Ostatni tydzień to kolejna podróż. Tym razem podróż sentymentalna, podróż w czasie. Może wyruszyłem w nią by zamknąć pewne drzwi? Może chciałem spojrzeć tylko przez dziurkę od klucza na to co kiedyś, było odskocznią od szkolnych stresów i od domowego marudzenia?
Piwnica.
Miejsce zupełnie magiczne. Azyl – to chyba najlepsze słowo określające to pomieszczenie. Pamiętam jak pewnego wrześniowego popołudnia 1997 roku zapaliłem tam pierwszego papierosa. Sobieski Light. Ta adrenalina i to nie znośne kręcenie w głowie za, którym tęskniłem przy każdym kolejnym papierosie lata później. To miejsce gdzie zamykaliśmy drzwi do rzeczywistości. Przecież przez cały tydzień przeżywaliśmy stresy związane ze szkołą. Od poniedziałku liczyło się tylko by przetrwać, oby do piątku. Bo w piątek kończyło się to co przytłacza, a zaczynało się to co fajnie jest robić. Całkowite oderwanie się od wszystkiego co nas otacza. Z butelką wódki z mety, z paczką piw, z paroma winami tanimi, czy czym tam jeszcze co pozwalało oderwać się od ziemi. Rozmowy toczone godzinami. Nie jeden chciał zmienić świat. Przecież to takie oczywiste, że będzie dobrze. Wystarczy otworzyć ludziom oczy. Młodzi ludzie jeszcze wierzący, że to wszystko ma sens. A nawet jak nie ma, to liczy się tylko ta chwila, bo jutra i tak nie będzie.
A gdy po spożyciu „dopalaczy” opuszczaliśmy piwnicę, świat za drzwiami klatki był zupełnie inny od tego jaki zostawiliśmy wychodząc ze szkoły w piątkowe popołudnie. Spotykaliśmy resztę osiedlowych znajomych. Na ich twarzach, zupełnie jak na naszych malował się uśmiech. Do końca wieczoru wszyscy razem przemierzaliśmy ścieżki miasta, nie zwracając uwagi na nic co nie ma znaczenia. A znaczenie miało tylko to, że czujemy się dobrze w dobrym towarzystwie i jeżeli dzisiaj skończy się świat to przyjmiemy to z przyjemnością i ulgą. Może właśnie szukaliśmy końca wszystkiego? By na zawsze pozostać w tym stanie , by już nigdy nie opętała nas szarość i nigdy nie dorosnąć.
Piwnica, została zamknięta. W zasadzie to nigdy nie powiedzieliśmy dość. To przeminęło naturalnie. Staliśmy się pełnoletni i dużo więcej mogliśmy. Nasza podziemna baza straciła swój czar.
W ubiegłym tygodniu postanowiłem otworzyć to co było zamknięte w puszce o nazwie „Piwnica”. Chciałem sprawdzić czy gdy podniosę wieko przeszłości, poczuję zapach tego co minęło, czy jak kiedyś poczuję się wolny. Już dłuższy czas zabierałem się do tego i w końcu się udało. Odkurzyłem pamięć i wspomnienia dawnych dni wróciły. Nie było już takiego szaleństwa jak kiedyś. Z umiarem kosztowałem tego co lata temu było nam tak bardzo potrzebne do przetrwania.
Teraz wiem, że te drzwi nigdy nie będą zaryglowane, że na kilka godzin mogę zejść po betonowych schodach, a z każdym pokonanym stopniem będę czuł jak wracają wspomnienia, by przekręcając klucz w kłódce przekręcić wstecz czas i pooddychać tamtymi latami, by poczuć pierwszego papierosa, by zobaczyć siebie. Bo część mnie na zawsze tam pozostanie.
27 stycznia 2009
21 stycznia 2009
O muzyce
Wiem… O muzyce nie powinno się pisać, muzyki się słucha. Tym bardziej nie powinno się pisać krótko, a będzie krótko.
