Krym, Ukraina (kwiecień/maj 2009)
I już po wszystkim. Nie wiem od czego zacząć, początki zawsze są najtrudniejsze. Co napisać i jakich słów użyć, by wszystko było spójne, interesujące, a przede wszystkim sensowne?
Zacznę więc od końca. Po dwudziestoczterogodzinnej podróży pociągiem na trasie: Symferopol – Lwów i późniejszych dojazdach dotarliśmy do Polski. Każdy rozjechał się w swoją stronę i każdy z nas na swój sposób przeżywa wypad na Krym jeszcze raz. Analizom, rozkminkom i wspomnieniom nie będzie końca.
I teraz powinno się zacząć sprawozdanie, relacja z podróży. Coś typu:
Nasza podróż zaczęła się w nocy z 24/25 kwietnia… itd.
Tak jednak nie będzie. Nie będę pisał o wydarzeniach, nie o wszystkich. To niemożliwe bym sam wszystko spisał. Musiałbym robić notatki. Nie było na nie czasu. Może gdyby nasza szóstka spotkała się i przy piwku zabrała się za rozkminkę tych wydarzeń powstało by coś najbardziej wierne prawdzie. Coś co było by zbiorem przygód. Choć i wtedy nie wszystko zostałoby powiedziane, a Wy „słuchalibyście nas jak bajki o żelaznym wilku”.
Dlatego nie podejmuję się wyzwania relacji z podróży. Ci co tam byli czytając to wspomnieniami będą przemierzali te same ścieżki (mam taką nadzieję). To ścieżki, które na zawsze wyrzeźbiły swoje piętno w naszej pamięci.
Dla tych, których z nami nie było – zapewne to zdecydowana mniejszość czytelników – tekst ten będzie ciężki, nie będzie się trzymał kupy, czas nie zawsze będzie szedł do przodu, a wydarzenia nie będą następować w takiej kolejności jak było w rzeczywistości. Przykro mi. I wiem, że mógłbym napisać – tak jak zawsze zakładam – spójnie, interesująco i sensownie. Jednak forma, na jaką się zdecydowałem wydaje się jedyną słuszną.
A może to zwykły bełkot, zwykłego człowieka, który po niezwykłych przygodach wraca do zwykłego świata? Pewnie tak jest. I pewne jest, że powrót do codzienności jest niezwykle trudny. To kac. On minie. Ale chęć osiągnięcia tego stanu przed kacowego zostanie. Już nie mogę się doczekać kiedy znowu odurzony przygodą wsłuchiwać się będę w szmery pociągowej orkiestry. Brzmi to jak podsumowanie, jak koniec. Końcem jednak nie jest. A podsumowaniem? Jeżeli nawet to nieostatnim.
Wyżej zdradziłem, że wyruszyło nas sześciu i choć przez kilka dni włóczyliśmy się w większym bo siedmioosobowym gronie, do kraju wrócili ci co go opuścili i nikt więcej, a szkoda. Szkoda? W sumie każdego z osobna musicie się spytać o zdanie, pewnie odpowiedź na pytanie: Czy tęsknisz za…? Nie skończyłaby się na zwykłym Tak lub Nie. Jeżeli chodzi o mnie to trochę brakuje mi śmiechu tej młodej dziewczyny, jej dziwnych pomysłów. No ale ja przywiązuję się do ludzi, miejsc i przedmiotów. Swoje wniosła do grupy i należeć będzie do tych miłych wspomnień, jak zresztą cały ten wyjazd.
Teraz wypadałoby wspomnieć o uczestnikach tej krymskiej wyprawy. Bez charakterystyki postaci. Bez przesady.
Byłem tam ja, czyli Jaro, brat mój Seb, Adamo i jego kuzyn Tomassi i dwóch Michałów: Majk i Suszi. I tak jak powtarzam jednemu takiemu (pozdro) podróż smakuje najlepiej w doborowym towarzystwie, a ukraińska wyprawa mnie w tym utwierdziła. Bo ekipa była przednia, a niekończące się rozmowy, poranne rozkiminki i śmiech praktycznie ze wszystkiego i ze wszystkich to najmocniejsza strona wyjazdu. Dzięki Wam chłopaki! Wiem, wiem przemierzanie świata w samotności ma też swój klimat, jeżeli ktoś taki klimat ma i lubi.
No ale z kim wspomnisz Misze, który wbija się do naszego wagonu z flaszką, a później nie daje nam spać? Nikt też nie wspomni ci, co działo się na imprezie dzień wcześniej – sam nie pamiętasz – że miałeś dziewczynę przez kilka godzin (poróżniła was różnica poglądów – niestety). Nie pośmiejesz się z tego. Nikt nie dokończy za ciebie zdania z którego wyjdzie jakiś pieprzony nonsens, który jest niezwykle zabawny. Tylko z kimś możesz dać się ponieść fantazji tworząc wyimaginowane sytuacje, jednocześnie nie tracąc kontaktu z rzeczywistością. Albo, kto ci z uśmiechem na twarzy powie, że w busie do Jałty przybierałeś cyrkowe wręcz pozy podczas snu, kładąc się na kolanach nieznanej Ukrainki. Komentarze o lokalnych strojach też mają swój klimat. Mokasyny i lśniące garniaki już zawsze będą wywoływać u nas uśmiech, przynajmniej ja tak to widzę.
A piwo? No powiedz jak smakuje w samotności? Tak wiem, można rozmyślać w samotności, ale czy znaczy to, że w większym gronie się nie da? Każdy ma chwilę, gdy odcina się od wszystkiego, lecz z ekipą masz tego czasu tyle ile potrzebujesz – nie więcej, nie mniej.
Samemu wizualizacja - projekcja przyszłego obiadu też nie jest smaczna. Eh… te ziemniaczki z cebulką i kefirem to już klasyka, następnego dnia do wizualizacji dodaliśmy jeszcze sadzone jajeczka, a niespodziewanie dostał nam się jeszcze koperek. No i nie powiesz mi, że jajecznica na kaca, po nieprzespanej nocy smakuje tak dobrze jak z ekipą. Do teraz czuję zapach wszystkich posiłków. Nawet tych koktajli energetycznych, które kilka razy zastępowały nam z powodzeniem obiad.
Wspinanie się na skałę by dotrzeć do cerkwi by góry spojrzeć na morze i miasto pod stopami, też mijałoby się z celem. Tak samo zresztą wycieczka do Jaskółczego Gniazda nie miałaby sensu. Bo mimo, że widok w tych miejscach zapierał dech w piersiach i należy do najwspanialszych przeżyć na równi - chociażby - z widokiem Sarajewa nocą. Jednak zarówno spojrzenie w lśniące oczy bośniackiej stolicy jaki i krymskie miejsca widokowe nie miały by znaczenia bez słów które zostały wypowiedziane w drodze do, czy też na, czy przez.
I wiesz, mógłbym tak wymieniać bez końca, redagować, wprowadzać korekty, a nie wymieniłbym wszystkich plusów bycia, przeżywanie, podróżowania - w grupie. To nie jest manifest. To nie jest wyrzut. Nie próbuję też na siłę zmienić czyjegoś światopoglądu (choć tak właśnie może to wyglądać). I nie jest to adresowane do jednej osoby, choć ta jedna osoba miała wielki wpływ na formę tego co wyżej. Ja podtrzymuję swoje zdanie, że podróż smakuje najlepiej gdy nie jesteś sam, a odgrzewanie przygód po: dniach, miesiącach czy latach – smakuje tak samo dobrze jak odgrzewane, przysmażane ziemniaki, a nawet lepiej.
Teraz dalej o ludziach. Tym razem jednak nie o nas, lecz o nich – czyli, ludzie Ukrainy. Historia, stereotypy i może mylenie Ukraińców z Rosjanami wyrzeźbiło pewien pogląd na tablicy postrzegania przeze mnie świata. Negatywny pogląd i jechałem na wschód z lekkim strachem. Szybko zmieniłem zdanie. Ukraińcy to mili, życzliwi ludzie. I mimo, że na ulicach możesz spotkać dresiarzy. To jest to bardziej styl mody, niż agresja kryjąca się za sportowym odzieniem. Nie mieliśmy żadnych spięć z nikim, a niechęć do Polaków to też tylko mit, a na pewno przeszłość.
Ukraina wypada na plus w zestawieniu z Polską jeżeli weźmiemy spożywanie alkoholu w miejscach publicznych, pod popularną „chmurką”. Na porządku dziennym jest spacerująca para z piwem w ręku. Na ławkach młodzież siedzi z uśmiechami na twarzach popijając piwo, wino, czy wódkę. I jak już wcześniej wspomniałem spięć nie ma. Policjanci są praktycznie niewidoczni, no ale chyba nie mają zbyt wiele do roboty, bo spokojnie jest. Może to tylko Krym? Ale w kulturze picia, bawienia się i spokoju po spożyciu, nam Polakom dużo brakuje. I już nie mogę się doczekać kiedy znowu odwiedzę tę krainę.
Wszystko to co wyżej napisałem nie daje odpowiedzi na to gdzie i kiedy się wszystko zaczęło. Gdzie jest początek. Ten tekst nie dał jeszcze odpowiedzi na to pytanie.
Sięgam pamięcią do ubiegłego tygodnia by wspomnieć gdzie znajduje się źródło, gdzie bieg tej historii nabrał pędu by gnać ku nieznanemu. Tak wiele się działo i tak dużo z tego było początkiem.
Bo czy nie możemy początkiem nazwać fajerwerki w Jałcie otwierające sezon? Równie dobrze wspinaczka na wzgórze w Sewastopolu, czy wcześniejsza gra w tysiąca coś zaczynały. Nikt też nie odmówi wyjątkowości i klimatu - jakim zwykle charakteryzuje się początek – wznoszonym toastom w Symferopolu (Kapitan Planeta rullez).
Śniadanie na jednym z placów Odessy w niedzielny poranek też jest dobrym początkiem. Równie dobrym, a może lepszym jest palona szisza w podziemiach Lwowa. Picie przed wyjazdowego piwa w Krakowie też coś zapoczątkowało. Faktem jest, że wszystkie te przygody, wydarzenia mogły by być dobrym początkiem. Czymś od czego zacząć by wypadało, a nie kończyć – jak to czynię – opowieść. Każde z osobna warto by rozwinąć i nie raz w gronie uczestników tej podróży tak się właśnie stanie. Jak już jednak pisałem – sam tego nie potrafię ogarnąć i to wyżej ma taki, a nie inny charakter. I wszystko to zaczęło się od słowa – idei. Chociaż, może teraz się zaczyna? Przecież jesteśmy bogatsi o doświadczenia i inaczej patrzymy na świat. Przynajmniej ja. Osiągnęliśmy to chcieliśmy, to co jest celem każdej wyprawy - odnaleźliśmy czas i miejsce gdzie liczyło się tylko tu i teraz. Do następnego razu. I właśnie dlatego koniec jest początkiem.
P.S.
Pozdrowienia i podziękowania dla Jacha, Adama, Tomasza, Suchego i Majkela, cheers Mates!
I przepraszam za błędy wszelakiej natury. Mam nadzieję, że logiczne to jest mimo wszystko. Pisałem pod wpływem emocji. Zderzenie z tym co było, a tym co jest zawsze czyni szkody. Nie jest to tragedia, a zniszczenia to głównie sprawa aklimatyzacji.
Cholera, ale było rewelacyjnie, no nie?
04 maja 2009
16 kwietnia 2009
Głos Wszechświata
Już od jutra szukajcie w sklepach nowej płyty Depeche Mode. Oficjalna premiera jest co prawda 20 kwietnia, jednak Sounds of the Universe już od piątku będzie można zakupić. Tym razem członkowie zespołu rozpieszczają swoich fanów bo prócz podstawowego krążka proponują niesamowity zestaw osiemnastu zupełnie nowych (13 SOTU + 5 bonusowych) utworów, dema starszych kompozycji m.in. I Feel You i Judas, które brzmią całkiem ciekawie (fragmenty są dostępne tutaj). Nie tylko nasze uszy będą rozkoszować się tą ucztą wszechświata, będziemy mogli zobaczyć filmy z pracy nad albumem oraz unikalne wersje studyjne czterech utworów, ciekawe jak zabrzmi odświeżone po latach z nową aranżacją Stories of Old (Studio session). Zestaw mają uzupełniać zdjęcia, książki itp. a wszystko to zawarte w Sounds of the Universe - Deluxe Box Set.
To tyle jeżeli chodzi o reklamę produktu, zajmę się teraz promowaniem zawartości.
Bo nie wiedzieć czemu nowa płyta DM jest dostępna legalnie i zupełnie za darmo do odsłuchu Tutaj. A skoro tak to już teraz można się rozkoszować dźwiękami świata... przepraszam - wszechświata. I każdy sam może ocenić nowe dziecko depeszy.
Płyta zaczyna się od dźwięków dobywających się gdzieś z dalekich galaktyk, to przypomina nam strojenie syntezatorów, przygotowanie do wielkiej i pasjonującej podróży. Ja takie mam przynajmniej wrażenie... i zaczyna się na dobre. Spokojny, hipnotyzujący głos Gahana zapina nas w kajdany. Jak się później okaże nie wypuści nas z nich aż do samego końca. Z każdą chwilą przenika nas orgia dźwięków wprowadzająca nas (pisząc nas opieram się głównie na swoich uczuciach)w niesamowitą ekstazę. Jeszcze nigdy Depeche Mode nie brzmiało tak dojrzale, tak skomplikowanie. Jest coś tak niezwykle magicznego w tej płycie, coś mistycznego co nie daje spokoju i sprawia, że zamykając oczy przenosimy się do innego świata, unosząc się lekko nad powieszchnią. Mam wrażenie, że to muzyka napisana specjalnie dla mnie, jakby chcieli pokazać, że jeszcze mogą mnie czymś zaskoczyć. A ja tak sceptycznie podchodziłem do tego co mogą zaprezentować.
Dali mi pstryczka w nos, ale jaki to przyjemny pstryczek. Dziękuję za tak miły cios z zaskoczenia.
Co tu znajdziemy, niech pomyślę... w sumie czego tu nie znajdziemy. Jest tu spojrzenie DM do swoich początków, do czasów Some Great Reward i Black Celebration. Martin od kilku miesięcy chwali się, że ma nowy fetysz: to zakup na ebayu sprzętu analogowego. To słychać ale jest to jak najbardziej pozytywny smaczek. Trochę depesze odeszli od gitarowego grania i to też dobrze. Ale odeszli nie znaczy, że zrezygnowali całkiem. Jeszcze nigdy Depeche Mode nie wymieszało tak idealnie składników by stworzyć coś tak smacznego. Gitarowe riffy są w tym miejscu co powinny i jest ich dokładnie tyle ile powinno.
Do tych analogowych i gitarowych smaczków dochodzą nowoczesne rozwiązania i świetna produkcja przez co SOTU nie brzmi ani archaicznie, ani rockowo, tylko daje nam to co wszechświat ma do zaoferowanie. PO raz kolejny Depeche Mode pokazuje nam, że nie patrzy na modę jaka obowiązuje, nie liczy na masy. Wręcz przeciwnie robi płytę antypopową. Niektóre utwory nie mają w ogóle refrenu, inne mają nietypowe.
Podsumowując i zaznaczając, że to wyłącznie moja opinia i nie jest ona po jednym odsłuchu bo już od jakiegoś czasu legalnie można słuchać: nie wiem jak będzie po dłuższym czasie. Z pewnością mogę przyznać, że to jedna z niewielu płyt DM, którą słucham całą z niesamowitą przyjemnością. Przy żadnym utworze nie mam odruchu - zmień, czy następny. Nie ma zapchajdziur na tym krążku. I gdy milknie Corrupt, i gdy Wrong wydaje ostatnie instrumentalne dźwięki wszechświata mam ochotę słuchać od początku. Ale z SOTU trzeba pożyć, uwierzcie! Pierwszy odsłuch odsłania nam jedynie część tego co ma do zaoferowania DM. Z każdym kolejnym odkrywamy coś nowego.
To opinia fana, ale fana muzyki. Depeche Mode stworzyli coś niesamowitego, coś przepysznego - rozkoszujcie się ucztą wszechświata!
I na koniec dwa ostatnie smaczki czyli studyjne wersje dwóch utworów, a wszystko legalnie:
Wrong
Corrupt
ENJOY!
To tyle jeżeli chodzi o reklamę produktu, zajmę się teraz promowaniem zawartości.
Bo nie wiedzieć czemu nowa płyta DM jest dostępna legalnie i zupełnie za darmo do odsłuchu Tutaj. A skoro tak to już teraz można się rozkoszować dźwiękami świata... przepraszam - wszechświata. I każdy sam może ocenić nowe dziecko depeszy.
Płyta zaczyna się od dźwięków dobywających się gdzieś z dalekich galaktyk, to przypomina nam strojenie syntezatorów, przygotowanie do wielkiej i pasjonującej podróży. Ja takie mam przynajmniej wrażenie... i zaczyna się na dobre. Spokojny, hipnotyzujący głos Gahana zapina nas w kajdany. Jak się później okaże nie wypuści nas z nich aż do samego końca. Z każdą chwilą przenika nas orgia dźwięków wprowadzająca nas (pisząc nas opieram się głównie na swoich uczuciach)w niesamowitą ekstazę. Jeszcze nigdy Depeche Mode nie brzmiało tak dojrzale, tak skomplikowanie. Jest coś tak niezwykle magicznego w tej płycie, coś mistycznego co nie daje spokoju i sprawia, że zamykając oczy przenosimy się do innego świata, unosząc się lekko nad powieszchnią. Mam wrażenie, że to muzyka napisana specjalnie dla mnie, jakby chcieli pokazać, że jeszcze mogą mnie czymś zaskoczyć. A ja tak sceptycznie podchodziłem do tego co mogą zaprezentować.
Dali mi pstryczka w nos, ale jaki to przyjemny pstryczek. Dziękuję za tak miły cios z zaskoczenia.
Co tu znajdziemy, niech pomyślę... w sumie czego tu nie znajdziemy. Jest tu spojrzenie DM do swoich początków, do czasów Some Great Reward i Black Celebration. Martin od kilku miesięcy chwali się, że ma nowy fetysz: to zakup na ebayu sprzętu analogowego. To słychać ale jest to jak najbardziej pozytywny smaczek. Trochę depesze odeszli od gitarowego grania i to też dobrze. Ale odeszli nie znaczy, że zrezygnowali całkiem. Jeszcze nigdy Depeche Mode nie wymieszało tak idealnie składników by stworzyć coś tak smacznego. Gitarowe riffy są w tym miejscu co powinny i jest ich dokładnie tyle ile powinno.
Do tych analogowych i gitarowych smaczków dochodzą nowoczesne rozwiązania i świetna produkcja przez co SOTU nie brzmi ani archaicznie, ani rockowo, tylko daje nam to co wszechświat ma do zaoferowanie. PO raz kolejny Depeche Mode pokazuje nam, że nie patrzy na modę jaka obowiązuje, nie liczy na masy. Wręcz przeciwnie robi płytę antypopową. Niektóre utwory nie mają w ogóle refrenu, inne mają nietypowe.
Podsumowując i zaznaczając, że to wyłącznie moja opinia i nie jest ona po jednym odsłuchu bo już od jakiegoś czasu legalnie można słuchać: nie wiem jak będzie po dłuższym czasie. Z pewnością mogę przyznać, że to jedna z niewielu płyt DM, którą słucham całą z niesamowitą przyjemnością. Przy żadnym utworze nie mam odruchu - zmień, czy następny. Nie ma zapchajdziur na tym krążku. I gdy milknie Corrupt, i gdy Wrong wydaje ostatnie instrumentalne dźwięki wszechświata mam ochotę słuchać od początku. Ale z SOTU trzeba pożyć, uwierzcie! Pierwszy odsłuch odsłania nam jedynie część tego co ma do zaoferowania DM. Z każdym kolejnym odkrywamy coś nowego.
To opinia fana, ale fana muzyki. Depeche Mode stworzyli coś niesamowitego, coś przepysznego - rozkoszujcie się ucztą wszechświata!
I na koniec dwa ostatnie smaczki czyli studyjne wersje dwóch utworów, a wszystko legalnie:
Wrong
Corrupt
ENJOY!
02 kwietnia 2009
Nowa opowieść
"Czas, który pozostał"
I
Zbudził mnie gwałtowny podmuch wiatru. Czyli już po wszystkim - pomyślałem.
Obudziłem się w szpitalu. Ostatnie co pamiętam to, to jak na wpółprzytomny leżąc na łóżku jestem wieziony przez szpitalny korytarz. Światła na suficie poruszają się jak na pasie startowym i w końcu tracę przytomność.
Teraz jest po wszystkim i chyba wszystko jest dobrze. Tak mi się zdaję. Nie czuję bólu, nie jestem podpięty pod kroplówkę, a i wypoczęty jestem. Zaskakująco wypoczęty. Dawno tak dobrze nie spałem. Budzę się jakbym był na wycieczce w nowym miejscy. W czystym, sterylnym hotelu. Nie dochodzi do mnie żaden dźwięk prócz wcześniej wspomnianego wiatru uderzającego z wielką siłą w okna, drzewa, w cokolwiek co stanie mu na drodze.
Dobra trzeba się zwlec z łóżka i rozejrzeć. Może ktoś powie co się stało i jak długo mam tu zostać. Ubieram buty, które leżą z boku łóżka wstaję i wychodzę. Za drzwiami sali niesamowita cisza. Na korytarz nie docierają dźwięki z zewnątrz. Cisza aż w uszach piszczy. No i ta niepokojąca pustka. Gdzie się wszyscy podziali?
Korytarz prowadzi tylko w jedną stronę. Zamykam drzwi i spoglądam na numer znajdujący się na nich by nie zabłądzić, by mieć jakąś wskazówkę skąd jestem - nr 7. Idę przed siebie. Jedyną możliwą drogą. Korytarz ma kilka metrów i za chwilę dotrę do ściany. Tuż przed nią widzę, że ta ulica odbija w prawo. Idę, a co mam robić? Ani pustka się nie zapełniła, ani cisza nie odezwała. Za rogiem nowy korytarz. Strasznie jasny. Cholera jak razi w oczy. Po co tyle jarzeniówek? Kto wpadł na taki pomysł, by tak potrzebne pieniądze „zainwestować” w wypalające wzrok lampy? I to w dobie kryzysu?
Nie mogę spokojnie patrzeć przed siebie, a spacer z zamkniętymi oczami mija się z celem. Jednak bardzo chcę iść dalej. Opuszczam wzrok. I dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam na sobie szpitalne ubranie. Nie, tak nie mogę się pokazać, muszę zarzucić choćby szlafrok. Wracam do pokoju i już mam wyciągnąć coś z szafy stojącej tuż obok drzwi, patrzę jeszcze czy koło łóżka nie mam jeansów, bluzy, czegokolwiek. Ubrań nie ma. Natomiast na moim miejscu ktoś leży. Jak to się stało? Przecież nikogo nie mijałem, a jest tu tylko jedna droga. Podchodzę nieśmiało, by spojrzeć kto, by może z kimś zamienić słowo jak się zbudzi. Próbuję zachować ciszę, by ewentualnie nie przestraszyć tego kogoś. Jeszcze tylko krok i… już jest w zasięgu wzroku…
Zamarłem. Stałem jak wryty w ziemie, a myśli krążyły. Czy to jakaś narkotyczna wizja? Czy to sen? To przecież niemożliwe. Na łóżku leżał.. no właśnie leżał chyba nie do końca pasuje. Powinienem powiedzieć: Na łóżku leżałem ja!
Stałem tak przez dłuższą chwilę z myślami kotłującymi się pod kopułą czaszki. To zbyt pojechane nawet jak na dragi i zbyt prawdziwe jak na sen. Więc czy ja… to słowo nie chciało przejść przez gardło. Czy ja umarłem? Czy tak wygląda życie po życiu? Podszedłem najbliżej jak się dało. Moje leżące ja wyglądało jakby spało. Nie byłem blady. Przyglądając się dłużej zauważyłem, że oddycham. Co jest więc grane?
- O co chodzi? – krzyknąłem z całych sił, mając nadzieję, że ktoś usłyszy.
Chwila ciszy i dźwięk zamykanych drzwi. Obracam się, mój krzyk na coś się zdał. To średniego wzrostu facet spoglądał w kartę pacjenta. Ciemne, rzadkie włosy i szpakowaty nos. Czytał kilkadziesiąt sekund, po czym podniósł wzrok. Wydawał się zaskoczony gdy mnie ujrzał. Widzi mnie czyli jestem, nieważne gdzie, więc o co chodzi? - pomyślałem
- A co pan tutaj robi? – spytał
- Proszę mi uwierzyć, sam chciałbym to wiedzieć – odparłem bez chwili wahania
- No cóż, niech spojrzę – powiedział i ponownie włożył nos do zapisanej karty, którą trzymał w ręku.
Cisza chwilę trwała. Nie czułem strachu, czy niepewności. Szok po zobaczeniu siebie leżącego w szpitalnym łożu już minął. Czekając na to co powie lekarz (bo za lekarza go wziąłem) przyglądałem się tej odpoczywającej postaci na łóżku. Tak bardzo był mną, dziwne uczucie patrzeć na siebie, jak się śpi. Zawsze chciałem to zobaczyć, no cóż do normalnych nie należę.
Szpakowaty nos przerwał milczenie:
- No trochę to dziwne, nie powinno tu pana być ale to nie pierwszy taki przypadek – powiedział a wyraz jego twarzy, akcentowanie słów nie wyrażało żadnych emocji.
- Nie rozumiem – odparłem
- To dziwne, kto jak kto ale pan powinien to wiedzieć panie Adamie. No ale skoro nie jest pan świadomy to pana uświadomię bo nie mam czasu na zgadywanki, czy podobne gierki. Zdaje się, że często chciał pan odejść, znaczy - przestać żyć. Prośby pańskie zostały wysłuchane i skończyło się bezboleśnie…
- Czyli nie żyję? – spytałem przerywając przemówienie
- Spokojnie, cierpliwości – odparł bez jakichkolwiek emocji – Jak mówiłem został pan wysłuchany. Jednak tym razem nie wszystko poszło po naszej myśli. Zazwyczaj jest tak, że pacjent budzi się, wstaje, wychodzi na korytarz i podąża tunelem światła i koniec. Czasami jednak dostaje ostatnią szansę by wybrać. Widocznie z jakiś powodów pan jest takim przypadkiem. Stoisz pan teraz przed ostatecznym wyborem, mało kto ma taką szansę. Ma pan dwa wyjścia:
Pierwsze – podążyć korytarzem, a drogę wskaże światło i przejść na drugą stronę.
