. To cały czas ta sama książka, na którą nakładam poprawki, na marginesie robię notatki i co dzień coś nowego zapełnia stronę.
No cholera ciężko mówić o sobie. Niech będzie, muszę to spisać. To dopiero część mnie, a wy już nie darzycie mnie sympatią. Ale przecież czytając to już zdaliście sobie sprawę, że nie chodzi mi o waszą, czy kogokolwiek sympatię, akceptację, zrozumienie. Czyż nie?

Co to teraz miało być?
Aaa… skończyłem szkołę. Ani nie poczułem ulgi, ani też za nią nie tęskniłem. Takie są koleje losu, od początku wiedziałem. Przedszkole, szkoła, praca i…

I o pracy teraz. Właściwie praca pracą. Nie przywiązuję do niej wielkiej wagi i do żadnej się nie przywiązuję. Bywało, że po kilku dniach pracy rezygnowałem. To mi się znudziła. To znowu ktoś krzyczał po mnie, a na to nie pozwolę. Ja mam go w dupie i skoro ma potrzebę pokrzyczeć to rozumiem ale ja dziękuję. Głośno słucham tylko muzyki.
Chwycę się praktycznie każdej pracy. Na początku żadnej nie skreślam, a gdy mi nie przypasuje to zmieniam. I mam gdzieś to czy ktoś tego nie zrozumie. Zwykle to są zwyczajne prace. Sklepikarz, listonosz, kopacz rowów, magazynier. Wszystko co jest w pobliżu i nie czuję chęci spełnienia się w czymkolwiek. Pracuję by żyć. Nie oszukujmy się w zdecydowanej większości przypadków pracownikiem jest ktoś kto ma instynkt przetrwania i chęć utrzymania rodziny. Ja ten instynkt mam. I mimo, że i bez pracy jakoś bym przetrwał to ma potrzeby. Potrzeby, o których zaraz przeczytacie, już widzę jak mnie oceniacie. Będziecie mną gardzić to pewne. Chociaż mogę się mylić.

Bo potrzeb nie mam typowych. Nie chodzi mi by mieć najlepszy sprzęt radio-telewizyjny. Nawet kanapa nie musi być do końca wygodna, właściwie nawet mebli wielu nie potrzebuję. Do sklepów, marketów, center handlowych chodzę jedynie by zakupić produkty niezbędne do przetrwania.
Podróże? To nie coś co potrzebuję, nie fizyczne podróże. Morze mam blisko i w każdej chwili mogę się powygrzewać w słońcu. Góry? Mam lęk wysokości wolę patrzeć na nie z daleka i to wystarcza. Tego też nie potrzebuję.