Bo muzyka to jest coś co rozumiem, coś w czym potrafię się odnaleźć. Nic nie zabija mnie tak jak cisza. Wiem, że cisza zupełna nie istnieje, nie w warunkach naturalnych. Jednak to co nazywamy ciszą, ten brak jakichkolwiek oznak wyższej świadomości to przytłacza i odbiera chęć do wszystkiego. Czasem wiatr uderzając w okno i poruszając gałęzie drzew stworzy coś ciekawego, coś co ewentualnie może zastąpić dźwięki dobywające się zwykle z głośników.
Cisza. To ona sprawia, że mrok jest ciemniejszy, a strach większy. To cisza powoduje, że czuję się taki zagubiony. I to co nazywamy ciszą, to coś czego nie rozumiem. Dlatego mój dzień wypełniony jest muzyką do granic możliwości. Często nie mogąc zasnąć przez całą noc słucham muzyki. W końcu zasypiam. Budząc się co jakiś czas do uszu dochodzi znajomy dźwięk. Czuję się przytulony przez te melodie. Otacza mnie, ogrzewa, nie pozwala być samotnym. Uśmiecham się.
Muzyka. Mój alternatywny świat. Świat, niezwykle piękny, bogaty, wieczny. Zamykam się przed otaczająca mnie rzeczywistością, odrywam się jak się tylko da. Muzyka rozładowuje wszystkie emocje, jest niezależnie od tego jak się czuję i co robię. To świat, który jest dla mnie jasny. Każdego dnia poznaję coś nowego. Coś co przyprawia o słynne ciary.
Tak wiele dróg, nieskończenie wiele. Drogi muzyki. Zdaje ci się, że wiesz jaką drogą podążasz, nic nie może cię zaskoczyć. Idziesz. To droga muzyki, którą znasz od jakiegoś czasu. Już jakiś czas chodzisz nią, bo jest wygodna, znana i przyjemna. W pewnym momencie - nie wiesz co ani jak - ale to co ci się wydawało prostą ścieżką, gdzieś pomiędzy krzakami coś skrywa. Dziwisz się. Przecież miałeś wrażenie, że znasz ją na pamięć. Ciekawość nie daje ci spokoju. Podchodzisz. Przyglądasz się. Niby fajne ale jakieś takie nieznane. Nie dostrzegasz jeszcze dokładnie. Wychylasz się bardziej. Jesteś na krawędzi. Zaraz wpadniesz w nieznane. Odłożysz to co znasz na chwilę? Dasz się ponieść nieskończoności czającej się za krzakiem oczywistości? To co kryje się w mroku jest zbyt pociągające. Wpadasz. Przepadłeś. Przed tobą niekończąca się ilość dróg. Dróg łatwiejszych i trudniejszych. Niektóre nie są dla ciebie. Sam się przekonasz. Jesteś w raju. Przekroczyłeś granicę tego co znane i lubiane. Teraz tajemniczy świat, otwiera się przed tobą. Już nie ma powrotu. Ta znana ci wcześniej droga gdzieś tu się znajduje, pewnie na nią trafisz, wspomnisz dobre dni, może nawet uronisz łzy wzruszenia. Nie wrócisz już jednak do tej prostoty, linijności.
Nigdy nie pojmę ludzi ślepo zapatrzonych w jeden zespół, w jeden rodzaj muzyki. I jeszcze te muzyczno-subkulturowe konflikty. O co chodzi? Do cholery ludzie już mają nieźle nasrane w głowach. Traktują muzykę jako powód do niezgody. Nie wykorzystujcie tak muzyki. Nie macie do tego prawa. Ona nie jest waszą własnością i tylko zrozumieć ją możecie, więc rozkminianiem się zajmijcie. Zamknięci jesteście na to co oferuje wam świat muzyki. Droga, którą idziecie nie jest ślepa. Ona prowadzi do ścieżki, która w pewnym momencie łączy się z czteropasmówką, z której w każdej chwili możecie zjechać na mniejsze drogi. No i jeszcze kolej torowa, metro, zakamarki świata. Nie warto się zamykać w klatce tego co znamy od lat.