Drugie – wrócić do życia. Cierpieć, czuć, poznawać.
Niech pan to dokładnie przemyśli, to nie jest łatwa decyzja. Czas tutaj stoi w miejscu, czyli jest go ni mniej ni więcej tylko tyle ile pan potrzebuje. Ja teraz wychodzę, a kiedy wrócę ma tu nikogo nie być i wiem, że tak właśnie będzie. Nie spotkamy się już, a jeżeli wybierze pan opcję drugą to wszystko wyda się snem. A sny są niejasne i niepełne. Powodzenia – obrócił się i wyszedł, a ja znowu zostałem sam na sam ze sobą i ze sobą.
Naprawdę mam niepowtarzalną szansę wybrać co dalej. Faktycznie chciałem przestać istnieć, jednak życie zasługuje na jeszcze jedną szansę, muszę to przemyśleć.
II
Urodziłem się w małej miejscowości pod koniec lat siedemdziesiątych. Byłem pierwszym i – jak się później okazało – ostatnim dzieckiem Marii i Antoniego.
Tata był kierowcą TIR’a. Tacy ludzie rzadko bywają w domu. Często znikał na kilkanaście dni, bo jechał gdzie mu kazali. Ta pustka, którą zostawiał swoją nieobecnością kompletnie mnie nie ruszała. Czułem nawet pewną ulgę. Znajomi zwykle narzekali, że ojciec ich leje, że czegoś nie pozwala, bla, bla, bla. JA tego problemu nie miałem, dodatkowo z każdego wyjazdu coś przywoził, zabawki, pomarańcze, prawdziwą czekoladę, rzeczy, które były ciężko dostępne w tamtych czasach. Dzięki jego jakże ciężkiej pracy nigdy nam też pieniędzy nie brakowało. Doceniałem to, do teraz to doceniam i jestem mu wdzięczny. Do niczego innego go nie potrzebowałem. Może to brutalne ale taki już jestem. Uczucia nie są moją mocną stroną, zresztą sami się przekonacie w miarę przebywania kolejnych zdań.
Mama nie pracowała nigdzie. To znaczy ciężko nie docenić tego, że zajmowała się domem no i oczywiście mną. Nigdy nie wyglądała na specjalnie szczęśliwą ale też na smutną w jakikolwiek sposób. Nigdy nie widziałem by płakała, a o uśmiech u niej było niezwykle ciężko. W odróżnieniu od łez, rozbawienie udało się dostrzec czasami. Czy to na spotkaniu z koleżanką ze szkoły, gdy plotkowały. Sam też czasami ją rozśmieszałem. Nie żeby zależało mi na tym, to po prostu się zdarzało i tyle. Nigdy nie narzekała.
Nasze miasto mimo, że małe nie było typową dziurą, nie było to robotnicze miasteczko. Zresztą mieszkam tam do dziś i po dziś dzień odnajduję nieprzebyte przeze mnie zaułki. Lubię je i prawie nigdy mnie nie przytłaczało, nie nudziłem się w nim.
Jak już pisałem uczucia to nie coś co można we mnie dostrzec. Poważnie. Nie czułem potrzeby tulenia się do mamy do taty. PO jego długich podróżach, uścisk dłoni to wszystko czego potrzebowałem, to wszystko na co mogłem się zdobyć. Zresztą podejrzewam, że nie tylko ja. On też wyciągnięcie ręki traktował jako maksimum ckliwości jakiej może się dopuścić. Takie mam przynajmniej wrażenie.
Całusów raczej nie dawałem, nawet jako małe dziecko. Chyba w ogóle nie płakałem, sam nie pamiętam. Nikt też nie mówił, że miał ze mną problemy, a babcia od strony taty nie raz wspominała, że niezwykle spokojnym dzieckiem jestem i, że nigdy nie sprawiałem kłopotów.
Właściwie w moim życiorysie można napotkać jeden przejaw ludzkich uczuć. Nikt nie wie o tym. Sam zapomniałem i dopiero teraz…
To było w przedszkolu. Lubiłem chodzić tam chodzić. Odkrywałem nowy świat, dużo większy od naszego dwupokojowego mieszkania. I właściwie przedszkole to pierwsze kontakty z innym dziećmi. Szybko i to mi się znudziło. Dzieci to małe złośliwce. Nie to, żeby mnie specjalnie dręczyły ale były inne ode mnie. Krzyczały, płakały, czasami ktoś pobił kogoś. No ale nie o tym miałem. Przedszkole to również pierwsze kontakty z dziewczynami i o dziewczynie właśnie. A o czym innym by mogło być. Wiadomo. Miała na imię Klaudia. Jej blond włosy spięte były codziennie innym kolorem gumki, a na oczy spadał jej niewielki kosmyk-loczek, który jakimś sposobem wydarł się z uścisku. Uwielbiałem gdy dmuchała w niego gdy jej coś zasłaniał. Obserwowałem ją. Po jakimś czasie zauważyłem, że ona lubi obserwować mnie. Uśmiechaliśmy się do siebie i za każdym razem gdy ją widziałem robiło się ciepło i nie chciałem wracać do domu. Któregoś dnia tak po prostu z dnia na dzień przestała się uśmiechać do mnie. Szybko poznałem powód. Jej nowym obiektem obserwacji stał się Robert. Nie poczułem smutku, poważnie ani trochę. Poczułem ból to fakt. I chyba na zasadzie „jak się nie przewrócisz to się ni nauczysz”, tak jak uczysz się, że gorącego dzbanka nie dotyka się bo to boli, tak ja doszedłem do wniosku, że ludzie mogą sprawić ból, dziewczyna to może. To musiał być na takiej zasadzie, tak to sobie tłumacze. Od czasu Klaudii nawet przez chwilę nie poczułem tego ciepła. Nauczyłem się. Bo z nauką nie miałem problemów.
Nigdy nie sprawiałem problemów rodzicom. Tak też było ze szkołą. To prawda nie wyróżniałem się, wolałem siedzieć sobie spokojnie gdzieś w środkowej ławce. Nigdy nie siedziałem sam. Miałem dziwny (dalej chyba mam) dar przyciągania ludzi. Różnych i to było najfajniejsze. Nie przywiązywałem się do nich. PO prostu byli i dzięki nim nie nudziłem się w szkole, na podwórku czy w późniejszym czasie w pracy i barze.
Nigdy sam się do odpowiedzi nie zgłosiłem. Uznawałem to za totalna głupotę nie mylić z tym, że uznawałem kogoś za głupka. Do takich wniosków nie byłem zdolny. Umiałem tyle ile trzeba było, nigdy więcej, a tylko czasami mniej. Nigdy nie stresowałem się testami i tego typu sprawami, to nie w moim stylu. Jak nie pójdzie raz, bo nie było mnie przez jakiś czas w szkole, to odrobię to następnym razem. Bo tak miałem i zawsze się to sprawdzało.
Swoją edukację zakończyłem po technikum. Nie czułem potrzeby i nie miałem ambicji na nic więcej. Strata czasu – tak myślałem. Oczywiście z egzaminem dojrzałości problemów nie miałem żadnych i rodzice byli ze mnie dumni na swój popieprzony sposób pewnie tak było. Przynajmniej lubię tak myśleć. W ogóle w wielu sprawach, sytuacjach dopisuję sobie. Takie dopiski od autora, bo jestem autorem swego życia. Takie właśnie mam wyobrażenie o świece ale o tym też się przekonacie. Dopisywanie znaczeń, zakończeń, myśli to coś co bardzo lubię. Piszę każdego dnia książkę, nie nową z nowym dniem. To cały czas ta sama książka, na którą nakładam poprawki, na marginesie robię notatki i co dzień coś nowego zapełnia stronę.
No cholera ciężko mówić o sobie. Niech będzie, muszę to spisać. To dopiero część mnie, a wy już nie darzycie mnie sympatią. Ale przecież czytając to już zdaliście sobie sprawę, że nie chodzi mi o waszą, czy kogokolwiek sympatię, akceptację, zrozumienie. Czyż nie?
Co to teraz miało być?
Aaa… skończyłem szkołę. Ani nie poczułem ulgi, ani też za nią nie tęskniłem. Takie są koleje losu, od początku wiedziałem. Przedszkole, szkoła, praca i…
I o pracy teraz. Właściwie praca pracą. Nie przywiązuję do niej wielkiej wagi i do żadnej się nie przywiązuję. Bywało, że po kilku dniach pracy rezygnowałem. To mi się znudziła. To znowu ktoś krzyczał po mnie, a na to nie pozwolę. Ja mam go w dupie i skoro ma potrzebę pokrzyczeć to rozumiem ale ja dziękuję. Głośno słucham tylko muzyki.
Chwycę się praktycznie każdej pracy. Na początku żadnej nie skreślam, a gdy mi nie przypasuje to zmieniam. I mam gdzieś to czy ktoś tego nie zrozumie. Zwykle to są zwyczajne prace. Sklepikarz, listonosz, kopacz rowów, magazynier. Wszystko co jest w pobliżu i nie czuję chęci spełnienia się w czymkolwiek. Pracuję by żyć. Nie oszukujmy się w zdecydowanej większości przypadków pracownikiem jest ktoś kto ma instynkt przetrwania i chęć utrzymania rodziny. Ja ten instynkt mam. I mimo, że i bez pracy jakoś bym przetrwał to ma potrzeby. Potrzeby, o których zaraz przeczytacie, już widzę jak mnie oceniacie. Będziecie mną gardzić to pewne. Chociaż mogę się mylić.
Bo potrzeb nie mam typowych. Nie chodzi mi by mieć najlepszy sprzęt radio-telewizyjny. Nawet kanapa nie musi być do końca wygodna, właściwie nawet mebli wielu nie potrzebuję. Do sklepów, marketów, center handlowych chodzę jedynie by zakupić produkty niezbędne do przetrwania.
Podróże? To nie coś co potrzebuję, nie fizyczne podróże. Morze mam blisko i w każdej chwili mogę się powygrzewać w słońcu. Góry? Mam lęk wysokości wolę patrzeć na nie z daleka i to wystarcza. Tego też nie potrzebuję.
Nie czuję bólu, oczywiście nie mówię o bólu fizycznym. Smutek i radość też są mi obce. Może właśnie dlatego życie wydaje się nudne, nijakie. Może dzięki tej obojętności wobec wszystkiego świat nie ma mi nic do zaoferowania? Może dlatego tak często chciałem by to wszystko się skończyło. Tak po prostu, któregoś dnia się nie obudzić, bo odebranie sobie życia nie wchodzi w grę. Nie to, że nigdy o tym nie myślałem, bo myślałem. Wyobrażałem sobie jak szybkim cięciem przecinam koryto rzek płynących w mym ciele. Jak w jednej chwili czerwona substancja zalewa świat, a ból przechodzi w uczucie ulgi. Nigdy natomiast nie posunąłbym się do tego. Nie wiem dlaczego, tak już mam.
Kiedyś, to było jeszcze w czasach szkolnych gdy byłem nastolatkiem odkryłem alternatywę. Właściwie alternatywny świat. Świat narkotyków i głównie dzięki temu daję jakoś radę. Pierwsze upalenie marihuaną pamiętam do dziś. To jak świat z nijakiego i szarego zmienił się w kolorowy i ciekawy. Uwielbiam ten moment gdy po paru zaciągnięciach przechodzę przez granicę tego co nie robi na mnie żadnego wrażenia na drugą stronę. Te drzwi otwiera nie jeden klucz. Za każdym kluczem czai się coś po przekręceniu w zamku. Czasami możesz wejść do czyjegoś koszmaru, który stanie się twoim koszmarem. To grzybki dały ci taki obraz i przez klika kolejnych godzin będziesz błądził po tej nieznanej krainie, będziesz się bał. Zawsze gdy wracam z takich koszmarnych wypraw nie żałuję. Mimo, iż bałem się, mimo, iż wyglądało, że nie ma powrotu z tej krainy. Nie żałuję.
Kolejny klucz otwiera drzwi do świata całkowitej euforii. Gdy widzisz wszystko w kolorowych barwach i wszystko ma sens. To naprawdę piękny świat. Świat, który widzisz jedynie przez klika godzin ale, który pozwala napić się z czary wypełnionej nadzieją. Bo piguła smakuje nadzieją, miłością, pokojem. Czasami też musisz użyć klucza awaryjnego. To wtedy gdy nie masz siły, a coś niezwykle ważnego przed tobą. Właśnie wtedy przekręcając klamkę otwierasz nowe pokłady mocy w sobie. Amfetamina choć gorzko smakuje czasami jest jedynym wyjściem z sytuacji.
I co? Gardzicie mną? Czy to wystarczy by mnie ocenić? Czy możecie mnie oceniać? Ale czy to ważne, i tak ocenicie. Uwierzcie jednak, że tak jak dla was podróż w najdalsze zakątki świata jest czymś co daje chęć życia, tak dla mnie podróż w podświadomość i kolorowanie świata to jedyne dzięki czemu to wszystko jest znośne.
Dlaczego więc mam się tego wstydzić? Dlaczego miałbym rezygnować z czegoś co sprawi mi przyjemność? Czy nie mogę po prostu być nietrzeźwym przez jakiś czas co jakiś czas? Nie mam przecież rodziny na utrzymaniu, rodzice spędzają jesień życia gdzieś na końcu świata, a zresztą i tak nie łączy mnie z nimi praktycznie nic. Przyjaciół nie mam. Zresztą sami wiecie, że jestem wypłukany z uczuć. W pewien sposób jestem nieskończonym dziełem. Kumple, znajomi? Moim najlepszym kumplem jest mój diler. Zawsze z nim jest wesoło, czasami nieobliczalnie, za każdym razem gdy go odwiedzam coś się dzieje. Niekiedy wpadam do niego tylko po działkę czegoś, a z życia znika mi parę dni.
To jestem mniej więcej ja. Zupełnie obojętny na wszystko, nijaki, nie mogący znaleźć sensu narkoman.
Czy pójść w nieznane? Czy wybrać coś co znam już dość dobrze?
III
Pamiętacie film Matrix i scenę gdy Morfeusz daje do wyboru dwie pigułki? Neo ma do wyboru dwie drogi. Obie są jednokierunkowe i nie ma powrotu. Jedna prowadzi do nieznanego, do tajemnicy. Druga to powrót do tego co zna dobrze. Dostałem podobne propozycje i miałem tyle czasu ile potrzebowałem by wybrać, w którą stronę chcę iść. Nie będę miał podobnego wyboru już nigdy, to pewne. Stanąłem przed życiową szansą spełnienia swojego marzenia, urzeczywistnienia swoich próśb i wyobrażeń. Wystarczyło przejść korytarzem. Gdybym poszedł w tamtą stronę nie siedziałbym to teraz nie pisał tego. Wybrał coś co na pierwszy rzut oka wydaję się, że znam doskonale. Coś co nie ma przede mną żadnych tajemnic. Coś co mnie nudzi. Dlaczego? O tym zaraz.
Wpierw podsumuję to co się wydarzyło. To są tylko domysły. Bo jak powiedział szpakowaty nos obudziłem się w swoim łóżku ja wszystko wydawało się snem. Niezwykle zamglonym snem. Gdzie jasne było jedynie światło w „szpitalnym” korytarzu. Domyślam się jedynie jak było i dodaję swoje przemyślenia na gorąco, zaraz po „przebudzeniu”.
Pewnie nieraz słyszeliście od ludzi, których śmierć musnęła w policzek, którzy uszli jej cało i zdrowo, że zaraz przed – jak im się zdawało – przejściem na drugą stronę, przed oczami przeleciało im całe życie. Miałem podobnie i spokojnie mogę powiedzieć, że były to przebłyski, które śmignęły z prędkością światła. Bo czas jest pojęciem względnym, a ja miałem. Mam wrażenie, że w momencie gdy będziemy się witać ze śmiercią, każdy z nas dostanie tyle czasu ile będzie potrzebował by spojrzeć na jeszcze raz na swoje życie, na życie w pigułce. Może będzie to pewnego rodzaju „The Best of…”, a może po prostu przypomnienie kilku zapomnianych sytuacji. Na pewno starczy czas na wszystko co jest przyszykowane i nie spieszmy się. Przede wszystkim nie spieszmy się do tego, bo na każdego przyjdzie czas, w swoim czasie...
Dlaczego więc wybrałem to co nazywamy życiem? Dlaczego w odróżnieniu od Neo wybrałem niebieską pigułkę?
Życie jest jak książka, której zakończenie znamy. Lecz mimo, iż wiemy jak się skończy nie mamy pojęcia jaki jest jej sens. Postanowiłem poznać sens mojej opowieści, poznać Sens Życia i może wreszcie coś poczuć.
KONIEC
I
Zbudził mnie gwałtowny podmuch wiatru. Czyli już po wszystkim - pomyślałem.
Obudziłem się w szpitalu. Ostatnie co pamiętam to, to jak na wpółprzytomny leżąc na łóżku jestem wieziony przez szpitalny korytarz. Światła na suficie poruszają się jak na pasie startowym i w końcu tracę przytomność.
Teraz jest po wszystkim i chyba wszystko jest dobrze. Tak mi się zdaję. Nie czuję bólu, nie jestem podpięty pod kroplówkę, a i wypoczęty jestem. Zaskakująco wypoczęty. Dawno tak dobrze nie spałem. Budzę się jakbym był na wycieczce w nowym miejscy. W czystym, sterylnym hotelu. Nie dochodzi do mnie żaden dźwięk prócz wcześniej wspomnianego wiatru uderzającego z wielką siłą w okna, drzewa, w cokolwiek co stanie mu na drodze.
Dobra trzeba się zwlec z łóżka i rozejrzeć. Może ktoś powie co się stało i jak długo mam tu zostać. Ubieram buty, które leżą z boku łóżka wstaję i wychodzę. Za drzwiami sali niesamowita cisza. Na korytarz nie docierają dźwięki z zewnątrz. Cisza aż w uszach piszczy. No i ta niepokojąca pustka. Gdzie się wszyscy podziali?
Korytarz prowadzi tylko w jedną stronę. Zamykam drzwi i spoglądam na numer znajdujący się na nich by nie zabłądzić, by mieć jakąś wskazówkę skąd jestem - nr 7. Idę przed siebie. Jedyną możliwą drogą. Korytarz ma kilka metrów i za chwilę dotrę do ściany. Tuż przed nią widzę, że ta ulica odbija w prawo. Idę, a co mam robić? Ani pustka się nie zapełniła, ani cisza nie odezwała. Za rogiem nowy korytarz. Strasznie jasny. Cholera jak razi w oczy. Po co tyle jarzeniówek? Kto wpadł na taki pomysł, by tak potrzebne pieniądze „zainwestować” w wypalające wzrok lampy? I to w dobie kryzysu?
Nie mogę spokojnie patrzeć przed siebie, a spacer z zamkniętymi oczami mija się z celem. Jednak bardzo chcę iść dalej. Opuszczam wzrok. I dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam na sobie szpitalne ubranie. Nie, tak nie mogę się pokazać, muszę zarzucić choćby szlafrok. Wracam do pokoju i już mam wyciągnąć coś z szafy stojącej tuż obok drzwi, patrzę jeszcze czy koło łóżka nie mam jeansów, bluzy, czegokolwiek. Ubrań nie ma. Natomiast na moim miejscu ktoś leży. Jak to się stało? Przecież nikogo nie mijałem, a jest tu tylko jedna droga. Podchodzę nieśmiało, by spojrzeć kto, by może z kimś zamienić słowo jak się zbudzi. Próbuję zachować ciszę, by ewentualnie nie przestraszyć tego kogoś. Jeszcze tylko krok i… już jest w zasięgu wzroku…
Zamarłem. Stałem jak wryty w ziemie, a myśli krążyły. Czy to jakaś narkotyczna wizja? Czy to sen? To przecież niemożliwe. Na łóżku leżał.. no właśnie leżał chyba nie do końca pasuje. Powinienem powiedzieć: Na łóżku leżałem ja!
Stałem tak przez dłuższą chwilę z myślami kotłującymi się pod kopułą czaszki. To zbyt pojechane nawet jak na dragi i zbyt prawdziwe jak na sen. Więc czy ja… to słowo nie chciało przejść przez gardło. Czy ja umarłem? Czy tak wygląda życie po życiu? Podszedłem najbliżej jak się dało. Moje leżące ja wyglądało jakby spało. Nie byłem blady. Przyglądając się dłużej zauważyłem, że oddycham. Co jest więc grane?
- O co chodzi? – krzyknąłem z całych sił, mając nadzieję, że ktoś usłyszy.
Chwila ciszy i dźwięk zamykanych drzwi. Obracam się, mój krzyk na coś się zdał. To średniego wzrostu facet spoglądał w kartę pacjenta. Ciemne, rzadkie włosy i szpakowaty nos. Czytał kilkadziesiąt sekund, po czym podniósł wzrok. Wydawał się zaskoczony gdy mnie ujrzał. Widzi mnie czyli jestem, nieważne gdzie, więc o co chodzi? - pomyślałem
- A co pan tutaj robi? – spytał
- Proszę mi uwierzyć, sam chciałbym to wiedzieć – odparłem bez chwili wahania
- No cóż, niech spojrzę – powiedział i ponownie włożył nos do zapisanej karty, którą trzymał w ręku.
Cisza chwilę trwała. Nie czułem strachu, czy niepewności. Szok po zobaczeniu siebie leżącego w szpitalnym łożu już minął. Czekając na to co powie lekarz (bo za lekarza go wziąłem) przyglądałem się tej odpoczywającej postaci na łóżku. Tak bardzo był mną, dziwne uczucie patrzeć na siebie, jak się śpi. Zawsze chciałem to zobaczyć, no cóż do normalnych nie należę.
Szpakowaty nos przerwał milczenie:
- No trochę to dziwne, nie powinno tu pana być ale to nie pierwszy taki przypadek – powiedział a wyraz jego twarzy, akcentowanie słów nie wyrażało żadnych emocji.
- Nie rozumiem – odparłem
- To dziwne, kto jak kto ale pan powinien to wiedzieć panie Adamie. No ale skoro nie jest pan świadomy to pana uświadomię bo nie mam czasu na zgadywanki, czy podobne gierki. Zdaje się, że często chciał pan odejść, znaczy - przestać żyć. Prośby pańskie zostały wysłuchane i skończyło się bezboleśnie…
- Czyli nie żyję? – spytałem przerywając przemówienie
- Spokojnie, cierpliwości – odparł bez jakichkolwiek emocji – Jak mówiłem został pan wysłuchany. Jednak tym razem nie wszystko poszło po naszej myśli. Zazwyczaj jest tak, że pacjent budzi się, wstaje, wychodzi na korytarz i podąża tunelem światła i koniec. Czasami jednak dostaje ostatnią szansę by wybrać. Widocznie z jakiś powodów pan jest takim przypadkiem. Stoisz pan teraz przed ostatecznym wyborem, mało kto ma taką szansę. Ma pan dwa wyjścia:
Pierwsze – podążyć korytarzem, a drogę wskaże światło i przejść na drugą stronę.
Drugie – wrócić do życia. Cierpieć, czuć, poznawać.
Niech pan to dokładnie przemyśli, to nie jest łatwa decyzja. Czas tutaj stoi w miejscu, czyli jest go ni mniej ni więcej tylko tyle ile pan potrzebuje. Ja teraz wychodzę, a kiedy wrócę ma tu nikogo nie być i wiem, że tak właśnie będzie. Nie spotkamy się już, a jeżeli wybierze pan opcję drugą to wszystko wyda się snem. A sny są niejasne i niepełne. Powodzenia – obrócił się i wyszedł, a ja znowu zostałem sam na sam ze sobą i ze sobą.
Naprawdę mam niepowtarzalną szansę wybrać co dalej. Faktycznie chciałem przestać istnieć, jednak życie zasługuje na jeszcze jedną szansę, muszę to przemyśleć.
II
Urodziłem się w małej miejscowości pod koniec lat siedemdziesiątych. Byłem pierwszym i – jak się później okazało – ostatnim dzieckiem Marii i Antoniego.
Tata był kierowcą TIR’a. Tacy ludzie rzadko bywają w domu. Często znikał na kilkanaście dni, bo jechał gdzie mu kazali. Ta pustka, którą zostawiał swoją nieobecnością kompletnie mnie nie ruszała. Czułem nawet pewną ulgę. Znajomi zwykle narzekali, że ojciec ich leje, że czegoś nie pozwala, bla, bla, bla. JA tego problemu nie miałem, dodatkowo z każdego wyjazdu coś przywoził, zabawki, pomarańcze, prawdziwą czekoladę, rzeczy, które były ciężko dostępne w tamtych czasach. Dzięki jego jakże ciężkiej pracy nigdy nam też pieniędzy nie brakowało. Doceniałem to, do teraz to doceniam i jestem mu wdzięczny. Do niczego innego go nie potrzebowałem. Może to brutalne ale taki już jestem. Uczucia nie są moją mocną stroną, zresztą sami się przekonacie w miarę przebywania kolejnych zdań.
Mama nie pracowała nigdzie. To znaczy ciężko nie docenić tego, że zajmowała się domem no i oczywiście mną. Nigdy nie wyglądała na specjalnie szczęśliwą ale też na smutną w jakikolwiek sposób. Nigdy nie widziałem by płakała, a o uśmiech u niej było niezwykle ciężko. W odróżnieniu od łez, rozbawienie udało się dostrzec czasami. Czy to na spotkaniu z koleżanką ze szkoły, gdy plotkowały. Sam też czasami ją rozśmieszałem. Nie żeby zależało mi na tym, to po prostu się zdarzało i tyle. Nigdy nie narzekała.
Nasze miasto mimo, że małe nie było typową dziurą, nie było to robotnicze miasteczko. Zresztą mieszkam tam do dziś i po dziś dzień odnajduję nieprzebyte przeze mnie zaułki. Lubię je i prawie nigdy mnie nie przytłaczało, nie nudziłem się w nim.
Jak już pisałem uczucia to nie coś co można we mnie dostrzec. Poważnie. Nie czułem potrzeby tulenia się do mamy do taty. PO jego długich podróżach, uścisk dłoni to wszystko czego potrzebowałem, to wszystko na co mogłem się zdobyć. Zresztą podejrzewam, że nie tylko ja. On też wyciągnięcie ręki traktował jako maksimum ckliwości jakiej może się dopuścić. Takie mam przynajmniej wrażenie.