Nie czuję bólu, oczywiście nie mówię o bólu fizycznym. Smutek i radość też są mi obce. Może właśnie dlatego życie wydaje się nudne, nijakie. Może dzięki tej obojętności wobec wszystkiego świat nie ma mi nic do zaoferowania? Może dlatego tak często chciałem by to wszystko się skończyło. Tak po prostu, któregoś dnia się nie obudzić, bo odebranie sobie życia nie wchodzi w grę. Nie to, że nigdy o tym nie myślałem, bo myślałem. Wyobrażałem sobie jak szybkim cięciem przecinam koryto rzek płynących w mym ciele. Jak w jednej chwili czerwona substancja zalewa świat, a ból przechodzi w uczucie ulgi. Nigdy natomiast nie posunąłbym się do tego. Nie wiem dlaczego, tak już mam.
Kiedyś, to było jeszcze w czasach szkolnych gdy byłem nastolatkiem odkryłem alternatywę. Właściwie alternatywny świat. Świat narkotyków i głównie dzięki temu daję jakoś radę. Pierwsze upalenie marihuaną pamiętam do dziś. To jak świat z nijakiego i szarego zmienił się w kolorowy i ciekawy. Uwielbiam ten moment gdy po paru zaciągnięciach przechodzę przez granicę tego co nie robi na mnie żadnego wrażenia na drugą stronę. Te drzwi otwiera nie jeden klucz. Za każdym kluczem czai się coś po przekręceniu w zamku. Czasami możesz wejść do czyjegoś koszmaru, który stanie się twoim koszmarem. To grzybki dały ci taki obraz i przez klika kolejnych godzin będziesz błądził po tej nieznanej krainie, będziesz się bał. Zawsze gdy wracam z takich koszmarnych wypraw nie żałuję. Mimo, iż bałem się, mimo, iż wyglądało, że nie ma powrotu z tej krainy. Nie żałuję.
Kolejny klucz otwiera drzwi do świata całkowitej euforii. Gdy widzisz wszystko w kolorowych barwach i wszystko ma sens. To naprawdę piękny świat. Świat, który widzisz jedynie przez klika godzin ale, który pozwala napić się z czary wypełnionej nadzieją. Bo piguła smakuje nadzieją, miłością, pokojem. Czasami też musisz użyć klucza awaryjnego. To wtedy gdy nie masz siły, a coś niezwykle ważnego przed tobą. Właśnie wtedy przekręcając klamkę otwierasz nowe pokłady mocy w sobie. Amfetamina choć gorzko smakuje czasami jest jedynym wyjściem z sytuacji.
I co? Gardzicie mną? Czy to wystarczy by mnie ocenić? Czy możecie mnie oceniać? Ale czy to ważne, i tak ocenicie. Uwierzcie jednak, że tak jak dla was podróż w najdalsze zakątki świata jest czymś co daje chęć życia, tak dla mnie podróż w podświadomość i kolorowanie świata to jedyne dzięki czemu to wszystko jest znośne.
Dlaczego więc mam się tego wstydzić? Dlaczego miałbym rezygnować z czegoś co sprawi mi przyjemność? Czy nie mogę po prostu być nietrzeźwym przez jakiś czas co jakiś czas? Nie mam przecież rodziny na utrzymaniu, rodzice spędzają jesień życia gdzieś na końcu świata, a zresztą i tak nie łączy mnie z nimi praktycznie nic. Przyjaciół nie mam. Zresztą sami wiecie, że jestem wypłukany z uczuć. W pewien sposób jestem nieskończonym dziełem. Kumple, znajomi? Moim najlepszym kumplem jest mój diler. Zawsze z nim jest wesoło, czasami nieobliczalnie, za każdym razem gdy go odwiedzam coś się dzieje. Niekiedy wpadam do niego tylko po działkę czegoś, a z życia znika mi parę dni.

To jestem mniej więcej ja. Zupełnie obojętny na wszystko, nijaki, nie mogący znaleźć sensu narkoman.
Czy pójść w nieznane? Czy wybrać coś co znam już dość dobrze?