Ja muzykę kocham. Prócz alternatywy daje bezpieczeństwo. Towarzyszami są mi najwięksi. Słucham co mają do powiedzenia. Nie zawsze słowa są najważniejsze. Często przecież to co niepowiedziane mówi nam więcej niż to co oczywiste, proste i jasne. Cały dzień słucham. Muzyka jest dla mnie: kochanką, przyjacielem, żoną. I jakże cięższe by było życie gdyby nie: psychodeliczna muzyka Radiohead, rockowe dźwięki poczynając od The Beatles i nie kończąc nigdy. A czy nie oczyszczające jest słuchanie Rage Against The Machines? Wyładować emocję skacząc, krzycząc, tańcząc. Albo latać przy muzyce Chicane, to piękne i wysokie loty. Czy zróżnicowane Faithless, które zanurzyło palec we wszystkich „odłamach” muzyki znanej jako elektroniczna. No i Depeche Mode, grupa, której nie da się sklasyfikować, a od której można się uzależnić. Sporo tego, nie sposób wymienić choćby paru procent. Świat bez tego byłby nijaki, to pewne.
Nie ma większej przyjemności niż słuchanie muzyki z kimś kto rozumie ją w podobny sposób do ciebie. Gdy już lata spacerując zaułkami i drogami tego świata, spotykasz kogoś kto te drogi zna tak dobrze jak ty. Niektóre lepiej. Ktoś kto wskaże ci kierunek, którego nie dostrzegałeś dotychczas. Dla wszystkich „muzycznych potworów”, dla tych którzy byli mi mentorami, towarzyszami i słuchaczami, dla was wszystkich proste - Dzięki! Mam nadzieje, że jeszcze z niejednym z was zatopię się w otchłań muzyki. Polatamy, pobujamy się, będziemy się rozkoszować hałasem, który jest tak zrozumiały, tak prawdziwy. To świat idealny.
Bo muzyka to jest coś co rozumiem, coś w czym potrafię się odnaleźć. Nic nie zabija mnie tak jak cisza. Wiem, że cisza zupełna nie istnieje, nie w warunkach naturalnych. Jednak to co nazywamy ciszą, ten brak jakichkolwiek oznak wyższej świadomości to przytłacza i odbiera chęć do wszystkiego. Czasem wiatr uderzając w okno i poruszając gałęzie drzew stworzy coś ciekawego, coś co ewentualnie może zastąpić dźwięki dobywające się zwykle z głośników.
Cisza. To ona sprawia, że mrok jest ciemniejszy, a strach większy. To cisza powoduje, że czuję się taki zagubiony. I to co nazywamy ciszą, to coś czego nie rozumiem. Dlatego mój dzień wypełniony jest muzyką do granic możliwości. Często nie mogąc zasnąć przez całą noc słucham muzyki. W końcu zasypiam. Budząc się co jakiś czas do uszu dochodzi znajomy dźwięk. Czuję się przytulony przez te melodie. Otacza mnie, ogrzewa, nie pozwala być samotnym. Uśmiecham się.
Muzyka. Mój alternatywny świat. Świat, niezwykle piękny, bogaty, wieczny. Zamykam się przed otaczająca mnie rzeczywistością, odrywam się jak się tylko da. Muzyka rozładowuje wszystkie emocje, jest niezależnie od tego jak się czuję i co robię. To świat, który jest dla mnie jasny. Każdego dnia poznaję coś nowego. Coś co przyprawia o słynne ciary.
Tak wiele dróg, nieskończenie wiele. Drogi muzyki. Zdaje ci się, że wiesz jaką drogą podążasz, nic nie może cię zaskoczyć. Idziesz. To droga muzyki, którą znasz od jakiegoś czasu. Już jakiś czas chodzisz nią, bo jest wygodna, znana i przyjemna. W pewnym momencie - nie wiesz co ani jak - ale to co ci się wydawało prostą ścieżką, gdzieś pomiędzy krzakami coś skrywa. Dziwisz się. Przecież miałeś wrażenie, że znasz ją na pamięć. Ciekawość nie daje ci spokoju. Podchodzisz. Przyglądasz się. Niby fajne ale jakieś takie nieznane. Nie dostrzegasz jeszcze dokładnie. Wychylasz się bardziej. Jesteś na krawędzi. Zaraz wpadniesz w nieznane. Odłożysz to co znasz na chwilę? Dasz się ponieść nieskończoności czającej się za krzakiem oczywistości? To co kryje się w mroku jest zbyt pociągające. Wpadasz. Przepadłeś. Przed tobą niekończąca się ilość dróg. Dróg łatwiejszych i trudniejszych. Niektóre nie są dla ciebie. Sam się przekonasz. Jesteś w raju. Przekroczyłeś granicę tego co znane i lubiane. Teraz tajemniczy świat, otwiera się przed tobą. Już nie ma powrotu. Ta znana ci wcześniej droga gdzieś tu się znajduje, pewnie na nią trafisz, wspomnisz dobre dni, może nawet uronisz łzy wzruszenia. Nie wrócisz już jednak do tej prostoty, linijności.