Całusów raczej nie dawałem, nawet jako małe dziecko. Chyba w ogóle nie płakałem, sam nie pamiętam. Nikt też nie mówił, że miał ze mną problemy, a babcia od strony taty nie raz wspominała, że niezwykle spokojnym dzieckiem jestem i, że nigdy nie sprawiałem kłopotów.
Właściwie w moim życiorysie można napotkać jeden przejaw ludzkich uczuć. Nikt nie wie o tym. Sam zapomniałem i dopiero teraz…
To było w przedszkolu. Lubiłem chodzić tam chodzić. Odkrywałem nowy świat, dużo większy od naszego dwupokojowego mieszkania. I właściwie przedszkole to pierwsze kontakty z innym dziećmi. Szybko i to mi się znudziło. Dzieci to małe złośliwce. Nie to, żeby mnie specjalnie dręczyły ale były inne ode mnie. Krzyczały, płakały, czasami ktoś pobił kogoś. No ale nie o tym miałem. Przedszkole to również pierwsze kontakty z dziewczynami i o dziewczynie właśnie. A o czym innym by mogło być. Wiadomo. Miała na imię Klaudia. Jej blond włosy spięte były codziennie innym kolorem gumki, a na oczy spadał jej niewielki kosmyk-loczek, który jakimś sposobem wydarł się z uścisku. Uwielbiałem gdy dmuchała w niego gdy jej coś zasłaniał. Obserwowałem ją. Po jakimś czasie zauważyłem, że ona lubi obserwować mnie. Uśmiechaliśmy się do siebie i za każdym razem gdy ją widziałem robiło się ciepło i nie chciałem wracać do domu. Któregoś dnia tak po prostu z dnia na dzień przestała się uśmiechać do mnie. Szybko poznałem powód. Jej nowym obiektem obserwacji stał się Robert. Nie poczułem smutku, poważnie ani trochę. Poczułem ból to fakt. I chyba na zasadzie „jak się nie przewrócisz to się ni nauczysz”, tak jak uczysz się, że gorącego dzbanka nie dotyka się bo to boli, tak ja doszedłem do wniosku, że ludzie mogą sprawić ból, dziewczyna to może. To musiał być na takiej zasadzie, tak to sobie tłumacze. Od czasu Klaudii nawet przez chwilę nie poczułem tego ciepła. Nauczyłem się. Bo z nauką nie miałem problemów.
Nigdy nie sprawiałem problemów rodzicom. Tak też było ze szkołą. To prawda nie wyróżniałem się, wolałem siedzieć sobie spokojnie gdzieś w środkowej ławce. Nigdy nie siedziałem sam. Miałem dziwny (dalej chyba mam) dar przyciągania ludzi. Różnych i to było najfajniejsze. Nie przywiązywałem się do nich. PO prostu byli i dzięki nim nie nudziłem się w szkole, na podwórku czy w późniejszym czasie w pracy i barze.
Nigdy sam się do odpowiedzi nie zgłosiłem. Uznawałem to za totalna głupotę nie mylić z tym, że uznawałem kogoś za głupka. Do takich wniosków nie byłem zdolny. Umiałem tyle ile trzeba było, nigdy więcej, a tylko czasami mniej. Nigdy nie stresowałem się testami i tego typu sprawami, to nie w moim stylu. Jak nie pójdzie raz, bo nie było mnie przez jakiś czas w szkole, to odrobię to następnym razem. Bo tak miałem i zawsze się to sprawdzało.
Swoją edukację zakończyłem po technikum. Nie czułem potrzeby i nie miałem ambicji na nic więcej. Strata czasu – tak myślałem. Oczywiście z egzaminem dojrzałości problemów nie miałem żadnych i rodzice byli ze mnie dumni na swój popieprzony sposób pewnie tak było. Przynajmniej lubię tak myśleć. W ogóle w wielu sprawach, sytuacjach dopisuję sobie. Takie dopiski od autora, bo jestem autorem swego życia. Takie właśnie mam wyobrażenie o świece ale o tym też się przekonacie. Dopisywanie znaczeń, zakończeń, myśli to coś co bardzo lubię. Piszę każdego dnia książkę, nie nową z nowym dniem. To cały czas ta sama książka, na którą nakładam poprawki, na marginesie robię notatki i co dzień coś nowego zapełnia stronę.
No cholera ciężko mówić o sobie. Niech będzie, muszę to spisać. To dopiero część mnie, a wy już nie darzycie mnie sympatią. Ale przecież czytając to już zdaliście sobie sprawę, że nie chodzi mi o waszą, czy kogokolwiek sympatię, akceptację, zrozumienie. Czyż nie?
Co to teraz miało być?
Aaa… skończyłem szkołę. Ani nie poczułem ulgi, ani też za nią nie tęskniłem. Takie są koleje losu, od początku wiedziałem. Przedszkole, szkoła, praca i…
I o pracy teraz. Właściwie praca pracą. Nie przywiązuję do niej wielkiej wagi i do żadnej się nie przywiązuję. Bywało, że po kilku dniach pracy rezygnowałem. To mi się znudziła. To znowu ktoś krzyczał po mnie, a na to nie pozwolę. Ja mam go w dupie i skoro ma potrzebę pokrzyczeć to rozumiem ale ja dziękuję. Głośno słucham tylko muzyki.
Chwycę się praktycznie każdej pracy. Na początku żadnej nie skreślam, a gdy mi nie przypasuje to zmieniam. I mam gdzieś to czy ktoś tego nie zrozumie. Zwykle to są zwyczajne prace. Sklepikarz, listonosz, kopacz rowów, magazynier. Wszystko co jest w pobliżu i nie czuję chęci spełnienia się w czymkolwiek. Pracuję by żyć. Nie oszukujmy się w zdecydowanej większości przypadków pracownikiem jest ktoś kto ma instynkt przetrwania i chęć utrzymania rodziny. Ja ten instynkt mam. I mimo, że i bez pracy jakoś bym przetrwał to ma potrzeby. Potrzeby, o których zaraz przeczytacie, już widzę jak mnie oceniacie. Będziecie mną gardzić to pewne. Chociaż mogę się mylić.
Bo potrzeb nie mam typowych. Nie chodzi mi by mieć najlepszy sprzęt radio-telewizyjny. Nawet kanapa nie musi być do końca wygodna, właściwie nawet mebli wielu nie potrzebuję. Do sklepów, marketów, center handlowych chodzę jedynie by zakupić produkty niezbędne do przetrwania.
Podróże? To nie coś co potrzebuję, nie fizyczne podróże. Morze mam blisko i w każdej chwili mogę się powygrzewać w słońcu. Góry? Mam lęk wysokości wolę patrzeć na nie z daleka i to wystarcza. Tego też nie potrzebuję.
Nie czuję bólu, oczywiście nie mówię o bólu fizycznym. Smutek i radość też są mi obce. Może właśnie dlatego życie wydaje się nudne, nijakie. Może dzięki tej obojętności wobec wszystkiego świat nie ma mi nic do zaoferowania? Może dlatego tak często chciałem by to wszystko się skończyło. Tak po prostu, któregoś dnia się nie obudzić, bo odebranie sobie życia nie wchodzi w grę. Nie to, że nigdy o tym nie myślałem, bo myślałem. Wyobrażałem sobie jak szybkim cięciem przecinam koryto rzek płynących w mym ciele. Jak w jednej chwili czerwona substancja zalewa świat, a ból przechodzi w uczucie ulgi. Nigdy natomiast nie posunąłbym się do tego. Nie wiem dlaczego, tak już mam.
Kiedyś, to było jeszcze w czasach szkolnych gdy byłem nastolatkiem odkryłem alternatywę. Właściwie alternatywny świat. Świat narkotyków i głównie dzięki temu daję jakoś radę. Pierwsze upalenie marihuaną pamiętam do dziś. To jak świat z nijakiego i szarego zmienił się w kolorowy i ciekawy. Uwielbiam ten moment gdy po paru zaciągnięciach przechodzę przez granicę tego co nie robi na mnie żadnego wrażenia na drugą stronę. Te drzwi otwiera nie jeden klucz. Za każdym kluczem czai się coś po przekręceniu w zamku. Czasami możesz wejść do czyjegoś koszmaru, który stanie się twoim koszmarem. To grzybki dały ci taki obraz i przez klika kolejnych godzin będziesz błądził po tej nieznanej krainie, będziesz się bał. Zawsze gdy wracam z takich koszmarnych wypraw nie żałuję. Mimo, iż bałem się, mimo, iż wyglądało, że nie ma powrotu z tej krainy. Nie żałuję.
Kolejny klucz otwiera drzwi do świata całkowitej euforii. Gdy widzisz wszystko w kolorowych barwach i wszystko ma sens. To naprawdę piękny świat. Świat, który widzisz jedynie przez klika godzin ale, który pozwala napić się z czary wypełnionej nadzieją. Bo piguła smakuje nadzieją, miłością, pokojem. Czasami też musisz użyć klucza awaryjnego. To wtedy gdy nie masz siły, a coś niezwykle ważnego przed tobą. Właśnie wtedy przekręcając klamkę otwierasz nowe pokłady mocy w sobie. Amfetamina choć gorzko smakuje czasami jest jedynym wyjściem z sytuacji.
I co? Gardzicie mną? Czy to wystarczy by mnie ocenić? Czy możecie mnie oceniać? Ale czy to ważne, i tak ocenicie. Uwierzcie jednak, że tak jak dla was podróż w najdalsze zakątki świata jest czymś co daje chęć życia, tak dla mnie podróż w podświadomość i kolorowanie świata to jedyne dzięki czemu to wszystko jest znośne.
Dlaczego więc mam się tego wstydzić? Dlaczego miałbym rezygnować z czegoś co sprawi mi przyjemność? Czy nie mogę po prostu być nietrzeźwym przez jakiś czas co jakiś czas? Nie mam przecież rodziny na utrzymaniu, rodzice spędzają jesień życia gdzieś na końcu świata, a zresztą i tak nie łączy mnie z nimi praktycznie nic. Przyjaciół nie mam. Zresztą sami wiecie, że jestem wypłukany z uczuć. W pewien sposób jestem nieskończonym dziełem. Kumple, znajomi? Moim najlepszym kumplem jest mój diler. Zawsze z nim jest wesoło, czasami nieobliczalnie, za każdym razem gdy go odwiedzam coś się dzieje. Niekiedy wpadam do niego tylko po działkę czegoś, a z życia znika mi parę dni.
To jestem mniej więcej ja. Zupełnie obojętny na wszystko, nijaki, nie mogący znaleźć sensu narkoman.
Czy pójść w nieznane? Czy wybrać coś co znam już dość dobrze?
III
Pamiętacie film Matrix i scenę gdy Morfeusz daje do wyboru dwie pigułki? Neo ma do wyboru dwie drogi. Obie są jednokierunkowe i nie ma powrotu. Jedna prowadzi do nieznanego, do tajemnicy. Druga to powrót do tego co zna dobrze. Dostałem podobne propozycje i miałem tyle czasu ile potrzebowałem by wybrać, w którą stronę chcę iść. Nie będę miał podobnego wyboru już nigdy, to pewne. Stanąłem przed życiową szansą spełnienia swojego marzenia, urzeczywistnienia swoich próśb i wyobrażeń. Wystarczyło przejść korytarzem. Gdybym poszedł w tamtą stronę nie siedziałbym to teraz nie pisał tego. Wybrał coś co na pierwszy rzut oka wydaję się, że znam doskonale. Coś co nie ma przede mną żadnych tajemnic. Coś co mnie nudzi. Dlaczego? O tym zaraz.
Wpierw podsumuję to co się wydarzyło. To są tylko domysły. Bo jak powiedział szpakowaty nos obudziłem się w swoim łóżku ja wszystko wydawało się snem. Niezwykle zamglonym snem. Gdzie jasne było jedynie światło w „szpitalnym” korytarzu. Domyślam się jedynie jak było i dodaję swoje przemyślenia na gorąco, zaraz po „przebudzeniu”.
Pewnie nieraz słyszeliście od ludzi, których śmierć musnęła w policzek, którzy uszli jej cało i zdrowo, że zaraz przed – jak im się zdawało – przejściem na drugą stronę, przed oczami przeleciało im całe życie. Miałem podobnie i spokojnie mogę powiedzieć, że były to przebłyski, które śmignęły z prędkością światła. Bo czas jest pojęciem względnym, a ja miałem. Mam wrażenie, że w momencie gdy będziemy się witać ze śmiercią, każdy z nas dostanie tyle czasu ile będzie potrzebował by spojrzeć na jeszcze raz na swoje życie, na życie w pigułce. Może będzie to pewnego rodzaju „The Best of…”, a może po prostu przypomnienie kilku zapomnianych sytuacji. Na pewno starczy czas na wszystko co jest przyszykowane i nie spieszmy się. Przede wszystkim nie spieszmy się do tego, bo na każdego przyjdzie czas, w swoim czasie...
Dlaczego więc wybrałem to co nazywamy życiem? Dlaczego w odróżnieniu od Neo wybrałem niebieską pigułkę?
Życie jest jak książka, której zakończenie znamy. Lecz mimo, iż wiemy jak się skończy nie mamy pojęcia jaki jest jej sens. Postanowiłem poznać sens mojej opowieści, poznać Sens Życia i może wreszcie coś poczuć.
KONIEC
30 marca 2009
Podsumowanie
Kolejny weekend za nami. Weekend pełen emocji, które zapewniła nam Ania. Po dobrze przejechanych programach zakończyła mistrzostwa na 19. miejscu. Gratulujemy i dziękujemy. Powodzenia w następnym sezonie.
Wrong utrzymał prowadzenie sprzed tygodnia. To naprawdę świetny utwór mający moc i budzący w pochmurne dni.
No i pogoda. Powoli wiosna odkrywa swe oblicze. Sobota to ciepły słoneczny dzień, aż miło. Niestety od wczoraj chmury spowiły świat i co jakiś czas pada deszcz. Pewni chce zmyć doszczętnie pozostałości i pamięć po zimie. Ważne, że nie jest zimno.
W niedługim czasie napiszę coś ciekawszego (tak mi się zdaję) po prostu teraz jeszcze nie wszystko skończone, właściwie dopiero zaczynam. Pomysł goni pomysł więc źle nie będzie. W głowie to jest już poukładane i tylko myśli przelać na komputerową kartkę za pomocą paluchów, które czasami poruszają się szybciej niż światło, a czasami stoją w miejscu jakby wyrzeźbione w marmurze.
Za bardzo blogowy charakter ostatnio na tym blogu, a nie to miałem w zamyśle zakładając go i nie fajne to. Mam nadzieję to zmienić i znowu coś nazmyślać. Zobaczymy jak będzie.
Wrong utrzymał prowadzenie sprzed tygodnia. To naprawdę świetny utwór mający moc i budzący w pochmurne dni.
No i pogoda. Powoli wiosna odkrywa swe oblicze. Sobota to ciepły słoneczny dzień, aż miło. Niestety od wczoraj chmury spowiły świat i co jakiś czas pada deszcz. Pewni chce zmyć doszczętnie pozostałości i pamięć po zimie. Ważne, że nie jest zimno.
W niedługim czasie napiszę coś ciekawszego (tak mi się zdaję) po prostu teraz jeszcze nie wszystko skończone, właściwie dopiero zaczynam. Pomysł goni pomysł więc źle nie będzie. W głowie to jest już poukładane i tylko myśli przelać na komputerową kartkę za pomocą paluchów, które czasami poruszają się szybciej niż światło, a czasami stoją w miejscu jakby wyrzeźbione w marmurze.
Za bardzo blogowy charakter ostatnio na tym blogu, a nie to miałem w zamyśle zakładając go i nie fajne to. Mam nadzieję to zmienić i znowu coś nazmyślać. Zobaczymy jak będzie.
27 marca 2009
LA LA LA
czyli do Ani, która jest w LA i która za kilka godzin będzie startować na Mistrzostwach Świata w łyżwiarstwie figurowym.
Cześć Aniu, mały krasnoludku. Nie wiem czy będziesz to czytać przed startem czy po. W każdym razie mam nadzieję, że w dobrym humorze. Bo w tym sęk, by mieć dobry humor.
Bo po pierwsze:
Robisz coś co kochasz i: mimo, że czasami masz dość; mimo, że bywa, iż zmęczenie dopada i sił brakuje; mimo tego, ze nie zawsze wszystko jest takie jakbyś chciała, nie wszystko wychodzi... mimo to wszystko masz to szczęście, że robisz to co kochasz, coś co sprawia Ci radość. I tacy ludzie jak ja Cię podziwiają, życzą jak najlepiej i trzymają kciuki.
Po drugie:
"Zaraziłaś" kilka osób pasją do łyżwiarstwa. Dzięki Tobie zupełnie niespodziewanie kilku z nas widziało niesamowite miejsca, przeżyło wspaniałe emocje przez co poczuli, że żyją. W ich imieniu - DZIĘKUJĘ!
Po trzecie:
To co robisz jest piękne, a odwaga Twoja jest wielka.
I na koniec:
Zapomnij o tych, którzy patrzą na Ciebie, zapomnij, że to mistrzostwa świata. Zakładając łyżwy i wychodząc dziś na tafle obudź w sobie radość, z którą jako mała dziewczynka ślizgałaś się po lodzie myśląc, że to niezła frajda, dobra zabawa. I nieważne jak Ci pójdzie - BAW SIĘ DOBRZE!
Aniu jesteś najlepsza ;)
Cześć Aniu, mały krasnoludku. Nie wiem czy będziesz to czytać przed startem czy po. W każdym razie mam nadzieję, że w dobrym humorze. Bo w tym sęk, by mieć dobry humor.
Bo po pierwsze:
Robisz coś co kochasz i: mimo, że czasami masz dość; mimo, że bywa, iż zmęczenie dopada i sił brakuje; mimo tego, ze nie zawsze wszystko jest takie jakbyś chciała, nie wszystko wychodzi... mimo to wszystko masz to szczęście, że robisz to co kochasz, coś co sprawia Ci radość. I tacy ludzie jak ja Cię podziwiają, życzą jak najlepiej i trzymają kciuki.
Po drugie:
"Zaraziłaś" kilka osób pasją do łyżwiarstwa. Dzięki Tobie zupełnie niespodziewanie kilku z nas widziało niesamowite miejsca, przeżyło wspaniałe emocje przez co poczuli, że żyją. W ich imieniu - DZIĘKUJĘ!
Po trzecie:
To co robisz jest piękne, a odwaga Twoja jest wielka.
I na koniec:
Zapomnij o tych, którzy patrzą na Ciebie, zapomnij, że to mistrzostwa świata. Zakładając łyżwy i wychodząc dziś na tafle obudź w sobie radość, z którą jako mała dziewczynka ślizgałaś się po lodzie myśląc, że to niezła frajda, dobra zabawa. I nieważne jak Ci pójdzie - BAW SIĘ DOBRZE!
Aniu jesteś najlepsza ;)
25 marca 2009
O niczym
I tak mija dzień za dniem. Z każdym bliżej końca... zimy, czy jak to nazwać. Bo to już nie jest zima. Nie taka jaką znamy. To pomieszanie z poplątaniem. Każda doba to niesamowita zmienność pogody.
Budzi mnie grad odbijający się od szyby i walący z wielką siłą w parapet. Dzień zapowiada się koszmarnie. Wyglądam przez okno i faktycznie z nieba leci grad ze śniegiem ale słońce nie robi sobie nic z tego i świeci w najlepsze.
Koniec gradobicia. Słońce chowa się za chmurami, z których zaczyna lecieć obfity deszcz. Wcześniejsze opady śniego-gradu zamieniają się w lepiącą jak ciasto drożdżowe i chlapiącą jak błotne kałuże - ciapę.
To czas na kawę. By podnieś ciśnienie, by jakoś funkcjonować. Nim kawa się zaparzy krajobraz za oknem zmienia się po raz kolejny. Tym razem słońce odsłoniło zasłony z chmur i z uśmiechem na twarzy oświetla ulice, trawniki chodniki. Przechodnie czują miły, ciepły dotyk promeni słonecznych na policzkach.
I gdy w kubku przez gęstą i ciemną kawę zaczyna prześwitywać dno z fusów, zima wraca ze swą zadymą śnieżną. Wielkie, białe płatki śniegu zasłaniają ekran okna.
Tak jest przez cały dzień, a wieczór i noc to mróz i wiatr. Wiosna przyszła w tym roku zainfekowana wirusem, z którym teraz walczy. To odwieczna walka dobra ze złem, nocy z dniem i zimna z ciepłem. Szkoda, że jako arenę tych zmagań wybrano tym razem nasz - i bez tego dziwny - kraj.
P.S.
W sobotę Wrong awansował i zajmuje pierwsze miejsce na trójkowej liście.
Budzi mnie grad odbijający się od szyby i walący z wielką siłą w parapet. Dzień zapowiada się koszmarnie. Wyglądam przez okno i faktycznie z nieba leci grad ze śniegiem ale słońce nie robi sobie nic z tego i świeci w najlepsze.
Koniec gradobicia. Słońce chowa się za chmurami, z których zaczyna lecieć obfity deszcz. Wcześniejsze opady śniego-gradu zamieniają się w lepiącą jak ciasto drożdżowe i chlapiącą jak błotne kałuże - ciapę.
To czas na kawę. By podnieś ciśnienie, by jakoś funkcjonować. Nim kawa się zaparzy krajobraz za oknem zmienia się po raz kolejny. Tym razem słońce odsłoniło zasłony z chmur i z uśmiechem na twarzy oświetla ulice, trawniki chodniki. Przechodnie czują miły, ciepły dotyk promeni słonecznych na policzkach.
I gdy w kubku przez gęstą i ciemną kawę zaczyna prześwitywać dno z fusów, zima wraca ze swą zadymą śnieżną. Wielkie, białe płatki śniegu zasłaniają ekran okna.
Tak jest przez cały dzień, a wieczór i noc to mróz i wiatr. Wiosna przyszła w tym roku zainfekowana wirusem, z którym teraz walczy. To odwieczna walka dobra ze złem, nocy z dniem i zimna z ciepłem. Szkoda, że jako arenę tych zmagań wybrano tym razem nasz - i bez tego dziwny - kraj.
P.S.
W sobotę Wrong awansował i zajmuje pierwsze miejsce na trójkowej liście.
16 marca 2009
W R O N G!
Już za trochę ponad miesiąc ukaże się nowa płyta Depeche Mode. Ciekawe czy tym razem czymś zaskoczą. A nadzieja na dobre dźwięki jest. Od paru tygodni można usłyszeć pierwszy singiel DM Wrong.
I o Wrong’u właśnie będzie.
Pierwsze kilkanaście sekund tego utworu było znane już od konferencji w Berlinie tj. od października. Ten „zwiastun” pozwalał optymistycznie patrzeć w przyszłość, na całość trzeba jednak było czekać aż do drugiej połowy lutego. Pierwszy krzyk Wronga można było usłyszeć w amerykańskiej stacji KROQ. Tego samego dnia Depeche Mode wystąpili na gali ECHO gdzie zaprezentowali Wrong. Tyle jeżeli chodzi o premierę.
Czy Wrong jest dobry? Bo to najważniejsze.
Już w październiku utwór zapowiadał się świetnie. Potem przyszedł czas na premierę. Wrong porwał mnie, a ja unosiłem się gdzieś we wszechświecie. Jednak po paru odsłuchach utwór wydał się nudny. Zdziwiłem się, że coś co wyrwało mnie z kapci, tak szybko stało się mało fajne. Przestałem słuchać tego kawałka na kilka dni. By poczekać na lepszą jakość.
Opłacało się. Bo Wrong wciąga od pierwszego krzyku. Tak, krzyku. Wykrzyczane cztery razy przez całą ekipę tytułowego WRONG robi wrażenie. To takie wyrwanie człowieka z całej tej muzycznej papki granej każdego dnia. Nie da się przejść obojętnie gdy DM nawołuje W R O N G! Jakby wezwanie na zakazaną uroczystość. A może podkreślenie w stylu: „UWAŻAJ!”, czy „SŁUCHAJ!”. Słuchacz nieco skołowany myśli: Co to jest? I co dalej?
Dalej jest świetna elektronika, która wbija w fotel i energicznie zaśpiewany tekst przez Gahana. Wrong nie ma refrenu, to takie niepopowe, takie inne. Tylko krzyk - W R O N G - oddziela zwrotki od siebie. A z każdą następną utwór nabiera kolejnych warstw, kolejnych ścieżek dźwiękowych. Oczywiście nie zabrakło też gitary. Tym razem jest niezwykle delikatna, wspaniale się komponuje to wszystko razem. Zapiera dech i się nie nudzi. Na końcu pozostaje niedosyt, że to tylko trochę ponad trzy minuty, że to nie trwa dłużej.
W ostatnim notowaniu trójkowej listy przebojów Wrong po trzech tygodniach na liście awansował z 10. na 2. miejsce. Głosować można TUTAJ
Depeche Mode wraca z mocnym materiałem. Na singiel wybrali utwór, który całkowicie odbiega od tego wszystkiego co można usłyszeć zwykle w audycjach radiowych i na listach przebojów. I daje nam to niezłego kopa.
Liczę na prawdziwą muzyczną ucztę 20 kwietnia. Mam nadzieję, że dźwięki z nowej płyty będę unosiły mnie, przeszywały, sprawią, że przez kilkadziesiąt minut wszechświat będzie przepływał przeze mnie. W końcu tytuł płyty zobowiązuje - Sounds Of The Universe.
A TUTAJ można zobaczyć clip Wrong, enjoy!
I o Wrong’u właśnie będzie.
Pierwsze kilkanaście sekund tego utworu było znane już od konferencji w Berlinie tj. od października. Ten „zwiastun” pozwalał optymistycznie patrzeć w przyszłość, na całość trzeba jednak było czekać aż do drugiej połowy lutego. Pierwszy krzyk Wronga można było usłyszeć w amerykańskiej stacji KROQ. Tego samego dnia Depeche Mode wystąpili na gali ECHO gdzie zaprezentowali Wrong. Tyle jeżeli chodzi o premierę.
Czy Wrong jest dobry? Bo to najważniejsze.
Już w październiku utwór zapowiadał się świetnie. Potem przyszedł czas na premierę. Wrong porwał mnie, a ja unosiłem się gdzieś we wszechświecie. Jednak po paru odsłuchach utwór wydał się nudny. Zdziwiłem się, że coś co wyrwało mnie z kapci, tak szybko stało się mało fajne. Przestałem słuchać tego kawałka na kilka dni. By poczekać na lepszą jakość.