III

Pamiętacie film Matrix i scenę gdy Morfeusz daje do wyboru dwie pigułki? Neo ma do wyboru dwie drogi. Obie są jednokierunkowe i nie ma powrotu. Jedna prowadzi do nieznanego, do tajemnicy. Druga to powrót do tego co zna dobrze. Dostałem podobne propozycje i miałem tyle czasu ile potrzebowałem by wybrać, w którą stronę chcę iść. Nie będę miał podobnego wyboru już nigdy, to pewne. Stanąłem przed życiową szansą spełnienia swojego marzenia, urzeczywistnienia swoich próśb i wyobrażeń. Wystarczyło przejść korytarzem. Gdybym poszedł w tamtą stronę nie siedziałbym to teraz nie pisał tego. Wybrał coś co na pierwszy rzut oka wydaję się, że znam doskonale. Coś co nie ma przede mną żadnych tajemnic. Coś co mnie nudzi. Dlaczego? O tym zaraz.
Wpierw podsumuję to co się wydarzyło. To są tylko domysły. Bo jak powiedział szpakowaty nos obudziłem się w swoim łóżku ja wszystko wydawało się snem. Niezwykle zamglonym snem. Gdzie jasne było jedynie światło w „szpitalnym” korytarzu. Domyślam się jedynie jak było i dodaję swoje przemyślenia na gorąco, zaraz po „przebudzeniu”.
Pewnie nieraz słyszeliście od ludzi, których śmierć musnęła w policzek, którzy uszli jej cało i zdrowo, że zaraz przed – jak im się zdawało – przejściem na drugą stronę, przed oczami przeleciało im całe życie. Miałem podobnie i spokojnie mogę powiedzieć, że były to przebłyski, które śmignęły z prędkością światła. Bo czas jest pojęciem względnym, a ja miałem. Mam wrażenie, że w momencie gdy będziemy się witać ze śmiercią, każdy z nas dostanie tyle czasu ile będzie potrzebował by spojrzeć na jeszcze raz na swoje życie, na życie w pigułce. Może będzie to pewnego rodzaju „The Best of…”, a może po prostu przypomnienie kilku zapomnianych sytuacji. Na pewno starczy czas na wszystko co jest przyszykowane i nie spieszmy się. Przede wszystkim nie spieszmy się do tego, bo na każdego przyjdzie czas, w swoim czasie...

Dlaczego więc wybrałem to co nazywamy życiem? Dlaczego w odróżnieniu od Neo wybrałem niebieską pigułkę?

Życie jest jak książka, której zakończenie znamy. Lecz mimo, iż wiemy jak się skończy nie mamy pojęcia jaki jest jej sens. Postanowiłem poznać sens mojej opowieści, poznać Sens Życia i może wreszcie coś poczuć.

KONIEC

30 marca 2009

Podsumowanie

Kolejny weekend za nami. Weekend pełen emocji, które zapewniła nam Ania. Po dobrze przejechanych programach zakończyła mistrzostwa na 19. miejscu. Gratulujemy i dziękujemy. Powodzenia w następnym sezonie.

Wrong utrzymał prowadzenie sprzed tygodnia. To naprawdę świetny utwór mający moc i budzący w pochmurne dni.

No i pogoda. Powoli wiosna odkrywa swe oblicze. Sobota to ciepły słoneczny dzień, aż miło. Niestety od wczoraj chmury spowiły świat i co jakiś czas pada deszcz. Pewni chce zmyć doszczętnie pozostałości i pamięć po zimie. Ważne, że nie jest zimno.

W niedługim czasie napiszę coś ciekawszego (tak mi się zdaję) po prostu teraz jeszcze nie wszystko skończone, właściwie dopiero zaczynam. Pomysł goni pomysł więc źle nie będzie. W głowie to jest już poukładane i tylko myśli przelać na komputerową kartkę za pomocą paluchów, które czasami poruszają się szybciej niż światło, a czasami stoją w miejscu jakby wyrzeźbione w marmurze.
Za bardzo blogowy charakter ostatnio na tym blogu, a nie to miałem w zamyśle zakładając go i nie fajne to. Mam nadzieję to zmienić i znowu coś nazmyślać. Zobaczymy jak będzie.

27 marca 2009

LA LA LA

czyli do Ani, która jest w LA i która za kilka godzin będzie startować na Mistrzostwach Świata w łyżwiarstwie figurowym.

Cześć Aniu, mały krasnoludku. Nie wiem czy będziesz to czytać przed startem czy po. W każdym razie mam nadzieję, że w dobrym humorze. Bo w tym sęk, by mieć dobry humor.

Bo po pierwsze:
Robisz coś co kochasz i: mimo, że czasami masz dość; mimo, że bywa, iż zmęczenie dopada i sił brakuje; mimo tego, ze nie zawsze wszystko jest takie jakbyś chciała, nie wszystko wychodzi... mimo to wszystko masz to szczęście, że robisz to co kochasz, coś co sprawia Ci radość. I tacy ludzie jak ja Cię podziwiają, życzą jak najlepiej i trzymają kciuki.