Nigdy nie pojmę ludzi ślepo zapatrzonych w jeden zespół, w jeden rodzaj muzyki. I jeszcze te muzyczno-subkulturowe konflikty. O co chodzi? Do cholery ludzie już mają nieźle nasrane w głowach. Traktują muzykę jako powód do niezgody. Nie wykorzystujcie tak muzyki. Nie macie do tego prawa. Ona nie jest waszą własnością i tylko zrozumieć ją możecie, więc rozkminianiem się zajmijcie. Zamknięci jesteście na to co oferuje wam świat muzyki. Droga, którą idziecie nie jest ślepa. Ona prowadzi do ścieżki, która w pewnym momencie łączy się z czteropasmówką, z której w każdej chwili możecie zjechać na mniejsze drogi. No i jeszcze kolej torowa, metro, zakamarki świata. Nie warto się zamykać w klatce tego co znamy od lat.
Ja muzykę kocham. Prócz alternatywy daje bezpieczeństwo. Towarzyszami są mi najwięksi. Słucham co mają do powiedzenia. Nie zawsze słowa są najważniejsze. Często przecież to co niepowiedziane mówi nam więcej niż to co oczywiste, proste i jasne. Cały dzień słucham. Muzyka jest dla mnie: kochanką, przyjacielem, żoną. I jakże cięższe by było życie gdyby nie: psychodeliczna muzyka Radiohead, rockowe dźwięki poczynając od The Beatles i nie kończąc nigdy. A czy nie oczyszczające jest słuchanie Rage Against The Machines? Wyładować emocję skacząc, krzycząc, tańcząc. Albo latać przy muzyce Chicane, to piękne i wysokie loty. Czy zróżnicowane Faithless, które zanurzyło palec we wszystkich „odłamach” muzyki znanej jako elektroniczna. No i Depeche Mode, grupa, której nie da się sklasyfikować, a od której można się uzależnić. Sporo tego, nie sposób wymienić choćby paru procent. Świat bez tego byłby nijaki, to pewne.
Nie ma większej przyjemności niż słuchanie muzyki z kimś kto rozumie ją w podobny sposób do ciebie. Gdy już lata spacerując zaułkami i drogami tego świata, spotykasz kogoś kto te drogi zna tak dobrze jak ty. Niektóre lepiej. Ktoś kto wskaże ci kierunek, którego nie dostrzegałeś dotychczas. Dla wszystkich „muzycznych potworów”, dla tych którzy byli mi mentorami, towarzyszami i słuchaczami, dla was wszystkich proste - Dzięki! Mam nadzieje, że jeszcze z niejednym z was zatopię się w otchłań muzyki. Polatamy, pobujamy się, będziemy się rozkoszować hałasem, który jest tak zrozumiały, tak prawdziwy. To świat idealny.
19 stycznia 2009
Weekend
W pociągu
…opuszczamy Katowice. Mijamy kolejne familoki. Szare brudne, przygnębiające osiedla. Wyglądają na opuszczone. Opuszczone od lat. Chyba dawno nikt tu nie zaglądał, takie mam wrażenie. Jedno wielkie betonowe cmentarzysko. I tylko gdzieniegdzie zapalony znicz. Ktoś jednak pamięta o tym miejscu. Nie! To nie jest światło palącej się świecy. To nieliczne palące się lampy w oknach, dające nam do zrozumienia, że to co bierzemy za zgliszcza świata, to czyjś cały świat. Wszystko co ma. Czy zasłużył na taki los? W jego życiu nie ma miejsca na szczęście. Nie ma na to czasu. Zaganiany cały dzień. Pracuje po naście godzin, by rodzinę utrzymać. I może jedynie pomarzyć o godnym życiu. Może jego dzieci, może im się uda.