Opłacało się. Bo Wrong wciąga od pierwszego krzyku. Tak, krzyku. Wykrzyczane cztery razy przez całą ekipę tytułowego WRONG robi wrażenie. To takie wyrwanie człowieka z całej tej muzycznej papki granej każdego dnia. Nie da się przejść obojętnie gdy DM nawołuje W R O N G! Jakby wezwanie na zakazaną uroczystość. A może podkreślenie w stylu: „UWAŻAJ!”, czy „SŁUCHAJ!”. Słuchacz nieco skołowany myśli: Co to jest? I co dalej?
Dalej jest świetna elektronika, która wbija w fotel i energicznie zaśpiewany tekst przez Gahana. Wrong nie ma refrenu, to takie niepopowe, takie inne. Tylko krzyk - W R O N G - oddziela zwrotki od siebie. A z każdą następną utwór nabiera kolejnych warstw, kolejnych ścieżek dźwiękowych. Oczywiście nie zabrakło też gitary. Tym razem jest niezwykle delikatna, wspaniale się komponuje to wszystko razem. Zapiera dech i się nie nudzi. Na końcu pozostaje niedosyt, że to tylko trochę ponad trzy minuty, że to nie trwa dłużej.
W ostatnim notowaniu trójkowej listy przebojów Wrong po trzech tygodniach na liście awansował z 10. na 2. miejsce. Głosować można TUTAJ
Depeche Mode wraca z mocnym materiałem. Na singiel wybrali utwór, który całkowicie odbiega od tego wszystkiego co można usłyszeć zwykle w audycjach radiowych i na listach przebojów. I daje nam to niezłego kopa.
Liczę na prawdziwą muzyczną ucztę 20 kwietnia. Mam nadzieję, że dźwięki z nowej płyty będę unosiły mnie, przeszywały, sprawią, że przez kilkadziesiąt minut wszechświat będzie przepływał przeze mnie. W końcu tytuł płyty zobowiązuje - Sounds Of The Universe.
A TUTAJ można zobaczyć clip Wrong, enjoy!
13 marca 2009
I co dalej?
Koniec!
Tak, tak, to koniec!
Bo ile można? Chociaż bardzo nie chcę muszę kończyć.
Poważnie! Część mnie tak bardzo nie chce dalej tego ciągnąć. To jednak silniejsze ode mnie. I mimo moich usilnych starań nie mogę dalej…
...milczeć!
Koniec przerwy. Co prawda pomysły dalej kręcą się jakby w tym samym miejscu. Ale może kręcąc się tak spoglądam na to wszystko z różnych perspektyw? Może to co wydaje się powielone jest po prostu kolejnym spostrzeżeniem? Nie wiem. Z czasem się okaże, a Wy sami to ocenicie.
Koniec milczenia ten śmieszny Blog wraca do życia (cokolwiek to znaczy). Z czasem nabierze barw, tak jak świat za oknem. Bo chociaż chciałem przestać, nie potrafię! Muszę się wyrazić. Muszę wyrzucić myśli, które się kłębią gdzieś tam w środku. Nie wiem co z tego wyjdzie. Mogę pisać do siebie na kartkach zeszytu. Przecież to też opróżnianie zapełnionej pamięci. To jednak nie wystarcza. I skoro raz podjąłem ryzyko wiążące się z pewnego radzaju obnażeniem sie, nie mogę tego tak po prostu przerwać. A co mi tam?
Niech więc tak będzie. Niech myśli zmieniają się w słowa. Niech słowa tworzą zdania. Stoję nagi przed Wami. Przepraszam.
Dziękuję za cierpliwość i przepraszam za puste kartki tych wszystkich dni. Kolejny post wkrótce.
pozDrawiaM
Tak, tak, to koniec!
Bo ile można? Chociaż bardzo nie chcę muszę kończyć.
Poważnie! Część mnie tak bardzo nie chce dalej tego ciągnąć. To jednak silniejsze ode mnie. I mimo moich usilnych starań nie mogę dalej…
...milczeć!
Koniec przerwy. Co prawda pomysły dalej kręcą się jakby w tym samym miejscu. Ale może kręcąc się tak spoglądam na to wszystko z różnych perspektyw? Może to co wydaje się powielone jest po prostu kolejnym spostrzeżeniem? Nie wiem. Z czasem się okaże, a Wy sami to ocenicie.
Koniec milczenia ten śmieszny Blog wraca do życia (cokolwiek to znaczy). Z czasem nabierze barw, tak jak świat za oknem. Bo chociaż chciałem przestać, nie potrafię! Muszę się wyrazić. Muszę wyrzucić myśli, które się kłębią gdzieś tam w środku. Nie wiem co z tego wyjdzie. Mogę pisać do siebie na kartkach zeszytu. Przecież to też opróżnianie zapełnionej pamięci. To jednak nie wystarcza. I skoro raz podjąłem ryzyko wiążące się z pewnego radzaju obnażeniem sie, nie mogę tego tak po prostu przerwać. A co mi tam?
Niech więc tak będzie. Niech myśli zmieniają się w słowa. Niech słowa tworzą zdania. Stoję nagi przed Wami. Przepraszam.
Dziękuję za cierpliwość i przepraszam za puste kartki tych wszystkich dni. Kolejny post wkrótce.
pozDrawiaM
18 lutego 2009
Push the Button
"Ciekawy przypadek Benjamina Buttona"
Długo czekałem na nowy film Fincher'a. Trochę się bałem, że tym razem mnie zawiedzie. Odwlekałem, więc jak mogłem spotkanie z Benjamninem Buttonem. "Nie mogę odwlekać tego w nieskończoność" wczoraj się "złamałem" I co? Rozkoszowałem się każdą minutą, każdym kęsem tej ponad dwugodzinnej uczty.
Nie będę pisał o czym to film. W końcu jest filmweb i inne portale. Mnie ten film oczarował. Dostałem więcej niż oczekiwałem. A ostatnio ciężko przykuć mnie do fotela na 160 minut. Czas przeleciał szybko, za szybko. Ale przecież to film, który rozpatruję m.in. kwestię czasu. Wzruszająca i piękna historia. Dobrze zagrany, fantastyczne zdjęcia i muzyka dodająca klimatu, a przede wszystkim znakomite teksty. Jeden z moich ulubionych:
"Możesz, jak pies wściekać się, że coś poszło źle. Zaklinać albo przeklinać los. Ale gdy koniec nadchodzi, Po prostu odpuść."
To najlepszy film jaki widziałem od czasu "Into The Wild", czyli od ponad roku. To jeden z tych filmów, który nie daje o sobie zapomnieć. Ma w sobie magię, której szukam wszędzie gdzie się tylko da: w książkach, filmach, muzyce, miejscach i w ludziach.
Z pewnością kiedyś poświęcę chwilę by o tej magii napisać. Tymczasem wszystkim, którzy jeszcze nie dali się zaczarować Benjaminowi, serdecznie polecam ten film. Nie będę więcej o nim pisał, po prostu trzeba samemu to przeżyć. Warto!
David Fincher - jeden z moich ulubionych reżyserów. Zawiódł mnie tylko raz i to nieznacznie filmem "Azyl". Jego "Obcy 3" jest świetną kontynuacją, a "Se7en" do dziś nie przestaje przerażać i zachwycać. Buntowniczy "Fight Club" to już klasyka, arcydzieło pod każdym względem. "Zodiak" to dobry dramat kryminalny."Gra" swego czasu była nieprzewidywalna, od tego czasu zbyt wiele rzeczy zostało nakręconych o podobnym zakończeniu. Fincher jest wielki potrafi budować atmosferę, czarować, zaskakiwać i we wszystkim tym widać odciśniętą jego dłoń. Czekam na kolejne dzieło Panie Fincher.
P.S.
Ciężko z pomysłami w ostatnim czasie. Muszę trochę przewietrzyć umysł, bo kręcę się w miejscu i nudne to się wydaje. Kto wie, może jutro obudzę się z głową pełną czegoś co nie da spokoju póki nie zostanie wyciągnięte na światło dzienne? Proszę o cierpliwość.
Długo czekałem na nowy film Fincher'a. Trochę się bałem, że tym razem mnie zawiedzie. Odwlekałem, więc jak mogłem spotkanie z Benjamninem Buttonem. "Nie mogę odwlekać tego w nieskończoność" wczoraj się "złamałem" I co? Rozkoszowałem się każdą minutą, każdym kęsem tej ponad dwugodzinnej uczty.
Nie będę pisał o czym to film. W końcu jest filmweb i inne portale. Mnie ten film oczarował. Dostałem więcej niż oczekiwałem. A ostatnio ciężko przykuć mnie do fotela na 160 minut. Czas przeleciał szybko, za szybko. Ale przecież to film, który rozpatruję m.in. kwestię czasu. Wzruszająca i piękna historia. Dobrze zagrany, fantastyczne zdjęcia i muzyka dodająca klimatu, a przede wszystkim znakomite teksty. Jeden z moich ulubionych:
"Możesz, jak pies wściekać się, że coś poszło źle. Zaklinać albo przeklinać los. Ale gdy koniec nadchodzi, Po prostu odpuść."
To najlepszy film jaki widziałem od czasu "Into The Wild", czyli od ponad roku. To jeden z tych filmów, który nie daje o sobie zapomnieć. Ma w sobie magię, której szukam wszędzie gdzie się tylko da: w książkach, filmach, muzyce, miejscach i w ludziach.
Z pewnością kiedyś poświęcę chwilę by o tej magii napisać. Tymczasem wszystkim, którzy jeszcze nie dali się zaczarować Benjaminowi, serdecznie polecam ten film. Nie będę więcej o nim pisał, po prostu trzeba samemu to przeżyć. Warto!
David Fincher - jeden z moich ulubionych reżyserów. Zawiódł mnie tylko raz i to nieznacznie filmem "Azyl". Jego "Obcy 3" jest świetną kontynuacją, a "Se7en" do dziś nie przestaje przerażać i zachwycać. Buntowniczy "Fight Club" to już klasyka, arcydzieło pod każdym względem. "Zodiak" to dobry dramat kryminalny."Gra" swego czasu była nieprzewidywalna, od tego czasu zbyt wiele rzeczy zostało nakręconych o podobnym zakończeniu. Fincher jest wielki potrafi budować atmosferę, czarować, zaskakiwać i we wszystkim tym widać odciśniętą jego dłoń. Czekam na kolejne dzieło Panie Fincher.
P.S.
Ciężko z pomysłami w ostatnim czasie. Muszę trochę przewietrzyć umysł, bo kręcę się w miejscu i nudne to się wydaje. Kto wie, może jutro obudzę się z głową pełną czegoś co nie da spokoju póki nie zostanie wyciągnięte na światło dzienne? Proszę o cierpliwość.
14 lutego 2009
anty(?)walentynkowo
"Tuż obok"
To opowieść o człowieku, którego spotkałem gdzieś kiedyś. Chociaż… Nie jestem pewny czy to było spotkanie w rzeczywistości. Może sam mam wiele osobowości i przeprowadziłem rozmowę z innym mną? A może to wszystko zmyślam? Nie wiem, nie wnikajcie w to. Nie warto.
Jest to opowieść człowieka niesamowicie magicznego. Człowieka, który pokazał świat w swoich oczach. Świat, który jeszcze nie do końca rozumiem i chyba nigdy nie pojmę. To opowieść o miłości, bo przecież zakochani właśnie dzisiaj obchodzą swoje święto.
Poznałem go całkiem przypadkiem. To był dzień jak dziś. Walentynki. Dzień w którym zakochani są wyjątkowo szczęśliwi, a samotni bywają wyjątkowo samotnie-smutni. Ja jak ja, ni szczęśliwy, ni smutny. To był piątek. Po ciężkim dniu w pracy, po ośmiu godzinach bezproduktywnej pracy i po późnym obiedzie postanowiłem coś z sobą zrobić. Gdzieś się wybrać. Niestety to 14 luty i wszyscy znajomi, znajome zajęci swymi, jakże wzniosłymi sprawami. Ale jak jest chęć to przeszkód nie ma. Szybka dezynfekcja po długim tygodniu niewolniczej roboty, strój galowy i na miasto.
Pierwsze knajpy, to pierwsze porażki. Miejsc siedzących brak. Wszystko zajęte przez trzymające się za ręce pary. No przecież nie dosiądę się do tak gruchających gołąbków. Niech mają chwilę dla siebie. I tak od baru do baru. Od kawiarni do kawiarni. Nadzieja na jakiekolwiek odreagowanie malała. Ale pielgrzymowałem dalej. No przecież gdzieś ktoś nie doszedł, gdzieś musi być granica gdzie kończy się cierpliwość zakochanych i rezygnują z posiadówy na rzecz kina, czy czegoś tam jeszcze. Spacerowałem z dobrą myślą pod kopułą czaszki. Zeszło mi ponad godzinę zanim znalazłem przystań.
Ciemny, nieduży zadymiony bar. Z głośników dobywa się oldschoolowy blues. Przy barze facet w średnim wieku wypija kolejne Whisky z colą, mrucząc coś do barmana. Obok niego starszy pan z małym piwem i kapeluszem na ladzie. Barman nalewa kolejnego drinka panu od szkockiej, potem idzie dalej i rozmawia z młodymi chłopakami. Z tej odległości daję im po dwadzieścia kilka lat. Z uśmiechów i gestów wnioskuję, że są dobrymi znajomymi barman. Patrzę po stolikach. Na pierwszy rzut oka wszystko zajęte. Kilka par dotarło aż tutaj. Widocznie w kinach nie grali nic godnego uwagi. Jednak w głębi, na końcu Sali widzę człowieka w podeszłym wieku. Siedzi sam. Nie chcę już dalej szukać, spytam czy mogę się przysiąść. To ruszam mijając zakochanych i przybarowych samotników. Podchodzę do stolika, w który wskazał mi mój wewnętrzny GPS i mówię:
- Przepraszam najmocniej, czy to miejsce jest wolne?
- Tak, wolne – odpowiada spokojnym głosem jegomość
- Czy mogę się przysiąść?
- Nie ma najmniejszego problemu, proszę siadać – odparł, jednocześnie ściągając płaszcz z oparcia wolnego krzesła.
Odetchnąłem z ulgą. Moja pielgrzymka dobiegła końca. Rozebrałem kurtkę, powiesiłem na zwolnionym miejscu i poszedłem po piwo. Po chwili wróciłem z uśmiechem na twarzy i przysiadłem koło pana-dziadka, jak go w myślach nazywałem. W spokoju i zadumie przechylałem kufel. Pierwsze piwo w tym tygodniu. Dlatego po pięciu minutach szedłem już po następne. Gdy wróciłem, dziadzio przemówił:
- Gdzie się tak pan spieszy?
- Nie rozumiem? – odpowiedziałem pytaniem, nieco zmieszany
- No musi się pan spieszyć skoro wypił pan tamto piwo prawie duszkiem – wytłumaczył a na jego pomarszczonej twarzy zarysował się uśmiech
- Nie, nie spieszę się. Po prostu pierwsze piwo to wyrzucenie z siebie tego wszystkiego co kotłowało się we mnie przez cały tydzień. Teraz czuję się lżejszy – piwo mimo, że dopiero jedno rozwiązało mi język.
- Rozumiem – powiedział, nic nie dodając.
Siedzieliśmy tak w milczeniu kolejne kilka minut. Właściwie to co się działo wokół nie miało już dla mnie znaczenia. Pogrążyłem się w swoich przemyśleniach na temat zmarnowanych szans, przespanych okazji. Patrzyłem na to trochę z przymrużeniem oka, jednak nie bez emocji. Starszy pan chyba mój „zwias” odebrał jako smutek i przemówił ponownie:
- Rozstał się pan z kimś i teraz tęskni? A może umówił się pan z kimś i ten ktoś się nie pojawił
- Nie to nie to – szybko odpowiedziałem
- Czyli dalej czeka pan… - niespodziewanie przerwał, po czym dodał - przepraszam za zuchwałość ale w zasadzie siedzimy przy jednym stoliku, razem pijemy, więc stosownym by było przejść na „ty”, będzie łatwiej rozmawiać . Czy to problem dla pana?
- Ależ skąd… - przerwał gdy chciałem powiedzieć jak mam na imię
- Cieszę się, ja mam na imię Eugenio, a ty?
- Karl, miło mi.
- Wracając do myśli… czyli dalej czekasz na miłość życia?
- Aż tak ze mną nie jest źle – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem
- Nie rozumiem.
- Ach, nie będę przynudzał – starałem się wybrnąć, zakończyć temat
- No wiesz, przecież nie mam nic lepszego do roboty, więc z chęcią posłucham co masz do powiedzenia – powiedział Eugenio, a wyraz jego twarzy zachęcił mnie do dalszej rozmowy.
- Skoro tak. Bo Eugenio ja nie czekam na miłość. Co więcej nigdy nie czekałem… - nie zdążyłem skończyć, gdyż przerwał mi ponownie.
- To niezwykle smutnym człowiekiem musisz… - tym razem to ja nie dałem mu dokończyć zdania.
- Nie dlaczego? Przecież smutni to są ci, którzy czekają. Smutni są ci, którzy się przekonają, że miłość nie istnieje.
- No proszę cię. Wyglądasz na mądrego człowieka, a takie głupoty pleciesz – odparł zdecydowanym tonem.
- Tak to widzę Eugenio, przykro mi. Obserwuję ludzi i ich zachowania odkąd pamiętam. Małżeństwa trwają zwykle dzięki przywiązaniu, jak trwają w ogóle. Mnie to nie bawi. Nie będę przekonywał kogoś do siebie, wiedząc, że to nie jest stałe.
- Dlaczego nie stałe? Nie rozumiem.
- Tak już jest. Jesteśmy z kimś by na starość nie cierpieć na samotność – kurde, nie przemyślałem tych słów, za późno – przepraszam mam nadzieję, że nie uraziłem – dodałem.
- Nie uraziłeś mnie, nie martw się – i jakby wiedział, że same słowa nie wystarczą dodał do tego uśmiech, po czym powiedział – może strach przed samotnością to powód dla wielu ludzi, może tak właśnie jest i w tym masz rację. Nie można jednak pogrzebać miłości na podstawie obserwacji.
- No dobra, czyli rozumiem, że ty wierzysz w miłość?
- Jak najbardziej – odparł szybko i zdecydowanie.
- Eugenio? Jaka jest twoja historia? Kochałeś ze wzajemnością ale niestety ona zasnęła na zawsze?
- W twych pytaniach jest część odpowiedzi. Ale skoro już spytałeś to zacznę od początku – powiedział, tu się zaczyna opowieść tego człowieka.
To co usłyszysz może być dla ciebie czymś, czego nigdy nie zrozumiesz. Szczerze? Nawet ja mam ciężko to wszystko pojąć.
Byłem młodym chłopakiem. Dla niektórych już pewnie byłem starym kawalerem, inne czasy. Zrozum. Miałem trzydziestkę na karku. Praca, to bardziej przyjemność, ale nie o tym. Patrzyłem na sprawy emocjonalne podobnie do ciebie. Nie miało dla mnie znaczenia czy będę z kimś, czy resztę życia spędzę w samotności. Nie zależało mi na towarzystwie. Mogłem spokojnie podróżować po świecie, nie przejmując się niczym. Wolny strzelec.
Pewnego dnia… Każda opowieść zaczyna się od tych słów, więc… Pewnego dnia. Dzień jak co dzień. Jesień. Spadające liście, deszcz na przemian ze słońcem. Jak mówiłem zwykły dzień tyle, że piątek. W piątki to trzeba gdzieś wyskoczyć. Tego dnia przyjaciel organizował prywatkę z okazji awansu. Takie kameralne spotkanie znajomych przy butelce dobrego wina.
Znałem wszystkich uczestników tej prywatki. Kilka par, kumple z pracy – starzy znajomi. Początkowo zapowiadało się na fajną zabawę. Jednak za dużo alkoholu i niektórzy przedwcześnie udali się do domów, gospodarz padł, zresztą nie tylko on, a z tymi co jeszcze jakoś się trzymali nie dało się porozmawiać. Muzyka grała i w sumie to wystarczyło by jeszcze parędziesiąt minut wytrzymać, by nie wrócić do domu przed północą. Przecież tak nie wypada.
Siedziałem na kanapie w pokoju gościnnym i popijając drinka słuchałem muzyki. Coś jednak zakłóciło mój spokój. Skrzypienie otwierających się drzwi, stukot przewracających się butelek. Acha – pomyślałem – sąsiedzi przyszli na skargę. Wstałem i wyszedłem na przedpokój. Stała tam młoda dziewczyna, lekko zaskoczona bałaganem i leżącymi na podłodze ludźmi. Staliśmy tak wpatrzeni w siebie krótką chwilę.
- Przepraszam kim jesteś? – spytałem nieśmiało
- Cześć, jestem Sofia mieszkam naprzeciwko – odparła
- Miło mi jestem Eugenio. Mogę ściszyć muzykę, przepraszam jeżeli…
- Nie, nie! Nie ma problemu ja nie po to. Właśnie wróciłam z pracy i jestem trochę zmęczona. Chciałam się napić kawy ale zapomniałam kupić, a teraz wszystko pozamykane. Czy masz może trochę „pożyczyć”? – powiedziała a uśmiech, który malował się na jej twarzy mnie zniewolił.
-Eeee… Aaaa… Wiesz, to nie moje mieszkanie, poszukam – powiedziałem nerwowo.
Wszedłem do kuchni przekraczając kolejnych znajomych. Kawa gdzieś musi być, przecież piłem dzisiaj. Nie tylko ja zresztą. Przeszukałem wszystkie górne szafki. Nie znalazłem. W dolnych też tylko parę garnków i nic więcej. Już miałem przekazać miłej pani złe wieści gdy potykając się o kumpla przewróciłem się i zobaczyłem pudełko kawy pod stołem. Kto by pomyślał. No ale ważne, że jest. Wyszedłem z kuchni i wręczyłem znalezisko Sofii:
- O dziękuję bardzo – powiedziała, a z radości niemal podskoczyła
- Proszę, tu i tak nikomu się już nie przyda
- Właśnie widzę, że było syto – powiedziała i dodała – to skoro nie masz tu nic do roboty, to może napijesz się ze mną kawy.
- Pewnie, z przyjemnością – ta propozycja spadła mi z nieba.
Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, nie będę więc improwizował. W każdym razie spędziłem z Sofią najmilszy wieczór w moim życiu. Rozumieliśmy się bez słów i śmieszyły nas te same rzeczy. Nie wiem jak ci to wytłumaczyć. To co czułem… To jak się czułem… Nie jest łatwo słowami opisać uczucia. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy jestem w dobrym miejscu o dobrej porze. Nic co do tego czasu się wydarzyło nie miało znaczenia. Okazało się czymś zupełnie nieważnym. Całe moje dotychczasowe życie było puste. Zrozumiałem to w tamtym momencie. Spotkanie Soffi wydawało się jedynym co słuszne.
Wieczór przeciągnął się w noc. Wychodziłem od niej gdy słońce już zdążyło pokonać mrok całkowicie. Zacząłem za nią tęsknić z chwilą zamknięcia się za mną drzwi jej mieszkania. Wróciłem do domu. Położyłem się. Nie mogłem jednak zasnąć. Nie potrafiłem przestać o niej myśleć. Chciałem przestać. Przecież nie chciałem się w nic angażować. Nie dało się.
Zjadłem śniadanie i wyszedłem na spacer. Natrafiłem na otwarty bar. Wstąpiłem. Wypiłem piwo duszkiem i wróciłem do domu. Wykręciłem numer do gospodarza wczorajszej prywatki. Odebrał po trzech sygnałach:
- Cześć Mark, tu Eugenio. Jak się czujesz?
- Cześć. Dochodzę do siebie – odpowiedział niewyraźnym głosem.
- Wiesz… tak myślę sobie… odwiedzę cię dzisiaj, pomogę ci posprzątać.
- Dobra Eugen, tylko daj mi dwie godziny, bo najpierw muszę się doprowadzić do porządku
- Ok., to będę tam za dwie godziny, do zobaczenia.
- Do zobaczenia – powiedział i odłożył słuchawkę.
Mam trochę czasu. Prysznic, kawa, szybki obiad i ruszam.
Sprzątanie zajęło nam nieco ponad godzinę. Po sprzątaniu mały drink:
- Słuchaj Eugen, ja muszę się powoli zbierać do rodziców – przerwał milczenie Mark
- Nie ma sprawy, już się zbieram.
Odprowadził mnie do drzwi. Udałem, że idę do windy, a gdy zamknęły się drzwi zapukałem naprzeciwko jego mieszkania. Nikt nie otwierał. Zasmucony i wyczerpany wróciłem do domu. Położyłem się spać, bo w końcu całą noc na nogach bez minuty snu. Jednak o zaśnięciu mogłem jedynie pomarzyć. Tak bardzo chciałem ją znowu spotkać, zobaczyć, porozmawiać z nią. PO paru godzinach zasnąłem.
Obudził mnie dzwonek do drzwi. Było ledwo po dziewiątej rano. Otwieram, a w drzwiach mój najlepszy kumpel David:
- No widzę Eugenio, że miałeś ciężką noc – powiedział podając mi dłoń
- Nie Dave, tak to tylko wygląda, odsypiam imprezę u Marka – odparłem i razem udaliśmy się do salonu.
- Kawa, herbata… - zaproponowałem
- Herbata, dzięki
Poszedłem do kuchni, a z głowy nie mogłem wyrzucić wspomnienia przedostatniej nocy. Teraz wydawała się marzeniem sennym, czystą iluzją. Zalałem herbatę, a sobie kawę i wróciłem do salonu.
- Nasz marzenia się spełnią – powiedział Dave
- Co, co? – odparłem zdziwiony – ale o co chodzi?
- Eugen, no nasze marzenia zaczynają się spełniać. Ja już sprzedałem samochód, a jutro idę się zwolnić i ruszamy w podróż dookoła świata, tak jak marzyliśmy – wyjaśnił podekscytowany David
- No to świetnie ale co tak z dnia na dzień?
- Nie będę się wdawał w szczegóły ale zainwestowałem jakiś czas temu, a teraz to przynosi zyski i w zasadzie przez dłuższy czas nie musimy się niczym przejmować. Wynajmuję mieszkanie i za tydzień już będziemy w trasie. Załatw co masz załatwić
- To naprawdę wspaniałe wieści - odparłem z euforią
Przez kilka godzin rozmawialiśmy, planowaliśmy, omawialiśmy szczegóły. David wyszedł kilka minut po godzinie pierwszej. Właściwie dużo do załatwiania nie miałem. W pracy od dłużego czasu mówiłem, że niebawem się zwolnię i nie będą mi sprawiali problemów. Mieszkanie zostawię pod opieką siostry, zlikwiduję jedną z lokat i mogę ruszać. I tylko ona mnie hamowała. Bo niby taka podróż to marzenie życia, jednak to co się stało tak niedawno, to jak zawirowało to moim światem. Miałem niecały tydzień. Mogłem poświęcić dla niej wszystko David by to zrozumiał. Sam pojechałby w podróż życia. To nie było dla niego problemem.