Po drugie:
"Zaraziłaś" kilka osób pasją do łyżwiarstwa. Dzięki Tobie zupełnie niespodziewanie kilku z nas widziało niesamowite miejsca, przeżyło wspaniałe emocje przez co poczuli, że żyją. W ich imieniu - DZIĘKUJĘ!

Po trzecie:
To co robisz jest piękne, a odwaga Twoja jest wielka.

I na koniec:
Zapomnij o tych, którzy patrzą na Ciebie, zapomnij, że to mistrzostwa świata. Zakładając łyżwy i wychodząc dziś na tafle obudź w sobie radość, z którą jako mała dziewczynka ślizgałaś się po lodzie myśląc, że to niezła frajda, dobra zabawa. I nieważne jak Ci pójdzie - BAW SIĘ DOBRZE!

Aniu jesteś najlepsza ;)

25 marca 2009

O niczym

I tak mija dzień za dniem. Z każdym bliżej końca... zimy, czy jak to nazwać. Bo to już nie jest zima. Nie taka jaką znamy. To pomieszanie z poplątaniem. Każda doba to niesamowita zmienność pogody.

Budzi mnie grad odbijający się od szyby i walący z wielką siłą w parapet. Dzień zapowiada się koszmarnie. Wyglądam przez okno i faktycznie z nieba leci grad ze śniegiem ale słońce nie robi sobie nic z tego i świeci w najlepsze.

Koniec gradobicia. Słońce chowa się za chmurami, z których zaczyna lecieć obfity deszcz. Wcześniejsze opady śniego-gradu zamieniają się w lepiącą jak ciasto drożdżowe i chlapiącą jak błotne kałuże - ciapę.

To czas na kawę. By podnieś ciśnienie, by jakoś funkcjonować. Nim kawa się zaparzy krajobraz za oknem zmienia się po raz kolejny. Tym razem słońce odsłoniło zasłony z chmur i z uśmiechem na twarzy oświetla ulice, trawniki chodniki. Przechodnie czują miły, ciepły dotyk promeni słonecznych na policzkach.

I gdy w kubku przez gęstą i ciemną kawę zaczyna prześwitywać dno z fusów, zima wraca ze swą zadymą śnieżną. Wielkie, białe płatki śniegu zasłaniają ekran okna.

Tak jest przez cały dzień, a wieczór i noc to mróz i wiatr. Wiosna przyszła w tym roku zainfekowana wirusem, z którym teraz walczy. To odwieczna walka dobra ze złem, nocy z dniem i zimna z ciepłem. Szkoda, że jako arenę tych zmagań wybrano tym razem nasz - i bez tego dziwny - kraj.

P.S.
W sobotę Wrong awansował i zajmuje pierwsze miejsce na trójkowej liście.

16 marca 2009

W R O N G!

Już za trochę ponad miesiąc ukaże się nowa płyta Depeche Mode. Ciekawe czy tym razem czymś zaskoczą. A nadzieja na dobre dźwięki jest. Od paru tygodni można usłyszeć pierwszy singiel DM Wrong.
I o Wrong’u właśnie będzie.
Pierwsze kilkanaście sekund tego utworu było znane już od konferencji w Berlinie tj. od października. Ten „zwiastun” pozwalał optymistycznie patrzeć w przyszłość, na całość trzeba jednak było czekać aż do drugiej połowy lutego. Pierwszy krzyk Wronga można było usłyszeć w amerykańskiej stacji KROQ. Tego samego dnia Depeche Mode wystąpili na gali ECHO gdzie zaprezentowali Wrong. Tyle jeżeli chodzi o premierę.