Jeszcze tego samego dnia postanowiłem ją odwiedzić. Poszedłem wieczorem. Zapukałem, tym razem drzwi się otworzyły, a za nimi stała Sofia. Na początku wydawał się zdziwiona, lecz z czasem wyraz jej twarzy wskazywał na zadowolenie. Spędziliśmy razem kolejny miły wieczór i umówiliśmy się na następny dzień.
Kilka następnych dni to życie jak we śnie. Wszystko wydawało się takie na miejscu, takie słuszne. Podróż powoli się oddalała. Przecież już nie musiałem szukać swoje drogi, swego kąta. Byłem tu i teraz z nią i byłem u siebie.
Dwa dni przed planowanym wyjazdem powiedziała, że to wszystko się dzieje zbyt szybko, że musi wszystko przemyśleć i że się odezwie. Właściwie miała rację. Znaliśmy się tydzień, a ja byłem gotowy poświęcić dla niej wszystko. Sam też chyba nie do końca to przemyślałem.
Następny dzień to układanie spraw. Postanowiłem, że jeżeli się nie odezwie do dnia wyjazdu to jadę. Będzie co będzie.
Nie odezwała się. Podróż marzeń stała się faktem.
Widziałem wspaniałe budowle, jadłem niepojęte potrawy, smaki świata. Nigdy nie podejrzewałem jak wielką przyjemność może sprawić posiłek. Spotykałem niesamowitych ludzi. Ludzi, którzy cieszyli się dniem powszednim, którym sama rozmowa wystarczyła do szczęścia. Widziałem też dużo okrucieństwa, to nieuniknione, niestety. Podróżowaliśmy wszelkimi możliwymi środkami transportu. Przeżyłem noc i dzień polarny. Widziałem zorzę. Przeżyłem emocjonujące przygody, na które nie starczyłoby czasu by wszystkie spisać, czy opowiedzieć. I nie żałuję ani jednej chwili z tych trzech lat podróży.
Jednak wszystko to co widziałem, co czułem, co przeżyłem nigdy nie sprawiło mi tyle przyjemności i satysfakcji co czas spędzony z Sofią. Może to głupie ale każdego dnia myślę o niej.
Po powrocie starałem się jej szukać. W tym mieszkaniu już nowi lokatorzy. Nie wiedzieli co się stało z poprzednią właścicielką. Kumpel, który mieszkał naprzeciwko, już też się wyprowadził. Kilka lat szukałem, nie znalazłem. Szukając swego miejsca co jakiś czas wyruszałem w trasę. Gdziekolwiek, czymkolwiek i z kimkolwiek. Najczęściej jednak sam. Nigdzie nie znalazłem cząstki siebie świadczącej o tym, że to jest „tu”, że droga, którą obrałem jest słuszna. I uwierz, każdego dnia tęskniłem za Sofią. Nie wiem czy by zadzwoniła. I jak mówię nie żałuję swego wyboru, bo naprawdę wiele przeżyłem, niestety nigdy nie byłem szczęśliwy, nie tak jak przy niej.
Wiem, to taka ckliwa historia, czy ma szczęśliwe zakończenie? I tak, i nie. Spotkałem ją tydzień temu. Nie będę ci mówił jak to się stało. Pewnie i tak byś nie uwierzył. I było jak kiedyś. Znowu to poczułem, wszystkie te lata okazały się tylko kilkoma dniami. Tak jakby zadzwoniła zaraz przed wyjazdem. Trochę powymienialiśmy się życiowymi doświadczeniami. Wczoraj miałem się spotkać z siostrzeńcem. Poszedłem na przystanek. Autobus miał opóźnienie, czytałem więc ogłoszenia na tablicy. I tam umarłem Karl. Czytając te ogłoszenia natrafiłem na nekrolog – Sofia Fuentes zmarła w wieku 72 lat. Pogrzeb…
Byłem na pogrzebie, kilka osób. Głównie znajome z kółka bingo. Wiem ,że kiedyś się koło niej położę. Los chciał, że miejsce obok jej grobu jest wolne. Wykupiłem je. To nie poprawia humoru, to nie daje nadziei. Ale położyć się obok niej to jedyne czego chcę. Twoje zdrowie młody przyjacielu.
Wypiliśmy do końca to co nam zostało. Eugenio dodał jeszcze, że wiedząc, iż tylko parę dni w życiu będzie szczęśliwy, za nic by tego nie zmienił. Bo wszystko co było traciło znaczenie gdy spotykał Sofię. Liczyły się tylko te chwile. I wyszedł.
Ja jeszcze zostałem chwile. Musiałem przemyśleć to wszystko. To zadziwiające jak chwila może zmienić nasze życie. Oby nikt tej chwili nie przespał…
To opowieść człowieka, sami oceńcie czy szczęśliwego czy nie.
I tym razem z braku czasu musiałem improwizować. Wszystkiego dobrego dla Was (kimkolwiek jesteście)
To opowieść o człowieku, którego spotkałem gdzieś kiedyś. Chociaż… Nie jestem pewny czy to było spotkanie w rzeczywistości. Może sam mam wiele osobowości i przeprowadziłem rozmowę z innym mną? A może to wszystko zmyślam? Nie wiem, nie wnikajcie w to. Nie warto.
Jest to opowieść człowieka niesamowicie magicznego. Człowieka, który pokazał świat w swoich oczach. Świat, który jeszcze nie do końca rozumiem i chyba nigdy nie pojmę. To opowieść o miłości, bo przecież zakochani właśnie dzisiaj obchodzą swoje święto.
Poznałem go całkiem przypadkiem. To był dzień jak dziś. Walentynki. Dzień w którym zakochani są wyjątkowo szczęśliwi, a samotni bywają wyjątkowo samotnie-smutni. Ja jak ja, ni szczęśliwy, ni smutny. To był piątek. Po ciężkim dniu w pracy, po ośmiu godzinach bezproduktywnej pracy i po późnym obiedzie postanowiłem coś z sobą zrobić. Gdzieś się wybrać. Niestety to 14 luty i wszyscy znajomi, znajome zajęci swymi, jakże wzniosłymi sprawami. Ale jak jest chęć to przeszkód nie ma. Szybka dezynfekcja po długim tygodniu niewolniczej roboty, strój galowy i na miasto.
Pierwsze knajpy, to pierwsze porażki. Miejsc siedzących brak. Wszystko zajęte przez trzymające się za ręce pary. No przecież nie dosiądę się do tak gruchających gołąbków. Niech mają chwilę dla siebie. I tak od baru do baru. Od kawiarni do kawiarni. Nadzieja na jakiekolwiek odreagowanie malała. Ale pielgrzymowałem dalej. No przecież gdzieś ktoś nie doszedł, gdzieś musi być granica gdzie kończy się cierpliwość zakochanych i rezygnują z posiadówy na rzecz kina, czy czegoś tam jeszcze. Spacerowałem z dobrą myślą pod kopułą czaszki. Zeszło mi ponad godzinę zanim znalazłem przystań.
Ciemny, nieduży zadymiony bar. Z głośników dobywa się oldschoolowy blues. Przy barze facet w średnim wieku wypija kolejne Whisky z colą, mrucząc coś do barmana. Obok niego starszy pan z małym piwem i kapeluszem na ladzie. Barman nalewa kolejnego drinka panu od szkockiej, potem idzie dalej i rozmawia z młodymi chłopakami. Z tej odległości daję im po dwadzieścia kilka lat. Z uśmiechów i gestów wnioskuję, że są dobrymi znajomymi barman. Patrzę po stolikach. Na pierwszy rzut oka wszystko zajęte. Kilka par dotarło aż tutaj. Widocznie w kinach nie grali nic godnego uwagi. Jednak w głębi, na końcu Sali widzę człowieka w podeszłym wieku. Siedzi sam. Nie chcę już dalej szukać, spytam czy mogę się przysiąść. To ruszam mijając zakochanych i przybarowych samotników. Podchodzę do stolika, w który wskazał mi mój wewnętrzny GPS i mówię:
- Przepraszam najmocniej, czy to miejsce jest wolne?
- Tak, wolne – odpowiada spokojnym głosem jegomość
- Czy mogę się przysiąść?
- Nie ma najmniejszego problemu, proszę siadać – odparł, jednocześnie ściągając płaszcz z oparcia wolnego krzesła.
Odetchnąłem z ulgą. Moja pielgrzymka dobiegła końca. Rozebrałem kurtkę, powiesiłem na zwolnionym miejscu i poszedłem po piwo. Po chwili wróciłem z uśmiechem na twarzy i przysiadłem koło pana-dziadka, jak go w myślach nazywałem. W spokoju i zadumie przechylałem kufel. Pierwsze piwo w tym tygodniu. Dlatego po pięciu minutach szedłem już po następne. Gdy wróciłem, dziadzio przemówił:
- Gdzie się tak pan spieszy?
- Nie rozumiem? – odpowiedziałem pytaniem, nieco zmieszany
- No musi się pan spieszyć skoro wypił pan tamto piwo prawie duszkiem – wytłumaczył a na jego pomarszczonej twarzy zarysował się uśmiech
- Nie, nie spieszę się. Po prostu pierwsze piwo to wyrzucenie z siebie tego wszystkiego co kotłowało się we mnie przez cały tydzień. Teraz czuję się lżejszy – piwo mimo, że dopiero jedno rozwiązało mi język.
- Rozumiem – powiedział, nic nie dodając.
Siedzieliśmy tak w milczeniu kolejne kilka minut. Właściwie to co się działo wokół nie miało już dla mnie znaczenia. Pogrążyłem się w swoich przemyśleniach na temat zmarnowanych szans, przespanych okazji. Patrzyłem na to trochę z przymrużeniem oka, jednak nie bez emocji. Starszy pan chyba mój „zwias” odebrał jako smutek i przemówił ponownie:
- Rozstał się pan z kimś i teraz tęskni? A może umówił się pan z kimś i ten ktoś się nie pojawił
- Nie to nie to – szybko odpowiedziałem
- Czyli dalej czeka pan… - niespodziewanie przerwał, po czym dodał - przepraszam za zuchwałość ale w zasadzie siedzimy przy jednym stoliku, razem pijemy, więc stosownym by było przejść na „ty”, będzie łatwiej rozmawiać . Czy to problem dla pana?
- Ależ skąd… - przerwał gdy chciałem powiedzieć jak mam na imię
- Cieszę się, ja mam na imię Eugenio, a ty?
- Karl, miło mi.
- Wracając do myśli… czyli dalej czekasz na miłość życia?
- Aż tak ze mną nie jest źle – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem
- Nie rozumiem.
- Ach, nie będę przynudzał – starałem się wybrnąć, zakończyć temat
- No wiesz, przecież nie mam nic lepszego do roboty, więc z chęcią posłucham co masz do powiedzenia – powiedział Eugenio, a wyraz jego twarzy zachęcił mnie do dalszej rozmowy.
- Skoro tak. Bo Eugenio ja nie czekam na miłość. Co więcej nigdy nie czekałem… - nie zdążyłem skończyć, gdyż przerwał mi ponownie.
- To niezwykle smutnym człowiekiem musisz… - tym razem to ja nie dałem mu dokończyć zdania.
- Nie dlaczego? Przecież smutni to są ci, którzy czekają. Smutni są ci, którzy się przekonają, że miłość nie istnieje.
- No proszę cię. Wyglądasz na mądrego człowieka, a takie głupoty pleciesz – odparł zdecydowanym tonem.
- Tak to widzę Eugenio, przykro mi. Obserwuję ludzi i ich zachowania odkąd pamiętam. Małżeństwa trwają zwykle dzięki przywiązaniu, jak trwają w ogóle. Mnie to nie bawi. Nie będę przekonywał kogoś do siebie, wiedząc, że to nie jest stałe.
- Dlaczego nie stałe? Nie rozumiem.
- Tak już jest. Jesteśmy z kimś by na starość nie cierpieć na samotność – kurde, nie przemyślałem tych słów, za późno – przepraszam mam nadzieję, że nie uraziłem – dodałem.
- Nie uraziłeś mnie, nie martw się – i jakby wiedział, że same słowa nie wystarczą dodał do tego uśmiech, po czym powiedział – może strach przed samotnością to powód dla wielu ludzi, może tak właśnie jest i w tym masz rację. Nie można jednak pogrzebać miłości na podstawie obserwacji.
- No dobra, czyli rozumiem, że ty wierzysz w miłość?
- Jak najbardziej – odparł szybko i zdecydowanie.
- Eugenio? Jaka jest twoja historia? Kochałeś ze wzajemnością ale niestety ona zasnęła na zawsze?
- W twych pytaniach jest część odpowiedzi. Ale skoro już spytałeś to zacznę od początku – powiedział, tu się zaczyna opowieść tego człowieka.
To co usłyszysz może być dla ciebie czymś, czego nigdy nie zrozumiesz. Szczerze? Nawet ja mam ciężko to wszystko pojąć.
Byłem młodym chłopakiem. Dla niektórych już pewnie byłem starym kawalerem, inne czasy. Zrozum. Miałem trzydziestkę na karku. Praca, to bardziej przyjemność, ale nie o tym. Patrzyłem na sprawy emocjonalne podobnie do ciebie. Nie miało dla mnie znaczenia czy będę z kimś, czy resztę życia spędzę w samotności. Nie zależało mi na towarzystwie. Mogłem spokojnie podróżować po świecie, nie przejmując się niczym. Wolny strzelec.
Pewnego dnia… Każda opowieść zaczyna się od tych słów, więc… Pewnego dnia. Dzień jak co dzień. Jesień. Spadające liście, deszcz na przemian ze słońcem. Jak mówiłem zwykły dzień tyle, że piątek. W piątki to trzeba gdzieś wyskoczyć. Tego dnia przyjaciel organizował prywatkę z okazji awansu. Takie kameralne spotkanie znajomych przy butelce dobrego wina.
Znałem wszystkich uczestników tej prywatki. Kilka par, kumple z pracy – starzy znajomi. Początkowo zapowiadało się na fajną zabawę. Jednak za dużo alkoholu i niektórzy przedwcześnie udali się do domów, gospodarz padł, zresztą nie tylko on, a z tymi co jeszcze jakoś się trzymali nie dało się porozmawiać. Muzyka grała i w sumie to wystarczyło by jeszcze parędziesiąt minut wytrzymać, by nie wrócić do domu przed północą. Przecież tak nie wypada.
Siedziałem na kanapie w pokoju gościnnym i popijając drinka słuchałem muzyki. Coś jednak zakłóciło mój spokój. Skrzypienie otwierających się drzwi, stukot przewracających się butelek. Acha – pomyślałem – sąsiedzi przyszli na skargę. Wstałem i wyszedłem na przedpokój. Stała tam młoda dziewczyna, lekko zaskoczona bałaganem i leżącymi na podłodze ludźmi. Staliśmy tak wpatrzeni w siebie krótką chwilę.
- Przepraszam kim jesteś? – spytałem nieśmiało
- Cześć, jestem Sofia mieszkam naprzeciwko – odparła
- Miło mi jestem Eugenio. Mogę ściszyć muzykę, przepraszam jeżeli…
- Nie, nie! Nie ma problemu ja nie po to. Właśnie wróciłam z pracy i jestem trochę zmęczona. Chciałam się napić kawy ale zapomniałam kupić, a teraz wszystko pozamykane. Czy masz może trochę „pożyczyć”? – powiedziała a uśmiech, który malował się na jej twarzy mnie zniewolił.
-Eeee… Aaaa… Wiesz, to nie moje mieszkanie, poszukam – powiedziałem nerwowo.
Wszedłem do kuchni przekraczając kolejnych znajomych. Kawa gdzieś musi być, przecież piłem dzisiaj. Nie tylko ja zresztą. Przeszukałem wszystkie górne szafki. Nie znalazłem. W dolnych też tylko parę garnków i nic więcej. Już miałem przekazać miłej pani złe wieści gdy potykając się o kumpla przewróciłem się i zobaczyłem pudełko kawy pod stołem. Kto by pomyślał. No ale ważne, że jest. Wyszedłem z kuchni i wręczyłem znalezisko Sofii:
- O dziękuję bardzo – powiedziała, a z radości niemal podskoczyła
- Proszę, tu i tak nikomu się już nie przyda
- Właśnie widzę, że było syto – powiedziała i dodała – to skoro nie masz tu nic do roboty, to może napijesz się ze mną kawy.
- Pewnie, z przyjemnością – ta propozycja spadła mi z nieba.
Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, nie będę więc improwizował. W każdym razie spędziłem z Sofią najmilszy wieczór w moim życiu. Rozumieliśmy się bez słów i śmieszyły nas te same rzeczy. Nie wiem jak ci to wytłumaczyć. To co czułem… To jak się czułem… Nie jest łatwo słowami opisać uczucia. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy jestem w dobrym miejscu o dobrej porze. Nic co do tego czasu się wydarzyło nie miało znaczenia. Okazało się czymś zupełnie nieważnym. Całe moje dotychczasowe życie było puste. Zrozumiałem to w tamtym momencie. Spotkanie Soffi wydawało się jedynym co słuszne.
Wieczór przeciągnął się w noc. Wychodziłem od niej gdy słońce już zdążyło pokonać mrok całkowicie. Zacząłem za nią tęsknić z chwilą zamknięcia się za mną drzwi jej mieszkania. Wróciłem do domu. Położyłem się. Nie mogłem jednak zasnąć. Nie potrafiłem przestać o niej myśleć. Chciałem przestać. Przecież nie chciałem się w nic angażować. Nie dało się.
Zjadłem śniadanie i wyszedłem na spacer. Natrafiłem na otwarty bar. Wstąpiłem. Wypiłem piwo duszkiem i wróciłem do domu. Wykręciłem numer do gospodarza wczorajszej prywatki. Odebrał po trzech sygnałach:
- Cześć Mark, tu Eugenio. Jak się czujesz?
- Cześć. Dochodzę do siebie – odpowiedział niewyraźnym głosem.
- Wiesz… tak myślę sobie… odwiedzę cię dzisiaj, pomogę ci posprzątać.
- Dobra Eugen, tylko daj mi dwie godziny, bo najpierw muszę się doprowadzić do porządku
- Ok., to będę tam za dwie godziny, do zobaczenia.
- Do zobaczenia – powiedział i odłożył słuchawkę.
Mam trochę czasu. Prysznic, kawa, szybki obiad i ruszam.
Sprzątanie zajęło nam nieco ponad godzinę. Po sprzątaniu mały drink:
- Słuchaj Eugen, ja muszę się powoli zbierać do rodziców – przerwał milczenie Mark
- Nie ma sprawy, już się zbieram.
Odprowadził mnie do drzwi. Udałem, że idę do windy, a gdy zamknęły się drzwi zapukałem naprzeciwko jego mieszkania. Nikt nie otwierał. Zasmucony i wyczerpany wróciłem do domu. Położyłem się spać, bo w końcu całą noc na nogach bez minuty snu. Jednak o zaśnięciu mogłem jedynie pomarzyć. Tak bardzo chciałem ją znowu spotkać, zobaczyć, porozmawiać z nią. PO paru godzinach zasnąłem.
Obudził mnie dzwonek do drzwi. Było ledwo po dziewiątej rano. Otwieram, a w drzwiach mój najlepszy kumpel David:
- No widzę Eugenio, że miałeś ciężką noc – powiedział podając mi dłoń
- Nie Dave, tak to tylko wygląda, odsypiam imprezę u Marka – odparłem i razem udaliśmy się do salonu.
- Kawa, herbata… - zaproponowałem
- Herbata, dzięki
Poszedłem do kuchni, a z głowy nie mogłem wyrzucić wspomnienia przedostatniej nocy. Teraz wydawała się marzeniem sennym, czystą iluzją. Zalałem herbatę, a sobie kawę i wróciłem do salonu.
- Nasz marzenia się spełnią – powiedział Dave
- Co, co? – odparłem zdziwiony – ale o co chodzi?
- Eugen, no nasze marzenia zaczynają się spełniać. Ja już sprzedałem samochód, a jutro idę się zwolnić i ruszamy w podróż dookoła świata, tak jak marzyliśmy – wyjaśnił podekscytowany David
- No to świetnie ale co tak z dnia na dzień?
- Nie będę się wdawał w szczegóły ale zainwestowałem jakiś czas temu, a teraz to przynosi zyski i w zasadzie przez dłuższy czas nie musimy się niczym przejmować. Wynajmuję mieszkanie i za tydzień już będziemy w trasie. Załatw co masz załatwić
- To naprawdę wspaniałe wieści - odparłem z euforią
Przez kilka godzin rozmawialiśmy, planowaliśmy, omawialiśmy szczegóły. David wyszedł kilka minut po godzinie pierwszej. Właściwie dużo do załatwiania nie miałem. W pracy od dłużego czasu mówiłem, że niebawem się zwolnię i nie będą mi sprawiali problemów. Mieszkanie zostawię pod opieką siostry, zlikwiduję jedną z lokat i mogę ruszać. I tylko ona mnie hamowała. Bo niby taka podróż to marzenie życia, jednak to co się stało tak niedawno, to jak zawirowało to moim światem. Miałem niecały tydzień. Mogłem poświęcić dla niej wszystko David by to zrozumiał. Sam pojechałby w podróż życia. To nie było dla niego problemem.
Jeszcze tego samego dnia postanowiłem ją odwiedzić. Poszedłem wieczorem. Zapukałem, tym razem drzwi się otworzyły, a za nimi stała Sofia. Na początku wydawał się zdziwiona, lecz z czasem wyraz jej twarzy wskazywał na zadowolenie. Spędziliśmy razem kolejny miły wieczór i umówiliśmy się na następny dzień.
Kilka następnych dni to życie jak we śnie. Wszystko wydawało się takie na miejscu, takie słuszne. Podróż powoli się oddalała. Przecież już nie musiałem szukać swoje drogi, swego kąta. Byłem tu i teraz z nią i byłem u siebie.
Dwa dni przed planowanym wyjazdem powiedziała, że to wszystko się dzieje zbyt szybko, że musi wszystko przemyśleć i że się odezwie. Właściwie miała rację. Znaliśmy się tydzień, a ja byłem gotowy poświęcić dla niej wszystko. Sam też chyba nie do końca to przemyślałem.
Następny dzień to układanie spraw. Postanowiłem, że jeżeli się nie odezwie do dnia wyjazdu to jadę. Będzie co będzie.
Nie odezwała się. Podróż marzeń stała się faktem.
Widziałem wspaniałe budowle, jadłem niepojęte potrawy, smaki świata. Nigdy nie podejrzewałem jak wielką przyjemność może sprawić posiłek. Spotykałem niesamowitych ludzi. Ludzi, którzy cieszyli się dniem powszednim, którym sama rozmowa wystarczyła do szczęścia. Widziałem też dużo okrucieństwa, to nieuniknione, niestety. Podróżowaliśmy wszelkimi możliwymi środkami transportu. Przeżyłem noc i dzień polarny. Widziałem zorzę. Przeżyłem emocjonujące przygody, na które nie starczyłoby czasu by wszystkie spisać, czy opowiedzieć. I nie żałuję ani jednej chwili z tych trzech lat podróży.
Jednak wszystko to co widziałem, co czułem, co przeżyłem nigdy nie sprawiło mi tyle przyjemności i satysfakcji co czas spędzony z Sofią. Może to głupie ale każdego dnia myślę o niej.
Po powrocie starałem się jej szukać. W tym mieszkaniu już nowi lokatorzy. Nie wiedzieli co się stało z poprzednią właścicielką. Kumpel, który mieszkał naprzeciwko, już też się wyprowadził. Kilka lat szukałem, nie znalazłem. Szukając swego miejsca co jakiś czas wyruszałem w trasę. Gdziekolwiek, czymkolwiek i z kimkolwiek. Najczęściej jednak sam. Nigdzie nie znalazłem cząstki siebie świadczącej o tym, że to jest „tu”, że droga, którą obrałem jest słuszna. I uwierz, każdego dnia tęskniłem za Sofią. Nie wiem czy by zadzwoniła. I jak mówię nie żałuję swego wyboru, bo naprawdę wiele przeżyłem, niestety nigdy nie byłem szczęśliwy, nie tak jak przy niej.
Wiem, to taka ckliwa historia, czy ma szczęśliwe zakończenie? I tak, i nie. Spotkałem ją tydzień temu. Nie będę ci mówił jak to się stało. Pewnie i tak byś nie uwierzył. I było jak kiedyś. Znowu to poczułem, wszystkie te lata okazały się tylko kilkoma dniami. Tak jakby zadzwoniła zaraz przed wyjazdem. Trochę powymienialiśmy się życiowymi doświadczeniami. Wczoraj miałem się spotkać z siostrzeńcem. Poszedłem na przystanek. Autobus miał opóźnienie, czytałem więc ogłoszenia na tablicy. I tam umarłem Karl. Czytając te ogłoszenia natrafiłem na nekrolog – Sofia Fuentes zmarła w wieku 72 lat. Pogrzeb…
Byłem na pogrzebie, kilka osób. Głównie znajome z kółka bingo. Wiem ,że kiedyś się koło niej położę. Los chciał, że miejsce obok jej grobu jest wolne. Wykupiłem je. To nie poprawia humoru, to nie daje nadziei. Ale położyć się obok niej to jedyne czego chcę. Twoje zdrowie młody przyjacielu.
Wypiliśmy do końca to co nam zostało. Eugenio dodał jeszcze, że wiedząc, iż tylko parę dni w życiu będzie szczęśliwy, za nic by tego nie zmienił. Bo wszystko co było traciło znaczenie gdy spotykał Sofię. Liczyły się tylko te chwile. I wyszedł.
Ja jeszcze zostałem chwile. Musiałem przemyśleć to wszystko. To zadziwiające jak chwila może zmienić nasze życie. Oby nikt tej chwili nie przespał…
To opowieść człowieka, sami oceńcie czy szczęśliwego czy nie.
I tym razem z braku czasu musiałem improwizować. Wszystkiego dobrego dla Was (kimkolwiek jesteście)
12 lutego 2009
Improwizacja
Spacerując po jednym z miast docieram do placu otoczonego ze wszystkich stron drapaczami chmur. Plac o podstawie kwadratu. Betonowa pułapka. Nie potrafiłbym się dobrze rozpędzić, a napotkałbym przeszkodę w postaci jednego z budynków. Patrzę w górę. Szklane ściany. Lustrzane szyby. Budynki wzajemnie przenikające się w swych odbiciach. Miliony okien. Nad placem dostęp do nieba prawie zerowy. Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem?
Brakuje powietrza, kręci się w głowie. Aaaa… nie wytrzymam. Ściany zbliżają się do siebie. Zaraz zostanę zgnieciony. Duszę się. Padam na kolana, a z mego wnętrza wydobywa się krzyk. Krzyk, którego nawet ja nie mogę znieść. Jednak nie mogę przestać. Krzyczę. I mimo, że ciężko to znieść to czuję, że muszę. Klęcząc wyrzucam z siebie to co czaiło się pomiędzy sprawami nieskończonymi, a sprawami za które się nie zabiorę. To egzystencjalny ból. To ciągła niepewność. To nienawiść do ludzkiego gatunku. To co tłumiłem, to przez co byłem przykuty. Wyrzucam z siebie to. Nie mogę inaczej. Tłumić dłużej nie mogę, bo eksploduję. Klęczę i krzyczę, a budynki kręcą się wokół mnie. Krzyk staje się coraz bardziej przerażający. Szyby zaczynają pękać. Miliony okien zostaje nagle w tej samej chwili zniszczonych przez głos życia. Teraz całe to szkło spada w dół. Zaraz ten deszcz spadnie na mnie.
Pierwsze rany. Nic nie czuję. Jestem obsypany ostrym szkłem. Tnie koszule. Rani ciało. Wbija się pod skórę. I krzyczę jeszcze mocniej. Nie, to nie przez ból, bo przecież nic nie czuję. To wewnętrzny głos daje do zrozumienia, że nie zniesie dłużej tej obojętności. Koniec tego niemego przyzwolenia na wszystko. Koniec akceptowania rzeczywistości takiej jaka jest. I krzyczę mocniej. Nie mam już sił. Jednak ten głos jest mocniejszy ode mnie. Poddaje się mu. Po raz pierwszy daję się ponieść w nieznane i wydaje się to słuszne. Słucham co ma do powiedzenia, przecież to część… nie, nie część mnie - to ja!
Kolana słabną. Krzyk się zwiększa. Teraz dźwięk jest strasznie wysoki. Widzę ludzi w otworach, w których jeszcze niedawno znajdowały się okna. Patrzą na mnie i nie mogą pojąć tego co się dzieje. Nikt się nie rusza. Wpatrzeni w coś niepojętego nie wiedzą co zrobić. Krzyczę i jestem coraz słabszy. Chodnik jakby miększy pod moimi kolanami, a może to kolana miękną. Nie wiem. Zapadam się. Nie czuję strachu, a i krzyk słabnie. Podłoże pod moimi nogami kruszy się, a ja spadam. Z moich oczu znika wszystko. Jest tylko ciemność. Już sam nie wiem czy spadam, czy się wznoszę, czy może się unoszę. Mam to gdzieś, gdzie jestem i dlaczego. Bo czuję się niesamowicie lekki. Nie ma nic co by mnie ograniczało. Jestem wolny!
Teraz wszystko wydaje się jasne. Zbyt naiwny byłem. Zbyt często dawałem sobą manipulować, to było świadome. By unikać spięć. By nie mieszać się w nic. By mieć święty spokój. Świadomie stałem się dziwką wmawiając sobie, że robię dobrze. Dawałem dupy i mówiłem, że naprawiam świat. Jednak już nie czuję gniewu, smutku. Już nie czuję obrzydzenia do samego siebie. Teraz - tu gdzie wszystko się zaczęło, gdzie wszystko się zacznie – jestem spokojny. Rozumiem i swoje motywy i motywy innych. Unoszę się Pozbyłem się bagażu emocji i chorych wyobrażeń. Jestem lekki, nie potrzebuję balastu. Jestem czysty i już nie chcę się pobrudzić. I… cholera… i chyba jestem szczęśliwy…
Spadam i uderzam o ziemię. Nie czuję bólu. Leżę na plaży pod palmą. To nie mógł być sen. Zbyt dobrze się czuję. Podnoszę się patrzę na morze. Piękny błękitny kolor i tylko białe korale morskiej piany niesionej przez fale odróżnia wodę od nieba. Niebo bezchmurne. Odwracam wzrok. Niewielki wał piasku, a za nim drzewa. Piękny jest ten świat. I ten niesamowicie wielki grzyb, który właśnie wyskoczył zza drzew. Wypełniony dymem i ogniem. Pięknie się maluje na tafli nieba. Przyszedł z hukiem, jakby chciał wszystkim się objawić w tym samym momencie. I jestem spokojny. Rozkoszuję się zapachem powietrza. Człowiek zaraz zniknie z powierzchni ziemi. Koniec z tym wirusem. Najdziwniejsze jest, że jesteśmy wirusem, a przez przypadek staniemy się antywirusem. System będzie czysty. I może gdyby nie ta obojętność(?) Ach… pięknie pachnie koniec świata.
P.S. To tylko improwizacja...
Brakuje powietrza, kręci się w głowie. Aaaa… nie wytrzymam. Ściany zbliżają się do siebie. Zaraz zostanę zgnieciony. Duszę się. Padam na kolana, a z mego wnętrza wydobywa się krzyk. Krzyk, którego nawet ja nie mogę znieść. Jednak nie mogę przestać. Krzyczę. I mimo, że ciężko to znieść to czuję, że muszę. Klęcząc wyrzucam z siebie to co czaiło się pomiędzy sprawami nieskończonymi, a sprawami za które się nie zabiorę. To egzystencjalny ból. To ciągła niepewność. To nienawiść do ludzkiego gatunku. To co tłumiłem, to przez co byłem przykuty. Wyrzucam z siebie to. Nie mogę inaczej. Tłumić dłużej nie mogę, bo eksploduję. Klęczę i krzyczę, a budynki kręcą się wokół mnie. Krzyk staje się coraz bardziej przerażający. Szyby zaczynają pękać. Miliony okien zostaje nagle w tej samej chwili zniszczonych przez głos życia. Teraz całe to szkło spada w dół. Zaraz ten deszcz spadnie na mnie.
Pierwsze rany. Nic nie czuję. Jestem obsypany ostrym szkłem. Tnie koszule. Rani ciało. Wbija się pod skórę. I krzyczę jeszcze mocniej. Nie, to nie przez ból, bo przecież nic nie czuję. To wewnętrzny głos daje do zrozumienia, że nie zniesie dłużej tej obojętności. Koniec tego niemego przyzwolenia na wszystko. Koniec akceptowania rzeczywistości takiej jaka jest. I krzyczę mocniej. Nie mam już sił. Jednak ten głos jest mocniejszy ode mnie. Poddaje się mu. Po raz pierwszy daję się ponieść w nieznane i wydaje się to słuszne. Słucham co ma do powiedzenia, przecież to część… nie, nie część mnie - to ja!
Kolana słabną. Krzyk się zwiększa. Teraz dźwięk jest strasznie wysoki. Widzę ludzi w otworach, w których jeszcze niedawno znajdowały się okna. Patrzą na mnie i nie mogą pojąć tego co się dzieje. Nikt się nie rusza. Wpatrzeni w coś niepojętego nie wiedzą co zrobić. Krzyczę i jestem coraz słabszy. Chodnik jakby miększy pod moimi kolanami, a może to kolana miękną. Nie wiem. Zapadam się. Nie czuję strachu, a i krzyk słabnie. Podłoże pod moimi nogami kruszy się, a ja spadam. Z moich oczu znika wszystko. Jest tylko ciemność. Już sam nie wiem czy spadam, czy się wznoszę, czy może się unoszę. Mam to gdzieś, gdzie jestem i dlaczego. Bo czuję się niesamowicie lekki. Nie ma nic co by mnie ograniczało. Jestem wolny!
Teraz wszystko wydaje się jasne. Zbyt naiwny byłem. Zbyt często dawałem sobą manipulować, to było świadome. By unikać spięć. By nie mieszać się w nic. By mieć święty spokój. Świadomie stałem się dziwką wmawiając sobie, że robię dobrze. Dawałem dupy i mówiłem, że naprawiam świat. Jednak już nie czuję gniewu, smutku. Już nie czuję obrzydzenia do samego siebie. Teraz - tu gdzie wszystko się zaczęło, gdzie wszystko się zacznie – jestem spokojny. Rozumiem i swoje motywy i motywy innych. Unoszę się Pozbyłem się bagażu emocji i chorych wyobrażeń. Jestem lekki, nie potrzebuję balastu. Jestem czysty i już nie chcę się pobrudzić. I… cholera… i chyba jestem szczęśliwy…
Spadam i uderzam o ziemię. Nie czuję bólu. Leżę na plaży pod palmą. To nie mógł być sen. Zbyt dobrze się czuję. Podnoszę się patrzę na morze. Piękny błękitny kolor i tylko białe korale morskiej piany niesionej przez fale odróżnia wodę od nieba. Niebo bezchmurne. Odwracam wzrok. Niewielki wał piasku, a za nim drzewa. Piękny jest ten świat. I ten niesamowicie wielki grzyb, który właśnie wyskoczył zza drzew. Wypełniony dymem i ogniem. Pięknie się maluje na tafli nieba. Przyszedł z hukiem, jakby chciał wszystkim się objawić w tym samym momencie. I jestem spokojny. Rozkoszuję się zapachem powietrza. Człowiek zaraz zniknie z powierzchni ziemi. Koniec z tym wirusem. Najdziwniejsze jest, że jesteśmy wirusem, a przez przypadek staniemy się antywirusem. System będzie czysty. I może gdyby nie ta obojętność(?) Ach… pięknie pachnie koniec świata.
P.S. To tylko improwizacja...
06 lutego 2009
Odwilż
Otwieram okno i opierając się na łokciach o parapet spoglądam na to co znam od zawsze. To obraz który odsłaniam każdego ranka, by zasłonić go dopiero gdy mrok przykryje widoczność. Jest paręnaście minut po godzinie drugiej rano lub jak kto woli w nocy. Wystawiam głowę przez okno i w jednej chwili ciepło pokoju przechodzi w chłód przestrzeni. Nieograniczonej przestrzeni. Świat spowiła mleczna mgła. Widoczność ograniczona do paru metrów. Kiedyś naprzeciw stał blok. Teraz tylko słabe światło przebijające się przez mglistą materię daje do zrozumienia, że to co w tej chwili nie istnieje, w normalnych warunkach jest domem dla wielu rodzin. Jednak nie teraz i jeszcze nie przez parę godzin. Cały budynek został wyrwany, przesadzony jak roślina. Pozostała tylko pusta przestrzeń.
Patrzę na to co znajduje się trochę bliżej. Kilka drzew i latarnia w kształcie kuli. Światło jakie pada na te drzewa, resztki śniegu na gałęziach i mgła tworzą krajobraz, który przywodzi na myśl ten sam miesiąc sprzed lat. Luty, ferie, śnieg, a przede wszystkim mini serial „Opowieści z Narnii”. Całą rodziną zasiadaliśmy każdego popołudnia i z zainteresowaniem śledziliśmy losy czwórki rodzeństwa, które znalazło przejście do baśniowego świata w starej szafie. Nie był to film nakręcony z takim rozmachem i z takimi efektami jak współczesna wersja. Jednak magia jaką rozpalał w naszych sercach, duszach i umysłach, do dziś nie została choćby w połowie powtórzona przez cokolwiek. Po każdym odcinku wędrowałem do szafy, odsłaniałem kożuchy i płaszcze (do teraz czuję ich zapach)w poszukiwaniu wejścia do mojej Narnii. I mimo, że każdego dnia nie znajdywałem przejścia, pełen nadziei pakowałem się w ten las zimowych ubrań każdego następnego dnia. "To jeszcze nie dzisiaj, może jutro" - mówiłem.
Co wieczór przed zaśnięciem wyobrażałem sobie, że to my jesteśmy bohaterami tej opowieści. Ja, mój brat i dwie siostry. Cztery ludziki wbite w świat baśni. W jedyny świat jaki może zrozumieć dziecko. Nigdy nie zapomnę tej niezwykle smutnej chwili, gdy Aslan, lew, został zabity. Przed śmiercią obcięli mu grzywę. "Jak mogą?" - zadawałem sobie pytanie. "Przecież to taka piękna i miękka grzywa, do której małe dziecko chce się przytulić gdy się czegoś mocno boi lub gdy za czymś/kimś tęskni". "Jak mogą odbierać mu życie?". "To dzięki niemu małe ludziki takie jak ja, jak my, czują się bezpiecznie". A łzy spływały po policzkach. Nawet teraz jak o tym pomyślę to robi się smutno. Na szczęście najczystsze dobro zwycięża i w kolejnym odcinku wielki Aslan wraca do życia, a ja poczułem spokój. Niewątpliwie ten serial miał na mnie ogromny wpływ. Wpływ na moje marzenia, na postrzeganie świata. Dziś zobaczyłem moją Naranię. Nie w starej szafie lecz przez okno. Wystarczy jeden krok i będę w tym świecie. Nie teraz. Nie fizycznie. Bo przecież w wyobraźni tkwię w tym baśniowym świecie już wiele lat. Mnie również dopada wieczna zima jak kiedyś Narnię. To smutek. Biała królowa ma swój czas. Niedługo ten czas się skończy. Już stopniały śniegi.
Mój wzrok opuszcza krainę baśni i przenosi się na to co pod nogami. Tu widoczność jest najlepsza. Świat widziany z okna drugiego piętra. Znam go bardzo dobrze. Dwa pasy zieleni przedzielone chodnikiem. O tu po prawej, na tej trawie…
Pamiętam jak ubrałem moją ulubioną bluzę jasnoniebieską z uśmiechniętym Smurfem na środku. Dopiero co ściągnięta z balkonu po praniu. Cieszyłem się jak głupi, że mogę w niej znowu iść. Wychodząc z domu usłyszałem głos mamy dochodzący z kuchni „Tylko się nie pobrudź!”, „Dobrze, będę uważał” i z leciałem po schodach
…O tu po prawej na tej trawie ubrany w swą ulubioną bluzę grałem gumową piłką wielkości melona. Radość ze świeżo wypranego Smurfa trwała nie więcej niż pięć minut. Lecąc za piłką, potknąłem się o kamień i wylądowałem na lewym łokciu. Łokieć ujechał. Na pewno znacie tę zaciągniętą zieleń na spodniach, koszulkach czy swetrach. Ile to razy się zdarzało?. Zdarzyło się i tym razem. To tyle jeżeli chodzi o ostrożność podczas zabawy. Tego dnia ufajdałem jeszcze jedną bluzę.
A tu po lewej stronie, w tej trawie, która kiedyś była gęstsza, któregoś dnia spędziłem całe popołudnie na szukaniu czterolistnej koniczyny. Na kolanach przemierzałem ten gąszcz małych roślin. Wyobrażałem sobie, siebie jako małego ludzika dla którego ta niziutka trawo-zieleń byłaby dżunglą nie do przejścia. „Ciężkie jest życie robaczka” – pomyślałem. Przeglądałem wszystkie koniczynki. Miałem wrażenie, że jeżeli znajdę tę z której łodygi wyrastają cztery listki to nic złego nigdy nam się nie przytrafi. Że nie będziemy o nic musieli się martwić, a szczęście nie opuści nas nigdy. Szukałem, szukałem no i nie znalazłem. Niestety.
Na brzegach chodnika oddzielające te dwa wyżej wymienione historyczne miejsca, stoją dwie ławki obrócone twarzą do siebie. Wiele godzin przesiedziałem na tych ławkach. Zazwyczaj z tymi samymi ludźmi. Zmieniały się zainteresowania, tematy, kolory ławek, czas leciał my dorastaliśmy ale do pewnego czasu ekipa była ta sama. Nie wszyscy załapywali się na miejsca siedzące. Niektórzy musieli stać. Kto pierwszy ten lepszy. Ławki w soboty służyły nam za zegarek. Jeden znajomy zawsze wychodził najwcześniej z domu. Już po obiedzie, podczas gdy inni kończyli śniadanie. Zasiadał i czekał. On nam był wskazówkami na tarczy podwórka. On już jest oznaczało - to powoli trzeba się zbierać.
Patrząc na to z góry widzę jak przeciągu czasu się zmieniamy, rośniemy. Widzę tych skubiących słonecznik kumpli i tych co obgryzają paznokcie. Parę obrotów zegarkiem przeszłości i ci sami jeszcze ze słonecznikiem ale już z piwami. Niektórzy paznokcie zamienili na papierosa, a gryzienie na wciąganie. Widzę te wymieniane, połamane deski. Kolejny kolor, tym razem zieleń przykryła czerwień. Na paru deskach do dziś można czytać historię tego podwórka po warstwach farby.
Powoli towarzystwo zaczęło się wykruszać, by ławki opustoszały całkiem. Stoją samotnie patrząc na siebie. I tylko czasami ktoś zmęczony przysiądzie na tym niezłym kawałku wspomnień.
I już robi się zimno. Wystarczy tego odświeżającego powietrza. Trzeba wrócić z dalekiej podróży po pokładach pamięci. Zamykam okno, siadam przed komputerem i spisuję przemyślenia. Jest przed trzecią. Dziś to będzie tylko szkic. Jutro powstanie z tego coś, co Microos i inni będą mogli przeczytać w wannie, w pracy, u dziewczyny. Bo ktoś to czyta…
Patrzę na to co znajduje się trochę bliżej. Kilka drzew i latarnia w kształcie kuli. Światło jakie pada na te drzewa, resztki śniegu na gałęziach i mgła tworzą krajobraz, który przywodzi na myśl ten sam miesiąc sprzed lat. Luty, ferie, śnieg, a przede wszystkim mini serial „Opowieści z Narnii”. Całą rodziną zasiadaliśmy każdego popołudnia i z zainteresowaniem śledziliśmy losy czwórki rodzeństwa, które znalazło przejście do baśniowego świata w starej szafie. Nie był to film nakręcony z takim rozmachem i z takimi efektami jak współczesna wersja. Jednak magia jaką rozpalał w naszych sercach, duszach i umysłach, do dziś nie została choćby w połowie powtórzona przez cokolwiek. Po każdym odcinku wędrowałem do szafy, odsłaniałem kożuchy i płaszcze (do teraz czuję ich zapach)w poszukiwaniu wejścia do mojej Narnii. I mimo, że każdego dnia nie znajdywałem przejścia, pełen nadziei pakowałem się w ten las zimowych ubrań każdego następnego dnia. "To jeszcze nie dzisiaj, może jutro" - mówiłem.
Co wieczór przed zaśnięciem wyobrażałem sobie, że to my jesteśmy bohaterami tej opowieści. Ja, mój brat i dwie siostry. Cztery ludziki wbite w świat baśni. W jedyny świat jaki może zrozumieć dziecko. Nigdy nie zapomnę tej niezwykle smutnej chwili, gdy Aslan, lew, został zabity. Przed śmiercią obcięli mu grzywę. "Jak mogą?" - zadawałem sobie pytanie. "Przecież to taka piękna i miękka grzywa, do której małe dziecko chce się przytulić gdy się czegoś mocno boi lub gdy za czymś/kimś tęskni". "Jak mogą odbierać mu życie?". "To dzięki niemu małe ludziki takie jak ja, jak my, czują się bezpiecznie". A łzy spływały po policzkach. Nawet teraz jak o tym pomyślę to robi się smutno. Na szczęście najczystsze dobro zwycięża i w kolejnym odcinku wielki Aslan wraca do życia, a ja poczułem spokój. Niewątpliwie ten serial miał na mnie ogromny wpływ. Wpływ na moje marzenia, na postrzeganie świata. Dziś zobaczyłem moją Naranię. Nie w starej szafie lecz przez okno. Wystarczy jeden krok i będę w tym świecie. Nie teraz. Nie fizycznie. Bo przecież w wyobraźni tkwię w tym baśniowym świecie już wiele lat. Mnie również dopada wieczna zima jak kiedyś Narnię. To smutek. Biała królowa ma swój czas. Niedługo ten czas się skończy. Już stopniały śniegi.
Mój wzrok opuszcza krainę baśni i przenosi się na to co pod nogami. Tu widoczność jest najlepsza. Świat widziany z okna drugiego piętra. Znam go bardzo dobrze. Dwa pasy zieleni przedzielone chodnikiem. O tu po prawej, na tej trawie…
Pamiętam jak ubrałem moją ulubioną bluzę jasnoniebieską z uśmiechniętym Smurfem na środku. Dopiero co ściągnięta z balkonu po praniu. Cieszyłem się jak głupi, że mogę w niej znowu iść. Wychodząc z domu usłyszałem głos mamy dochodzący z kuchni „Tylko się nie pobrudź!”, „Dobrze, będę uważał” i z leciałem po schodach
…O tu po prawej na tej trawie ubrany w swą ulubioną bluzę grałem gumową piłką wielkości melona. Radość ze świeżo wypranego Smurfa trwała nie więcej niż pięć minut. Lecąc za piłką, potknąłem się o kamień i wylądowałem na lewym łokciu. Łokieć ujechał. Na pewno znacie tę zaciągniętą zieleń na spodniach, koszulkach czy swetrach. Ile to razy się zdarzało?. Zdarzyło się i tym razem. To tyle jeżeli chodzi o ostrożność podczas zabawy. Tego dnia ufajdałem jeszcze jedną bluzę.
A tu po lewej stronie, w tej trawie, która kiedyś była gęstsza, któregoś dnia spędziłem całe popołudnie na szukaniu czterolistnej koniczyny. Na kolanach przemierzałem ten gąszcz małych roślin. Wyobrażałem sobie, siebie jako małego ludzika dla którego ta niziutka trawo-zieleń byłaby dżunglą nie do przejścia. „Ciężkie jest życie robaczka” – pomyślałem. Przeglądałem wszystkie koniczynki. Miałem wrażenie, że jeżeli znajdę tę z której łodygi wyrastają cztery listki to nic złego nigdy nam się nie przytrafi. Że nie będziemy o nic musieli się martwić, a szczęście nie opuści nas nigdy. Szukałem, szukałem no i nie znalazłem. Niestety.
Na brzegach chodnika oddzielające te dwa wyżej wymienione historyczne miejsca, stoją dwie ławki obrócone twarzą do siebie. Wiele godzin przesiedziałem na tych ławkach. Zazwyczaj z tymi samymi ludźmi. Zmieniały się zainteresowania, tematy, kolory ławek, czas leciał my dorastaliśmy ale do pewnego czasu ekipa była ta sama. Nie wszyscy załapywali się na miejsca siedzące. Niektórzy musieli stać. Kto pierwszy ten lepszy. Ławki w soboty służyły nam za zegarek. Jeden znajomy zawsze wychodził najwcześniej z domu. Już po obiedzie, podczas gdy inni kończyli śniadanie. Zasiadał i czekał. On nam był wskazówkami na tarczy podwórka. On już jest oznaczało - to powoli trzeba się zbierać.
Patrząc na to z góry widzę jak przeciągu czasu się zmieniamy, rośniemy. Widzę tych skubiących słonecznik kumpli i tych co obgryzają paznokcie. Parę obrotów zegarkiem przeszłości i ci sami jeszcze ze słonecznikiem ale już z piwami. Niektórzy paznokcie zamienili na papierosa, a gryzienie na wciąganie. Widzę te wymieniane, połamane deski. Kolejny kolor, tym razem zieleń przykryła czerwień. Na paru deskach do dziś można czytać historię tego podwórka po warstwach farby.
Powoli towarzystwo zaczęło się wykruszać, by ławki opustoszały całkiem. Stoją samotnie patrząc na siebie. I tylko czasami ktoś zmęczony przysiądzie na tym niezłym kawałku wspomnień.
I już robi się zimno. Wystarczy tego odświeżającego powietrza. Trzeba wrócić z dalekiej podróży po pokładach pamięci. Zamykam okno, siadam przed komputerem i spisuję przemyślenia. Jest przed trzecią. Dziś to będzie tylko szkic. Jutro powstanie z tego coś, co Microos i inni będą mogli przeczytać w wannie, w pracy, u dziewczyny. Bo ktoś to czyta…
27 stycznia 2009
Sentymentalnie
Ostatni tydzień to kolejna podróż. Tym razem podróż sentymentalna, podróż w czasie. Może wyruszyłem w nią by zamknąć pewne drzwi? Może chciałem spojrzeć tylko przez dziurkę od klucza na to co kiedyś, było odskocznią od szkolnych stresów i od domowego marudzenia?
Piwnica.
Miejsce zupełnie magiczne. Azyl – to chyba najlepsze słowo określające to pomieszczenie. Pamiętam jak pewnego wrześniowego popołudnia 1997 roku zapaliłem tam pierwszego papierosa. Sobieski Light. Ta adrenalina i to nie znośne kręcenie w głowie za, którym tęskniłem przy każdym kolejnym papierosie lata później. To miejsce gdzie zamykaliśmy drzwi do rzeczywistości. Przecież przez cały tydzień przeżywaliśmy stresy związane ze szkołą. Od poniedziałku liczyło się tylko by przetrwać, oby do piątku. Bo w piątek kończyło się to co przytłacza, a zaczynało się to co fajnie jest robić. Całkowite oderwanie się od wszystkiego co nas otacza. Z butelką wódki z mety, z paczką piw, z paroma winami tanimi, czy czym tam jeszcze co pozwalało oderwać się od ziemi. Rozmowy toczone godzinami. Nie jeden chciał zmienić świat. Przecież to takie oczywiste, że będzie dobrze. Wystarczy otworzyć ludziom oczy. Młodzi ludzie jeszcze wierzący, że to wszystko ma sens. A nawet jak nie ma, to liczy się tylko ta chwila, bo jutra i tak nie będzie.
A gdy po spożyciu „dopalaczy” opuszczaliśmy piwnicę, świat za drzwiami klatki był zupełnie inny od tego jaki zostawiliśmy wychodząc ze szkoły w piątkowe popołudnie. Spotykaliśmy resztę osiedlowych znajomych. Na ich twarzach, zupełnie jak na naszych malował się uśmiech. Do końca wieczoru wszyscy razem przemierzaliśmy ścieżki miasta, nie zwracając uwagi na nic co nie ma znaczenia. A znaczenie miało tylko to, że czujemy się dobrze w dobrym towarzystwie i jeżeli dzisiaj skończy się świat to przyjmiemy to z przyjemnością i ulgą. Może właśnie szukaliśmy końca wszystkiego? By na zawsze pozostać w tym stanie , by już nigdy nie opętała nas szarość i nigdy nie dorosnąć.