Czy Wrong jest dobry? Bo to najważniejsze.
Już w październiku utwór zapowiadał się świetnie. Potem przyszedł czas na premierę. Wrong porwał mnie, a ja unosiłem się gdzieś we wszechświecie. Jednak po paru odsłuchach utwór wydał się nudny. Zdziwiłem się, że coś co wyrwało mnie z kapci, tak szybko stało się mało fajne. Przestałem słuchać tego kawałka na kilka dni. By poczekać na lepszą jakość.
Opłacało się. Bo Wrong wciąga od pierwszego krzyku. Tak, krzyku. Wykrzyczane cztery razy przez całą ekipę tytułowego WRONG robi wrażenie. To takie wyrwanie człowieka z całej tej muzycznej papki granej każdego dnia. Nie da się przejść obojętnie gdy DM nawołuje W R O N G! Jakby wezwanie na zakazaną uroczystość. A może podkreślenie w stylu: „UWAŻAJ!”, czy „SŁUCHAJ!”. Słuchacz nieco skołowany myśli: Co to jest? I co dalej?
Dalej jest świetna elektronika, która wbija w fotel i energicznie zaśpiewany tekst przez Gahana. Wrong nie ma refrenu, to takie niepopowe, takie inne. Tylko krzyk - W R O N G - oddziela zwrotki od siebie. A z każdą następną utwór nabiera kolejnych warstw, kolejnych ścieżek dźwiękowych. Oczywiście nie zabrakło też gitary. Tym razem jest niezwykle delikatna, wspaniale się komponuje to wszystko razem. Zapiera dech i się nie nudzi. Na końcu pozostaje niedosyt, że to tylko trochę ponad trzy minuty, że to nie trwa dłużej.
W ostatnim notowaniu trójkowej listy przebojów Wrong po trzech tygodniach na liście awansował z 10. na 2. miejsce. Głosować można TUTAJ

Depeche Mode wraca z mocnym materiałem. Na singiel wybrali utwór, który całkowicie odbiega od tego wszystkiego co można usłyszeć zwykle w audycjach radiowych i na listach przebojów. I daje nam to niezłego kopa.
Liczę na prawdziwą muzyczną ucztę 20 kwietnia. Mam nadzieję, że dźwięki z nowej płyty będę unosiły mnie, przeszywały, sprawią, że przez kilkadziesiąt minut wszechświat będzie przepływał przeze mnie. W końcu tytuł płyty zobowiązuje - Sounds Of The Universe.

A TUTAJ można zobaczyć clip Wrong, enjoy!

13 marca 2009

I co dalej?

Koniec!

Tak, tak, to koniec!

Bo ile można? Chociaż bardzo nie chcę muszę kończyć.
Poważnie! Część mnie tak bardzo nie chce dalej tego ciągnąć. To jednak silniejsze ode mnie. I mimo moich usilnych starań nie mogę dalej…

...milczeć!


Koniec przerwy. Co prawda pomysły dalej kręcą się jakby w tym samym miejscu. Ale może kręcąc się tak spoglądam na to wszystko z różnych perspektyw? Może to co wydaje się powielone jest po prostu kolejnym spostrzeżeniem? Nie wiem. Z czasem się okaże, a Wy sami to ocenicie.

Koniec milczenia ten śmieszny Blog wraca do życia (cokolwiek to znaczy). Z czasem nabierze barw, tak jak świat za oknem. Bo chociaż chciałem przestać, nie potrafię! Muszę się wyrazić. Muszę wyrzucić myśli, które się kłębią gdzieś tam w środku. Nie wiem co z tego wyjdzie. Mogę pisać do siebie na kartkach zeszytu. Przecież to też opróżnianie zapełnionej pamięci. To jednak nie wystarcza. I skoro raz podjąłem ryzyko wiążące się z pewnego radzaju obnażeniem sie, nie mogę tego tak po prostu przerwać. A co mi tam?

Niech więc tak będzie. Niech myśli zmieniają się w słowa. Niech słowa tworzą zdania. Stoję nagi przed Wami. Przepraszam.

Dziękuję za cierpliwość i przepraszam za puste kartki tych wszystkich dni. Kolejny post wkrótce.
pozDrawiaM