Piwnica, została zamknięta. W zasadzie to nigdy nie powiedzieliśmy dość. To przeminęło naturalnie. Staliśmy się pełnoletni i dużo więcej mogliśmy. Nasza podziemna baza straciła swój czar.
W ubiegłym tygodniu postanowiłem otworzyć to co było zamknięte w puszce o nazwie „Piwnica”. Chciałem sprawdzić czy gdy podniosę wieko przeszłości, poczuję zapach tego co minęło, czy jak kiedyś poczuję się wolny. Już dłuższy czas zabierałem się do tego i w końcu się udało. Odkurzyłem pamięć i wspomnienia dawnych dni wróciły. Nie było już takiego szaleństwa jak kiedyś. Z umiarem kosztowałem tego co lata temu było nam tak bardzo potrzebne do przetrwania.
Teraz wiem, że te drzwi nigdy nie będą zaryglowane, że na kilka godzin mogę zejść po betonowych schodach, a z każdym pokonanym stopniem będę czuł jak wracają wspomnienia, by przekręcając klucz w kłódce przekręcić wstecz czas i pooddychać tamtymi latami, by poczuć pierwszego papierosa, by zobaczyć siebie. Bo część mnie na zawsze tam pozostanie.
Piwnica.
Miejsce zupełnie magiczne. Azyl – to chyba najlepsze słowo określające to pomieszczenie. Pamiętam jak pewnego wrześniowego popołudnia 1997 roku zapaliłem tam pierwszego papierosa. Sobieski Light. Ta adrenalina i to nie znośne kręcenie w głowie za, którym tęskniłem przy każdym kolejnym papierosie lata później. To miejsce gdzie zamykaliśmy drzwi do rzeczywistości. Przecież przez cały tydzień przeżywaliśmy stresy związane ze szkołą. Od poniedziałku liczyło się tylko by przetrwać, oby do piątku. Bo w piątek kończyło się to co przytłacza, a zaczynało się to co fajnie jest robić. Całkowite oderwanie się od wszystkiego co nas otacza. Z butelką wódki z mety, z paczką piw, z paroma winami tanimi, czy czym tam jeszcze co pozwalało oderwać się od ziemi. Rozmowy toczone godzinami. Nie jeden chciał zmienić świat. Przecież to takie oczywiste, że będzie dobrze. Wystarczy otworzyć ludziom oczy. Młodzi ludzie jeszcze wierzący, że to wszystko ma sens. A nawet jak nie ma, to liczy się tylko ta chwila, bo jutra i tak nie będzie.
A gdy po spożyciu „dopalaczy” opuszczaliśmy piwnicę, świat za drzwiami klatki był zupełnie inny od tego jaki zostawiliśmy wychodząc ze szkoły w piątkowe popołudnie. Spotykaliśmy resztę osiedlowych znajomych. Na ich twarzach, zupełnie jak na naszych malował się uśmiech. Do końca wieczoru wszyscy razem przemierzaliśmy ścieżki miasta, nie zwracając uwagi na nic co nie ma znaczenia. A znaczenie miało tylko to, że czujemy się dobrze w dobrym towarzystwie i jeżeli dzisiaj skończy się świat to przyjmiemy to z przyjemnością i ulgą. Może właśnie szukaliśmy końca wszystkiego? By na zawsze pozostać w tym stanie , by już nigdy nie opętała nas szarość i nigdy nie dorosnąć.
Piwnica, została zamknięta. W zasadzie to nigdy nie powiedzieliśmy dość. To przeminęło naturalnie. Staliśmy się pełnoletni i dużo więcej mogliśmy. Nasza podziemna baza straciła swój czar.
W ubiegłym tygodniu postanowiłem otworzyć to co było zamknięte w puszce o nazwie „Piwnica”. Chciałem sprawdzić czy gdy podniosę wieko przeszłości, poczuję zapach tego co minęło, czy jak kiedyś poczuję się wolny. Już dłuższy czas zabierałem się do tego i w końcu się udało. Odkurzyłem pamięć i wspomnienia dawnych dni wróciły. Nie było już takiego szaleństwa jak kiedyś. Z umiarem kosztowałem tego co lata temu było nam tak bardzo potrzebne do przetrwania.
Teraz wiem, że te drzwi nigdy nie będą zaryglowane, że na kilka godzin mogę zejść po betonowych schodach, a z każdym pokonanym stopniem będę czuł jak wracają wspomnienia, by przekręcając klucz w kłódce przekręcić wstecz czas i pooddychać tamtymi latami, by poczuć pierwszego papierosa, by zobaczyć siebie. Bo część mnie na zawsze tam pozostanie.
21 stycznia 2009
O muzyce
Wiem… O muzyce nie powinno się pisać, muzyki się słucha. Tym bardziej nie powinno się pisać krótko, a będzie krótko.
Bo muzyka to jest coś co rozumiem, coś w czym potrafię się odnaleźć. Nic nie zabija mnie tak jak cisza. Wiem, że cisza zupełna nie istnieje, nie w warunkach naturalnych. Jednak to co nazywamy ciszą, ten brak jakichkolwiek oznak wyższej świadomości to przytłacza i odbiera chęć do wszystkiego. Czasem wiatr uderzając w okno i poruszając gałęzie drzew stworzy coś ciekawego, coś co ewentualnie może zastąpić dźwięki dobywające się zwykle z głośników.
Cisza. To ona sprawia, że mrok jest ciemniejszy, a strach większy. To cisza powoduje, że czuję się taki zagubiony. I to co nazywamy ciszą, to coś czego nie rozumiem. Dlatego mój dzień wypełniony jest muzyką do granic możliwości. Często nie mogąc zasnąć przez całą noc słucham muzyki. W końcu zasypiam. Budząc się co jakiś czas do uszu dochodzi znajomy dźwięk. Czuję się przytulony przez te melodie. Otacza mnie, ogrzewa, nie pozwala być samotnym. Uśmiecham się.
Muzyka. Mój alternatywny świat. Świat, niezwykle piękny, bogaty, wieczny. Zamykam się przed otaczająca mnie rzeczywistością, odrywam się jak się tylko da. Muzyka rozładowuje wszystkie emocje, jest niezależnie od tego jak się czuję i co robię. To świat, który jest dla mnie jasny. Każdego dnia poznaję coś nowego. Coś co przyprawia o słynne ciary.
Tak wiele dróg, nieskończenie wiele. Drogi muzyki. Zdaje ci się, że wiesz jaką drogą podążasz, nic nie może cię zaskoczyć. Idziesz. To droga muzyki, którą znasz od jakiegoś czasu. Już jakiś czas chodzisz nią, bo jest wygodna, znana i przyjemna. W pewnym momencie - nie wiesz co ani jak - ale to co ci się wydawało prostą ścieżką, gdzieś pomiędzy krzakami coś skrywa. Dziwisz się. Przecież miałeś wrażenie, że znasz ją na pamięć. Ciekawość nie daje ci spokoju. Podchodzisz. Przyglądasz się. Niby fajne ale jakieś takie nieznane. Nie dostrzegasz jeszcze dokładnie. Wychylasz się bardziej. Jesteś na krawędzi. Zaraz wpadniesz w nieznane. Odłożysz to co znasz na chwilę? Dasz się ponieść nieskończoności czającej się za krzakiem oczywistości? To co kryje się w mroku jest zbyt pociągające. Wpadasz. Przepadłeś. Przed tobą niekończąca się ilość dróg. Dróg łatwiejszych i trudniejszych. Niektóre nie są dla ciebie. Sam się przekonasz. Jesteś w raju. Przekroczyłeś granicę tego co znane i lubiane. Teraz tajemniczy świat, otwiera się przed tobą. Już nie ma powrotu. Ta znana ci wcześniej droga gdzieś tu się znajduje, pewnie na nią trafisz, wspomnisz dobre dni, może nawet uronisz łzy wzruszenia. Nie wrócisz już jednak do tej prostoty, linijności.
Nigdy nie pojmę ludzi ślepo zapatrzonych w jeden zespół, w jeden rodzaj muzyki. I jeszcze te muzyczno-subkulturowe konflikty. O co chodzi? Do cholery ludzie już mają nieźle nasrane w głowach. Traktują muzykę jako powód do niezgody. Nie wykorzystujcie tak muzyki. Nie macie do tego prawa. Ona nie jest waszą własnością i tylko zrozumieć ją możecie, więc rozkminianiem się zajmijcie. Zamknięci jesteście na to co oferuje wam świat muzyki. Droga, którą idziecie nie jest ślepa. Ona prowadzi do ścieżki, która w pewnym momencie łączy się z czteropasmówką, z której w każdej chwili możecie zjechać na mniejsze drogi. No i jeszcze kolej torowa, metro, zakamarki świata. Nie warto się zamykać w klatce tego co znamy od lat.
Ja muzykę kocham. Prócz alternatywy daje bezpieczeństwo. Towarzyszami są mi najwięksi. Słucham co mają do powiedzenia. Nie zawsze słowa są najważniejsze. Często przecież to co niepowiedziane mówi nam więcej niż to co oczywiste, proste i jasne. Cały dzień słucham. Muzyka jest dla mnie: kochanką, przyjacielem, żoną. I jakże cięższe by było życie gdyby nie: psychodeliczna muzyka Radiohead, rockowe dźwięki poczynając od The Beatles i nie kończąc nigdy. A czy nie oczyszczające jest słuchanie Rage Against The Machines? Wyładować emocję skacząc, krzycząc, tańcząc. Albo latać przy muzyce Chicane, to piękne i wysokie loty. Czy zróżnicowane Faithless, które zanurzyło palec we wszystkich „odłamach” muzyki znanej jako elektroniczna. No i Depeche Mode, grupa, której nie da się sklasyfikować, a od której można się uzależnić. Sporo tego, nie sposób wymienić choćby paru procent. Świat bez tego byłby nijaki, to pewne.
Nie ma większej przyjemności niż słuchanie muzyki z kimś kto rozumie ją w podobny sposób do ciebie. Gdy już lata spacerując zaułkami i drogami tego świata, spotykasz kogoś kto te drogi zna tak dobrze jak ty. Niektóre lepiej. Ktoś kto wskaże ci kierunek, którego nie dostrzegałeś dotychczas. Dla wszystkich „muzycznych potworów”, dla tych którzy byli mi mentorami, towarzyszami i słuchaczami, dla was wszystkich proste - Dzięki! Mam nadzieje, że jeszcze z niejednym z was zatopię się w otchłań muzyki. Polatamy, pobujamy się, będziemy się rozkoszować hałasem, który jest tak zrozumiały, tak prawdziwy. To świat idealny.
Bo muzyka to jest coś co rozumiem, coś w czym potrafię się odnaleźć. Nic nie zabija mnie tak jak cisza. Wiem, że cisza zupełna nie istnieje, nie w warunkach naturalnych. Jednak to co nazywamy ciszą, ten brak jakichkolwiek oznak wyższej świadomości to przytłacza i odbiera chęć do wszystkiego. Czasem wiatr uderzając w okno i poruszając gałęzie drzew stworzy coś ciekawego, coś co ewentualnie może zastąpić dźwięki dobywające się zwykle z głośników.
Cisza. To ona sprawia, że mrok jest ciemniejszy, a strach większy. To cisza powoduje, że czuję się taki zagubiony. I to co nazywamy ciszą, to coś czego nie rozumiem. Dlatego mój dzień wypełniony jest muzyką do granic możliwości. Często nie mogąc zasnąć przez całą noc słucham muzyki. W końcu zasypiam. Budząc się co jakiś czas do uszu dochodzi znajomy dźwięk. Czuję się przytulony przez te melodie. Otacza mnie, ogrzewa, nie pozwala być samotnym. Uśmiecham się.
Muzyka. Mój alternatywny świat. Świat, niezwykle piękny, bogaty, wieczny. Zamykam się przed otaczająca mnie rzeczywistością, odrywam się jak się tylko da. Muzyka rozładowuje wszystkie emocje, jest niezależnie od tego jak się czuję i co robię. To świat, który jest dla mnie jasny. Każdego dnia poznaję coś nowego. Coś co przyprawia o słynne ciary.
Tak wiele dróg, nieskończenie wiele. Drogi muzyki. Zdaje ci się, że wiesz jaką drogą podążasz, nic nie może cię zaskoczyć. Idziesz. To droga muzyki, którą znasz od jakiegoś czasu. Już jakiś czas chodzisz nią, bo jest wygodna, znana i przyjemna. W pewnym momencie - nie wiesz co ani jak - ale to co ci się wydawało prostą ścieżką, gdzieś pomiędzy krzakami coś skrywa. Dziwisz się. Przecież miałeś wrażenie, że znasz ją na pamięć. Ciekawość nie daje ci spokoju. Podchodzisz. Przyglądasz się. Niby fajne ale jakieś takie nieznane. Nie dostrzegasz jeszcze dokładnie. Wychylasz się bardziej. Jesteś na krawędzi. Zaraz wpadniesz w nieznane. Odłożysz to co znasz na chwilę? Dasz się ponieść nieskończoności czającej się za krzakiem oczywistości? To co kryje się w mroku jest zbyt pociągające. Wpadasz. Przepadłeś. Przed tobą niekończąca się ilość dróg. Dróg łatwiejszych i trudniejszych. Niektóre nie są dla ciebie. Sam się przekonasz. Jesteś w raju. Przekroczyłeś granicę tego co znane i lubiane. Teraz tajemniczy świat, otwiera się przed tobą. Już nie ma powrotu. Ta znana ci wcześniej droga gdzieś tu się znajduje, pewnie na nią trafisz, wspomnisz dobre dni, może nawet uronisz łzy wzruszenia. Nie wrócisz już jednak do tej prostoty, linijności.
Nigdy nie pojmę ludzi ślepo zapatrzonych w jeden zespół, w jeden rodzaj muzyki. I jeszcze te muzyczno-subkulturowe konflikty. O co chodzi? Do cholery ludzie już mają nieźle nasrane w głowach. Traktują muzykę jako powód do niezgody. Nie wykorzystujcie tak muzyki. Nie macie do tego prawa. Ona nie jest waszą własnością i tylko zrozumieć ją możecie, więc rozkminianiem się zajmijcie. Zamknięci jesteście na to co oferuje wam świat muzyki. Droga, którą idziecie nie jest ślepa. Ona prowadzi do ścieżki, która w pewnym momencie łączy się z czteropasmówką, z której w każdej chwili możecie zjechać na mniejsze drogi. No i jeszcze kolej torowa, metro, zakamarki świata. Nie warto się zamykać w klatce tego co znamy od lat.
Ja muzykę kocham. Prócz alternatywy daje bezpieczeństwo. Towarzyszami są mi najwięksi. Słucham co mają do powiedzenia. Nie zawsze słowa są najważniejsze. Często przecież to co niepowiedziane mówi nam więcej niż to co oczywiste, proste i jasne. Cały dzień słucham. Muzyka jest dla mnie: kochanką, przyjacielem, żoną. I jakże cięższe by było życie gdyby nie: psychodeliczna muzyka Radiohead, rockowe dźwięki poczynając od The Beatles i nie kończąc nigdy. A czy nie oczyszczające jest słuchanie Rage Against The Machines? Wyładować emocję skacząc, krzycząc, tańcząc. Albo latać przy muzyce Chicane, to piękne i wysokie loty. Czy zróżnicowane Faithless, które zanurzyło palec we wszystkich „odłamach” muzyki znanej jako elektroniczna. No i Depeche Mode, grupa, której nie da się sklasyfikować, a od której można się uzależnić. Sporo tego, nie sposób wymienić choćby paru procent. Świat bez tego byłby nijaki, to pewne.
Nie ma większej przyjemności niż słuchanie muzyki z kimś kto rozumie ją w podobny sposób do ciebie. Gdy już lata spacerując zaułkami i drogami tego świata, spotykasz kogoś kto te drogi zna tak dobrze jak ty. Niektóre lepiej. Ktoś kto wskaże ci kierunek, którego nie dostrzegałeś dotychczas. Dla wszystkich „muzycznych potworów”, dla tych którzy byli mi mentorami, towarzyszami i słuchaczami, dla was wszystkich proste - Dzięki! Mam nadzieje, że jeszcze z niejednym z was zatopię się w otchłań muzyki. Polatamy, pobujamy się, będziemy się rozkoszować hałasem, który jest tak zrozumiały, tak prawdziwy. To świat idealny.
19 stycznia 2009
Weekend
W pociągu
…opuszczamy Katowice. Mijamy kolejne familoki. Szare brudne, przygnębiające osiedla. Wyglądają na opuszczone. Opuszczone od lat. Chyba dawno nikt tu nie zaglądał, takie mam wrażenie. Jedno wielkie betonowe cmentarzysko. I tylko gdzieniegdzie zapalony znicz. Ktoś jednak pamięta o tym miejscu. Nie! To nie jest światło palącej się świecy. To nieliczne palące się lampy w oknach, dające nam do zrozumienia, że to co bierzemy za zgliszcza świata, to czyjś cały świat. Wszystko co ma. Czy zasłużył na taki los? W jego życiu nie ma miejsca na szczęście. Nie ma na to czasu. Zaganiany cały dzień. Pracuje po naście godzin, by rodzinę utrzymać. I może jedynie pomarzyć o godnym życiu. Może jego dzieci, może im się uda.
Pewnie w tych oknach jest ktoś, kto dziękuje za to co ma. Za zdrowie i, że może się cieszyć pięknem wschodów i zachodów. Może być świadkiem narodzin. Jeszcze ktoś inny myśli przez cały dzień jak wyrwać się z tej szarości. Napije się, czegokolwiek, byleby miało procenty. Wyrwie się na chwilę, a jutro będzie myślał co dalej.
Jest parę minut po pierwszej. Stolica śląska już za nami. Cisza i spokój. Jakby noc była westchnięciea po ciężkim dniu. Chwilą wytchnienia. Jakby świat chciał powiedzieć: „uff… udało się przetrwałem, niedługo wstanie słońce ale przez te kilka godzin mam to gdzieś i rozkoszuję się ciszą i spokojem”.
Ciekawy to świat. Stoi nic się nie dzieje. Chyba nocą jest odstawiany do mechanika. Tam cierpliwi czeka na swoją kolej. Leniwy fachowiec niespieszny się. Wie, że ma całą noc. Noc na przegląd, na dokręcenie śrub, wymianę oleju i jakąś ogólną kosmetykę. Chociaż może świat umarł? Może jego układ krążenia nie wytrzymał tego ciągłego biegu, tego kręcenia się wkoło. Świat się skończył, a my o tym nie wiemy? Świat umarł! To nie śnieg pokrywa dachy, drzewa, ulice – to kurz. Nikt już nie posprząta, nie ma czego. Przespaliście koniec świata. A może mam zwidy. Pewne jest, że cisza i spokój ogarnęła tę część ziemi. Nic się nie dzieje. Rzeczywistość w „slow motion”, powoli zmierza do dnia kolejnego. Cholera kocham ten świat, gdy nie istnieje prawie nic.
Jedziemy. Naszym celem jest Gdańsk. Suniemy pociągiem przez cały kraj. Jakby wielkim suwakiem zapinamy zamek błyskawiczny w kurtce Polski. By nie było tak zimno. Przed nami 9 godzin tym pojazdem. Hipnotyzujący stukot pociągowych kół. Mamy wykupione kuszetki. Jeszcze nie chcę iść spać. Posłucham muzyki, pomyślę.
Leżę i rozkoszuję się tym uśpionym życiem i czasem, jadąc w bujającym się jak barka na morzu – pociągu. Morzem nam zaśnieżone lasy i pola, a falami – tory. Jest strasznie ciepło. Długopis skacze po kartkach zeszytu: „Jak ja się później odczytam z tych bazgrołów?. Kilka linii wygląda jak na szpitalnym monitorze, wykres pracy serca. Ale dam radę”.
Jazda. To jest coś co bardzo lubię od najmłodszych lat. Do tego jeszcze muzyka. Jest świetnie. Przez okno które przysłonięte kurtkami ma w tej chwili rozmiar siedemnastocalowego monitora LCD, patrzę na płynące co jakiś czas światła latarni, domów, pociągów. Leżę. To coś nowego. Zawsze podczas podróży siedziałem, a noc miałem przyklejony do szyby. Tym razem - w miarę wygodnie - leżę. Już prawie 4 na zegarku. Tak bardzo chcę się rozkoszować jazdą, światłem zza okna i muzyką. Nie zasypiaj. Jeszcze jeden utwór.
No dobra już koniec. Nie mogę się powstrzymać. Odkładam grajka i zamykam oczy. Bujam się podczas zasypiania. Wspaniałe uczucie. To nie łóżko! To nie pociąg! Unoszę się w powietrzu na latającym dywanie. Jeszcze nie zasypiam, cieszę się chwilą. Czuję się wolny. Już wiem co przeżywają każdego dnia anioły podróżując na obłokach. I…
…zasnąłem.
Budzę się jakieś głosy na korytarzu. Dwóch mężczyzn i kobieta. Za oknem ciemno. Patrzę, która godzina – 5.47. Cisza i spokój nocy brutalnie zabita przez ludzi. Te pasożyty wszystko zniszczą. I mnie obudzili. Jestem tak zmęczony, że nie zwracam na to uwagi. Zresztą stukot i trzaski pociągu zagłuszają ich całkiem skutecznie.
Drugie przebudzenie. Już jasno, a zegarek pokazuje 8.23, czyli jeszcze ponad godzinę do celu. Zgrupowanie korytarzowe trwa dalej. Nie wiem o czym gadają. Nie interesuje mnie to. Niech sobie gadają. Dwa męskie głosy wymieniają zdania. Nic groźnego. I tylko ten żeński głos. Tak irytujący. Przypomina czasy gdy w zimowy poranek sąsiad próbował odpalić malucha. Kobieta miała głos jak fiat 126p kaszel. Wtrącała się co jakiś czas do rozmowy, mówiąc głównie do męża: Stefciu to, Stefciu tamto. Ale co się będę czepiał. Niech sobie gada.
Dojechaliśmy przed 10.
Mogę pisać co robiliśmy przez cały dzień. Ale to głównie obowiązki. Ciekawe i w przyjemnym towarzystwie ale nie chce mi się o tym pisać. Tylko wspomnę jedną postać. Lodowiskowego "woźnego". Fajny gość. Sam siebie mianował szefem wszystkiego i wszystkich ale całkiem pozytywna osoba, dająca nam powody do śmiechu. To parę jego tekstów:
„Dobra to jak już wszystko zrobicie to poszukajcie mnie. Ja będę tu, albo będę się gdzieś kręcił, albo będę tam. Jakby co to pytajcie o mnie”.
- A jak ma pan na imię?
„Pytajcie o pana Zbyszka, każdy mnie tu zna”
Potem spotykając nas po raz kolejny pyta się kiedy będziemy gotowi, tak plus, minus. 10-15min - odpowiadamy. Pan Zbyszek pojawił się po ponad godzinie. Chyba godzina i dziesięć minut. Ale jemu czas płynie pewnie inaczej.
I jeszcze jeden tekst gdy pytając się na drugi dzień czy ktoś o nas pytał odpowiedział:
„Nikt nie pytał, jak ja nie zapytam to nikt nie pyta”
Pan Zbyszek jest wporzo.
Wieczorem do „hotelu”. „Dom nauczyciela”. Wchodząc tam chyba weszliśmy do wehikułu czasu. PRL i to dawny PRL. Tylko odpadający tynk, odklejająca się okleina wskazywały, że czas nie miał litości i to co wydawało się trwać wiecznie, nie przetrwało próby czasu. Trochę też przypominała ta noclegownia domy ze starych amerykańskich horrorów. Klimat był.
Szybko się przebrać i na miasto. Postanowiłem zostawić aparat w pokoju. Chciałem nacieszyć się pięknem tego miasta. Może nie będę miał pamiątek. Ale przez chwilę będę się przechadzał z mieszkańcami Wolnego Miasta Gdańsk. Cofnę się o parę wieków i poczuję tamten klimat.
Na mieście obiadokolacja, piwko i spacer. Nie będę pisał dużo o Gdańsku. Bo dla niektórych warto zobaczyć, dla innych to za mało. Ja zawsze chciałem zobaczyć to miejsce. Udało się. Warto było, bo ma klimat i czuje się długowieczność. Może jeszcze tam wrócę, nie wiem. Polecam tym co jak ja potrafią się cofnąć w czasie i na kilka chwil być w innej rzeczywistości. Rzeczywistości tak istotnej dla tego czym jesteśmy teraz.
Stare miasto, piękne. Reszta miasta to zwykła polska metropolia.
I drugie oblicze Gdańska. Oblicze widziane przez szybę pociągu. Gdańska Stocznia. Miejsce tak istotne dla naszej wolności, niezależności. Wygląda ona niezwykle przygnębiająco, szaro i smutnie. Ciężko opisać uczucia jakie mną targały na widok kolebki Solidarności. Porównywalne ze śląskimi familokami. Może to ta sama rodzina szaro-przygnębiających i podupadłych architektonicznych tworów.
Powrót. Osiem godzin w pociągu. Tym razem bez kuszetek. Cały przedział dla nas. Miejscem docelowym pociągu Kraków. W Krakowie czekał na nas Rumski. Jeszcze tylko chwila przerwy w podróży by zatrzymać się na najlepszego kebaba na świecie i do domu.
Miła i ciekawa podróż. Wiele fajnych sytuacji, których nie da się opisać takimi jakimi były. Szkoda tylko, że nie da się całkiem oderwać od problemów i wątpliwości. No ale przez czas wyjazdu wszystko co przyprawia o zawrót głowy zostało rozcieńczone. Wracało ale nie z taką siłą.
…opuszczamy Katowice. Mijamy kolejne familoki. Szare brudne, przygnębiające osiedla. Wyglądają na opuszczone. Opuszczone od lat. Chyba dawno nikt tu nie zaglądał, takie mam wrażenie. Jedno wielkie betonowe cmentarzysko. I tylko gdzieniegdzie zapalony znicz. Ktoś jednak pamięta o tym miejscu. Nie! To nie jest światło palącej się świecy. To nieliczne palące się lampy w oknach, dające nam do zrozumienia, że to co bierzemy za zgliszcza świata, to czyjś cały świat. Wszystko co ma. Czy zasłużył na taki los? W jego życiu nie ma miejsca na szczęście. Nie ma na to czasu. Zaganiany cały dzień. Pracuje po naście godzin, by rodzinę utrzymać. I może jedynie pomarzyć o godnym życiu. Może jego dzieci, może im się uda.
Pewnie w tych oknach jest ktoś, kto dziękuje za to co ma. Za zdrowie i, że może się cieszyć pięknem wschodów i zachodów. Może być świadkiem narodzin. Jeszcze ktoś inny myśli przez cały dzień jak wyrwać się z tej szarości. Napije się, czegokolwiek, byleby miało procenty. Wyrwie się na chwilę, a jutro będzie myślał co dalej.
Jest parę minut po pierwszej. Stolica śląska już za nami. Cisza i spokój. Jakby noc była westchnięciea po ciężkim dniu. Chwilą wytchnienia. Jakby świat chciał powiedzieć: „uff… udało się przetrwałem, niedługo wstanie słońce ale przez te kilka godzin mam to gdzieś i rozkoszuję się ciszą i spokojem”.
Ciekawy to świat. Stoi nic się nie dzieje. Chyba nocą jest odstawiany do mechanika. Tam cierpliwi czeka na swoją kolej. Leniwy fachowiec niespieszny się. Wie, że ma całą noc. Noc na przegląd, na dokręcenie śrub, wymianę oleju i jakąś ogólną kosmetykę. Chociaż może świat umarł? Może jego układ krążenia nie wytrzymał tego ciągłego biegu, tego kręcenia się wkoło. Świat się skończył, a my o tym nie wiemy? Świat umarł! To nie śnieg pokrywa dachy, drzewa, ulice – to kurz. Nikt już nie posprząta, nie ma czego. Przespaliście koniec świata. A może mam zwidy. Pewne jest, że cisza i spokój ogarnęła tę część ziemi. Nic się nie dzieje. Rzeczywistość w „slow motion”, powoli zmierza do dnia kolejnego. Cholera kocham ten świat, gdy nie istnieje prawie nic.
Jedziemy. Naszym celem jest Gdańsk. Suniemy pociągiem przez cały kraj. Jakby wielkim suwakiem zapinamy zamek błyskawiczny w kurtce Polski. By nie było tak zimno. Przed nami 9 godzin tym pojazdem. Hipnotyzujący stukot pociągowych kół. Mamy wykupione kuszetki. Jeszcze nie chcę iść spać. Posłucham muzyki, pomyślę.
Leżę i rozkoszuję się tym uśpionym życiem i czasem, jadąc w bujającym się jak barka na morzu – pociągu. Morzem nam zaśnieżone lasy i pola, a falami – tory. Jest strasznie ciepło. Długopis skacze po kartkach zeszytu: „Jak ja się później odczytam z tych bazgrołów?. Kilka linii wygląda jak na szpitalnym monitorze, wykres pracy serca. Ale dam radę”.
Jazda. To jest coś co bardzo lubię od najmłodszych lat. Do tego jeszcze muzyka. Jest świetnie. Przez okno które przysłonięte kurtkami ma w tej chwili rozmiar siedemnastocalowego monitora LCD, patrzę na płynące co jakiś czas światła latarni, domów, pociągów. Leżę. To coś nowego. Zawsze podczas podróży siedziałem, a noc miałem przyklejony do szyby. Tym razem - w miarę wygodnie - leżę. Już prawie 4 na zegarku. Tak bardzo chcę się rozkoszować jazdą, światłem zza okna i muzyką. Nie zasypiaj. Jeszcze jeden utwór.
No dobra już koniec. Nie mogę się powstrzymać. Odkładam grajka i zamykam oczy. Bujam się podczas zasypiania. Wspaniałe uczucie. To nie łóżko! To nie pociąg! Unoszę się w powietrzu na latającym dywanie. Jeszcze nie zasypiam, cieszę się chwilą. Czuję się wolny. Już wiem co przeżywają każdego dnia anioły podróżując na obłokach. I…
…zasnąłem.
Budzę się jakieś głosy na korytarzu. Dwóch mężczyzn i kobieta. Za oknem ciemno. Patrzę, która godzina – 5.47. Cisza i spokój nocy brutalnie zabita przez ludzi. Te pasożyty wszystko zniszczą. I mnie obudzili. Jestem tak zmęczony, że nie zwracam na to uwagi. Zresztą stukot i trzaski pociągu zagłuszają ich całkiem skutecznie.
Drugie przebudzenie. Już jasno, a zegarek pokazuje 8.23, czyli jeszcze ponad godzinę do celu. Zgrupowanie korytarzowe trwa dalej. Nie wiem o czym gadają. Nie interesuje mnie to. Niech sobie gadają. Dwa męskie głosy wymieniają zdania. Nic groźnego. I tylko ten żeński głos. Tak irytujący. Przypomina czasy gdy w zimowy poranek sąsiad próbował odpalić malucha. Kobieta miała głos jak fiat 126p kaszel. Wtrącała się co jakiś czas do rozmowy, mówiąc głównie do męża: Stefciu to, Stefciu tamto. Ale co się będę czepiał. Niech sobie gada.
Dojechaliśmy przed 10.
Mogę pisać co robiliśmy przez cały dzień. Ale to głównie obowiązki. Ciekawe i w przyjemnym towarzystwie ale nie chce mi się o tym pisać. Tylko wspomnę jedną postać. Lodowiskowego "woźnego". Fajny gość. Sam siebie mianował szefem wszystkiego i wszystkich ale całkiem pozytywna osoba, dająca nam powody do śmiechu. To parę jego tekstów:
„Dobra to jak już wszystko zrobicie to poszukajcie mnie. Ja będę tu, albo będę się gdzieś kręcił, albo będę tam. Jakby co to pytajcie o mnie”.
- A jak ma pan na imię?
„Pytajcie o pana Zbyszka, każdy mnie tu zna”
Potem spotykając nas po raz kolejny pyta się kiedy będziemy gotowi, tak plus, minus. 10-15min - odpowiadamy. Pan Zbyszek pojawił się po ponad godzinie. Chyba godzina i dziesięć minut. Ale jemu czas płynie pewnie inaczej.
I jeszcze jeden tekst gdy pytając się na drugi dzień czy ktoś o nas pytał odpowiedział:
„Nikt nie pytał, jak ja nie zapytam to nikt nie pyta”
Pan Zbyszek jest wporzo.
Wieczorem do „hotelu”. „Dom nauczyciela”. Wchodząc tam chyba weszliśmy do wehikułu czasu. PRL i to dawny PRL. Tylko odpadający tynk, odklejająca się okleina wskazywały, że czas nie miał litości i to co wydawało się trwać wiecznie, nie przetrwało próby czasu. Trochę też przypominała ta noclegownia domy ze starych amerykańskich horrorów. Klimat był.
Szybko się przebrać i na miasto. Postanowiłem zostawić aparat w pokoju. Chciałem nacieszyć się pięknem tego miasta. Może nie będę miał pamiątek. Ale przez chwilę będę się przechadzał z mieszkańcami Wolnego Miasta Gdańsk. Cofnę się o parę wieków i poczuję tamten klimat.
Na mieście obiadokolacja, piwko i spacer. Nie będę pisał dużo o Gdańsku. Bo dla niektórych warto zobaczyć, dla innych to za mało. Ja zawsze chciałem zobaczyć to miejsce. Udało się. Warto było, bo ma klimat i czuje się długowieczność. Może jeszcze tam wrócę, nie wiem. Polecam tym co jak ja potrafią się cofnąć w czasie i na kilka chwil być w innej rzeczywistości. Rzeczywistości tak istotnej dla tego czym jesteśmy teraz.
Stare miasto, piękne. Reszta miasta to zwykła polska metropolia.
I drugie oblicze Gdańska. Oblicze widziane przez szybę pociągu. Gdańska Stocznia. Miejsce tak istotne dla naszej wolności, niezależności. Wygląda ona niezwykle przygnębiająco, szaro i smutnie. Ciężko opisać uczucia jakie mną targały na widok kolebki Solidarności. Porównywalne ze śląskimi familokami. Może to ta sama rodzina szaro-przygnębiających i podupadłych architektonicznych tworów.
Powrót. Osiem godzin w pociągu. Tym razem bez kuszetek. Cały przedział dla nas. Miejscem docelowym pociągu Kraków. W Krakowie czekał na nas Rumski. Jeszcze tylko chwila przerwy w podróży by zatrzymać się na najlepszego kebaba na świecie i do domu.
Miła i ciekawa podróż. Wiele fajnych sytuacji, których nie da się opisać takimi jakimi były. Szkoda tylko, że nie da się całkiem oderwać od problemów i wątpliwości. No ale przez czas wyjazdu wszystko co przyprawia o zawrót głowy zostało rozcieńczone. Wracało ale nie z taką siłą.
12 stycznia 2009
czarno-białe
Sobota...
Biało-czarna
Świat głęboko pogrążony w swym corocznym zimowym śnie, przykryty śnieżną pościelą. Płatki śniegu leniwie tańczą na niebie. Widok tego białego świata w trakcie odpoczynku niezwykle uspokaja. Sam najchętniej położyłbym się na tym śnieżnobiałym posłaniu i tylko mróz i zimno powstrzymuje.
Czarna gęsta jak smoła ciecz, wywar. Na samym dnie bagnisty grunt, ciemniejszy od nocy, nad taflą unosi się lekka mgła. Niezwykle aromatyczna mgła. To zapach nadziei, siły, ukojenia. I ten niebiański smak pobudzający tego leniwego dnia.
Czarna kawa i białe ulice. Ciepły nektar i zimne posłanie. Pobudzający aromat i uspokajający krajobraz, a wszystko przedzielone szkłem. To piękna biało-czarna sobota.
Czarno-biała
Lecz kawa się kończy. Ciepło ucieka. Nadzieja odchodzi. Świat jakby zwolnił. Zostaje jedynie zimny widok upływających godzin. Biały hipnotyzujący widok. Niekończąca się biel. Niczym biała wciągająca otchłań. Nie wpaść w szaleństwo. Nie dać się pochłonąć. Biel nadziei przeszła w białą gorączkę wywołując czarne myśli.
Mrok przykrywa świat, łapie, więzi. Nie ma ucieczki. Nikt nie słyszy, a czas jakby stanął i daje do zrozumienia, że później nie ma już nic. Próba ucieczki. Próba wyrwania się z kajdan ciemności, z łańcuchów niebytu. Ostatni błysk nadziei, ostatnimi siłami i…
Biały wieczór
- Przyjadę do ciebie Maniek. Bądź na przystanku bo nie mam kaski i zastawie dowód u kierowcy – powiedziałem kuzynowi przez telefon.
- Dobra, nie ma sprawy. To której będziesz?
- 21.25. Coś koło tego. Nara – i skończyłem rozmowę.
Do autobusu 15 minut. Spakować różne potrzebne i mniej potrzebne rzeczy. Odziać się i na przystanek.
Na przystanku 5 minut oczekiwania na pojazd. Jest. Podjechał. Idę do kierowcy i pytam:
- Przepraszam, mógłbym zapłacić za bilet na przystanku przy wyjściu, bo nie mam przy sobie pieniędzy, a tam kuzyn będzie na mnie czekał – i wyciągam dowód by dać „w zastaw”
- Siadaj pan – odpowiada kierowca z uśmiechem na twarzy. Strasznie przyjemny wyraz twarzy miał ten człowiek. Pozytywna postać.
Włożyłem słuchawki do uszu i rozkoszowałem się jazdą i muzyką wpływającą prosto do głowy.
Przed wyjściem zapytałem kierowcy czy na pewno nie chce bym zapłacił, a on odpowiada:
- Dobrze, że pan powiedział, że jedzie bez pieniędzy. Powodzenia – i wszystko skwitował miłym uśmiechem.
- Dziękuję, powodzenia i do widzenia – powiedziałem i wyszedłem
Jak się później okazało kuzyn idąc na spotkanie zakupił sobie czekoladę i dodał: „No właśnie nie wiedziałem o co ci chodzi z tym dowodem” , czyli nie miał przy sobie ani grosza. Przypadek, że stało się tak jak się stało?
Z Mańkiem po Anie i w trójeczkę jak trzy skrzaty przemierzaliśmy drogi miasta, w poszukiwaniu wygodnej, przytulnej przystani. Pod nogami skrzypiał nam świeży śnieg. Tego wieczoru zwiedzaliśmy głównie podziemia Oświęcimia przystając chwilę tu, tam dłużej ale nigdzie za długo. Całkiem mile spędzony czas. Rozluźnienie i załapanie świeżego powietrza.
Wracając do domu już tylko we dwójkę z kuzynem spotkaliśmy znajomego z dawnych lat. Całkiem w porządku ziom. Kiedyś co tydzień coś się „kombinowało”. Z nim był jeszcze jeden gość oboje już nieźle zrobieni bo wiadomo „the weekend has landed…”. Ogólnie ziomki z osiedla, a skoro zmierzamy w tym samym kierunku, to można zamienić parę słów.
Przechodząc przez ulicę mija nas policja w swym lśniącym niebiesko-białym Seicento. Jadą dalej. Stary znajomy w pewnym momencie krzyczy: „Psy! Wy chuje!” i idziemy dalej. Słyszymy, że samochód się zatrzymuje. Ten czwarty mówi do naszego kumpla, a zamiast „R” wymawia „Ł”: "To tełaz będziesz spiełdalał” - i się śmieje.
Policja nawraca i wjeżdża na chodnik. Kumpel zaczyna swą ucieczkę i jeszcze tylko z uśmiechem na twarzy krzyczy „Ło ja pierdole”.
Pognał niczym Satyr pełen radości gna przez las. Skakał, machał rękoma. Niesforne stworzenie. Za nim policyjne Seicento mknęło między labiryntem białych zasp. Śnieżny patrol w pogoni za mitycznym stworzeniem. A my w trójkę staliśmy i nie mogąc się nadziwić, patrzyliśmy jak znajomy znika za kolejnym budynkiem, a bolid niezgrabnie pokonuje kolejny chodnik. Śmieszna i zaskakująca sytuacja.
Zwykła sobota, ze zwykłym dniem i zwykłym wieczorem. Czarno-biała sobota. Jak białe litery, wyrazy i zdania - na tej czarnej „kartce”.
Biało-czarna
Świat głęboko pogrążony w swym corocznym zimowym śnie, przykryty śnieżną pościelą. Płatki śniegu leniwie tańczą na niebie. Widok tego białego świata w trakcie odpoczynku niezwykle uspokaja. Sam najchętniej położyłbym się na tym śnieżnobiałym posłaniu i tylko mróz i zimno powstrzymuje.
Czarna gęsta jak smoła ciecz, wywar. Na samym dnie bagnisty grunt, ciemniejszy od nocy, nad taflą unosi się lekka mgła. Niezwykle aromatyczna mgła. To zapach nadziei, siły, ukojenia. I ten niebiański smak pobudzający tego leniwego dnia.
Czarna kawa i białe ulice. Ciepły nektar i zimne posłanie. Pobudzający aromat i uspokajający krajobraz, a wszystko przedzielone szkłem. To piękna biało-czarna sobota.
Czarno-biała
Lecz kawa się kończy. Ciepło ucieka. Nadzieja odchodzi. Świat jakby zwolnił. Zostaje jedynie zimny widok upływających godzin. Biały hipnotyzujący widok. Niekończąca się biel. Niczym biała wciągająca otchłań. Nie wpaść w szaleństwo. Nie dać się pochłonąć. Biel nadziei przeszła w białą gorączkę wywołując czarne myśli.
Mrok przykrywa świat, łapie, więzi. Nie ma ucieczki. Nikt nie słyszy, a czas jakby stanął i daje do zrozumienia, że później nie ma już nic. Próba ucieczki. Próba wyrwania się z kajdan ciemności, z łańcuchów niebytu. Ostatni błysk nadziei, ostatnimi siłami i…
Biały wieczór
- Przyjadę do ciebie Maniek. Bądź na przystanku bo nie mam kaski i zastawie dowód u kierowcy – powiedziałem kuzynowi przez telefon.
- Dobra, nie ma sprawy. To której będziesz?
- 21.25. Coś koło tego. Nara – i skończyłem rozmowę.
Do autobusu 15 minut. Spakować różne potrzebne i mniej potrzebne rzeczy. Odziać się i na przystanek.
Na przystanku 5 minut oczekiwania na pojazd. Jest. Podjechał. Idę do kierowcy i pytam:
- Przepraszam, mógłbym zapłacić za bilet na przystanku przy wyjściu, bo nie mam przy sobie pieniędzy, a tam kuzyn będzie na mnie czekał – i wyciągam dowód by dać „w zastaw”
- Siadaj pan – odpowiada kierowca z uśmiechem na twarzy. Strasznie przyjemny wyraz twarzy miał ten człowiek. Pozytywna postać.
Włożyłem słuchawki do uszu i rozkoszowałem się jazdą i muzyką wpływającą prosto do głowy.
Przed wyjściem zapytałem kierowcy czy na pewno nie chce bym zapłacił, a on odpowiada:
- Dobrze, że pan powiedział, że jedzie bez pieniędzy. Powodzenia – i wszystko skwitował miłym uśmiechem.
- Dziękuję, powodzenia i do widzenia – powiedziałem i wyszedłem
Jak się później okazało kuzyn idąc na spotkanie zakupił sobie czekoladę i dodał: „No właśnie nie wiedziałem o co ci chodzi z tym dowodem” , czyli nie miał przy sobie ani grosza. Przypadek, że stało się tak jak się stało?
Z Mańkiem po Anie i w trójeczkę jak trzy skrzaty przemierzaliśmy drogi miasta, w poszukiwaniu wygodnej, przytulnej przystani. Pod nogami skrzypiał nam świeży śnieg. Tego wieczoru zwiedzaliśmy głównie podziemia Oświęcimia przystając chwilę tu, tam dłużej ale nigdzie za długo. Całkiem mile spędzony czas. Rozluźnienie i załapanie świeżego powietrza.
Wracając do domu już tylko we dwójkę z kuzynem spotkaliśmy znajomego z dawnych lat. Całkiem w porządku ziom. Kiedyś co tydzień coś się „kombinowało”. Z nim był jeszcze jeden gość oboje już nieźle zrobieni bo wiadomo „the weekend has landed…”. Ogólnie ziomki z osiedla, a skoro zmierzamy w tym samym kierunku, to można zamienić parę słów.
Przechodząc przez ulicę mija nas policja w swym lśniącym niebiesko-białym Seicento. Jadą dalej. Stary znajomy w pewnym momencie krzyczy: „Psy! Wy chuje!” i idziemy dalej. Słyszymy, że samochód się zatrzymuje. Ten czwarty mówi do naszego kumpla, a zamiast „R” wymawia „Ł”: "To tełaz będziesz spiełdalał” - i się śmieje.
Policja nawraca i wjeżdża na chodnik. Kumpel zaczyna swą ucieczkę i jeszcze tylko z uśmiechem na twarzy krzyczy „Ło ja pierdole”.
Pognał niczym Satyr pełen radości gna przez las. Skakał, machał rękoma. Niesforne stworzenie. Za nim policyjne Seicento mknęło między labiryntem białych zasp. Śnieżny patrol w pogoni za mitycznym stworzeniem. A my w trójkę staliśmy i nie mogąc się nadziwić, patrzyliśmy jak znajomy znika za kolejnym budynkiem, a bolid niezgrabnie pokonuje kolejny chodnik. Śmieszna i zaskakująca sytuacja.
Zwykła sobota, ze zwykłym dniem i zwykłym wieczorem. Czarno-biała sobota. Jak białe litery, wyrazy i zdania - na tej czarnej „kartce”.
03 stycznia 2009
Nowy Rozdział
Ostatnie pożegnanie z 2008 rokiem, czyli sylwestrowe podsumowanie.
Zapowiadało się na miłą posiadówę w wybitnym gronie, a zakończyło się bananem i zaskoczeniem na twarzy. Zmiana otoczenia podziałała kojąco. Impreza upłynęła pod znakiem dobrej rozmowy, dobrej zabawy i było niebyło - dobrze zakrapiana była. Nie za dużo nie za mało. Jakbyśmy w ten wieczór znaleźli złoty środek.
Przed północą wtopiliśmy się w tłum ludzi. Staliśmy się wszyscy jednym wielkim organizmem. Gdy spojrzeć na wszystko z lotu ptaka tworzylibyśmy wielki uśmiech. Parędziesiąt minut przyjaznej atmosfery. Tłum już nieźle uniesiony alkoholowo. Ale przez chwilę końca roku dało się wyczuć pozytywne nastawienie do wszystkiego. Miły akcent.
Po północy stało się coś niesamowitego, coś zupełnie niespodziewanego. Czułem się jak w kosmosie, jak w innym wymiarze… Byłem świadkiem końca wszechświata. Stałem sam na środku nicości. Tylko ja i cały wszechświat rozpadający się przed moimi oczami. Wybuchające planety, przepadające układy planet. Zmierzch wszystkiego. Wspaniałe zniszczenie wszelkiej materii. Eksplozja światła, kolorów… W jednej chwili wszechświat przestał istnieć. Ułamek sekundy nicości. I wszechświat zastąpiony swoją nowszą, czystą wersją o numerze 2009. I mimo, że to nie był pierwszy pokaz sztucznych ogni. Nie największy. To niesamowicie piękny. Czułem się jak dziecko, które pierwszy raz jest w lunaparku. Z otwartą buzią patrzyłem jak wszystko co mnie otaczało – kończy się, przepada, a zaczyna się coś zupełnie nowego. Po tych parunastu minutach ciężko miałem zamknąć szczękę - mróz. Ale pięknie było.
Wypada również wspomnieć o niespodziewanym gościu. Po widowisku końca (wszech)świata stawiając pierwsze kroki na drodze międzygalaktycznej nr 2009 zmierzaliśmy do sylwestrowej bazy. W klatce spotkaliśmy znajomą z nieznajomym. I właśnie o tym nieznajomym warto wspomnieć. Człowiek jak się wydawało znikąd. Jednak jego twarz od początku wydawał się znajoma. Dopiero brat otworzył nam oczy. Zielony, mały, duże uszy? Tak, tak! To mistrz Joda we własnej osobie. Zaszczycił nasze skromne progi. Cóż za wyróżnienie, cóż za radość. Szkoda tylko, że pan Joda przez resztę swej obecności medytował. Tyle pytań zostało bez odpowiedzi . Swoją drogą dziwną pozycję do medytacji wybrał. Głową do dołu? I jeszcze na stole? No ale mistrz to mistrz! Joda rulez!
Dziękuję wszystkim za całkiem przyjemny wieczór. Zniszczyliśmy stary rok! Zrobiliśmy to z hukiem, a jednocześnie bez zbędnych emocji. Pożegnaliśmy to co było, nie tęskniąc za tym. Oby ten nowy rok był tak dobry jak kurczak curry, jak lody włoskie, jak dobre wino. Smacznego roku.
I kończąc życzę nam wszystkim byśmy w przyjaznej atmosferze spotykali się co roku. By podsumowując każdy kolejny wspominali dobre dni, czekając co kryje się za rogiem nowego roku. Nieważne gdzie. Czy to Indie, czy to południowa Europa, czy Ameryka, czy nawet mieszkanie w Oświęcimiu, Bieruniu czy Chełmku. Wszystkiego dobrego!
Zapowiadało się na miłą posiadówę w wybitnym gronie, a zakończyło się bananem i zaskoczeniem na twarzy. Zmiana otoczenia podziałała kojąco. Impreza upłynęła pod znakiem dobrej rozmowy, dobrej zabawy i było niebyło - dobrze zakrapiana była. Nie za dużo nie za mało. Jakbyśmy w ten wieczór znaleźli złoty środek.
Przed północą wtopiliśmy się w tłum ludzi. Staliśmy się wszyscy jednym wielkim organizmem. Gdy spojrzeć na wszystko z lotu ptaka tworzylibyśmy wielki uśmiech. Parędziesiąt minut przyjaznej atmosfery. Tłum już nieźle uniesiony alkoholowo. Ale przez chwilę końca roku dało się wyczuć pozytywne nastawienie do wszystkiego. Miły akcent.
Po północy stało się coś niesamowitego, coś zupełnie niespodziewanego. Czułem się jak w kosmosie, jak w innym wymiarze… Byłem świadkiem końca wszechświata. Stałem sam na środku nicości. Tylko ja i cały wszechświat rozpadający się przed moimi oczami. Wybuchające planety, przepadające układy planet. Zmierzch wszystkiego. Wspaniałe zniszczenie wszelkiej materii. Eksplozja światła, kolorów… W jednej chwili wszechświat przestał istnieć. Ułamek sekundy nicości. I wszechświat zastąpiony swoją nowszą, czystą wersją o numerze 2009. I mimo, że to nie był pierwszy pokaz sztucznych ogni. Nie największy. To niesamowicie piękny. Czułem się jak dziecko, które pierwszy raz jest w lunaparku. Z otwartą buzią patrzyłem jak wszystko co mnie otaczało – kończy się, przepada, a zaczyna się coś zupełnie nowego. Po tych parunastu minutach ciężko miałem zamknąć szczękę - mróz. Ale pięknie było.
Wypada również wspomnieć o niespodziewanym gościu. Po widowisku końca (wszech)świata stawiając pierwsze kroki na drodze międzygalaktycznej nr 2009 zmierzaliśmy do sylwestrowej bazy. W klatce spotkaliśmy znajomą z nieznajomym. I właśnie o tym nieznajomym warto wspomnieć. Człowiek jak się wydawało znikąd. Jednak jego twarz od początku wydawał się znajoma. Dopiero brat otworzył nam oczy. Zielony, mały, duże uszy? Tak, tak! To mistrz Joda we własnej osobie. Zaszczycił nasze skromne progi. Cóż za wyróżnienie, cóż za radość. Szkoda tylko, że pan Joda przez resztę swej obecności medytował. Tyle pytań zostało bez odpowiedzi . Swoją drogą dziwną pozycję do medytacji wybrał. Głową do dołu? I jeszcze na stole? No ale mistrz to mistrz! Joda rulez!
Dziękuję wszystkim za całkiem przyjemny wieczór. Zniszczyliśmy stary rok! Zrobiliśmy to z hukiem, a jednocześnie bez zbędnych emocji. Pożegnaliśmy to co było, nie tęskniąc za tym. Oby ten nowy rok był tak dobry jak kurczak curry, jak lody włoskie, jak dobre wino. Smacznego roku.
I kończąc życzę nam wszystkim byśmy w przyjaznej atmosferze spotykali się co roku. By podsumowując każdy kolejny wspominali dobre dni, czekając co kryje się za rogiem nowego roku. Nieważne gdzie. Czy to Indie, czy to południowa Europa, czy Ameryka, czy nawet mieszkanie w Oświęcimiu, Bieruniu czy Chełmku. Wszystkiego dobrego!
Subskrybuj:
Posty (Atom)