Pewnie w tych oknach jest ktoś, kto dziękuje za to co ma. Za zdrowie i, że może się cieszyć pięknem wschodów i zachodów. Może być świadkiem narodzin. Jeszcze ktoś inny myśli przez cały dzień jak wyrwać się z tej szarości. Napije się, czegokolwiek, byleby miało procenty. Wyrwie się na chwilę, a jutro będzie myślał co dalej.
Jest parę minut po pierwszej. Stolica śląska już za nami. Cisza i spokój. Jakby noc była westchnięciea po ciężkim dniu. Chwilą wytchnienia. Jakby świat chciał powiedzieć: „uff… udało się przetrwałem, niedługo wstanie słońce ale przez te kilka godzin mam to gdzieś i rozkoszuję się ciszą i spokojem”.
Ciekawy to świat. Stoi nic się nie dzieje. Chyba nocą jest odstawiany do mechanika. Tam cierpliwi czeka na swoją kolej. Leniwy fachowiec niespieszny się. Wie, że ma całą noc. Noc na przegląd, na dokręcenie śrub, wymianę oleju i jakąś ogólną kosmetykę. Chociaż może świat umarł? Może jego układ krążenia nie wytrzymał tego ciągłego biegu, tego kręcenia się wkoło. Świat się skończył, a my o tym nie wiemy? Świat umarł! To nie śnieg pokrywa dachy, drzewa, ulice – to kurz. Nikt już nie posprząta, nie ma czego. Przespaliście koniec świata. A może mam zwidy. Pewne jest, że cisza i spokój ogarnęła tę część ziemi. Nic się nie dzieje. Rzeczywistość w „slow motion”, powoli zmierza do dnia kolejnego. Cholera kocham ten świat, gdy nie istnieje prawie nic.
Jedziemy. Naszym celem jest Gdańsk. Suniemy pociągiem przez cały kraj. Jakby wielkim suwakiem zapinamy zamek błyskawiczny w kurtce Polski. By nie było tak zimno. Przed nami 9 godzin tym pojazdem. Hipnotyzujący stukot pociągowych kół. Mamy wykupione kuszetki. Jeszcze nie chcę iść spać. Posłucham muzyki, pomyślę.
Leżę i rozkoszuję się tym uśpionym życiem i czasem, jadąc w bujającym się jak barka na morzu – pociągu. Morzem nam zaśnieżone lasy i pola, a falami – tory. Jest strasznie ciepło. Długopis skacze po kartkach zeszytu: „Jak ja się później odczytam z tych bazgrołów?. Kilka linii wygląda jak na szpitalnym monitorze, wykres pracy serca. Ale dam radę”.
Jazda. To jest coś co bardzo lubię od najmłodszych lat. Do tego jeszcze muzyka. Jest świetnie. Przez okno które przysłonięte kurtkami ma w tej chwili rozmiar siedemnastocalowego monitora LCD, patrzę na płynące co jakiś czas światła latarni, domów, pociągów. Leżę. To coś nowego. Zawsze podczas podróży siedziałem, a noc miałem przyklejony do szyby. Tym razem - w miarę wygodnie - leżę. Już prawie 4 na zegarku. Tak bardzo chcę się rozkoszować jazdą, światłem zza okna i muzyką. Nie zasypiaj. Jeszcze jeden utwór.
No dobra już koniec. Nie mogę się powstrzymać. Odkładam grajka i zamykam oczy. Bujam się podczas zasypiania. Wspaniałe uczucie. To nie łóżko! To nie pociąg! Unoszę się w powietrzu na latającym dywanie. Jeszcze nie zasypiam, cieszę się chwilą. Czuję się wolny. Już wiem co przeżywają każdego dnia anioły podróżując na obłokach. I…
…zasnąłem.
Budzę się jakieś głosy na korytarzu. Dwóch mężczyzn i kobieta. Za oknem ciemno. Patrzę, która godzina – 5.47. Cisza i spokój nocy brutalnie zabita przez ludzi. Te pasożyty wszystko zniszczą. I mnie obudzili. Jestem tak zmęczony, że nie zwracam na to uwagi. Zresztą stukot i trzaski pociągu zagłuszają ich całkiem skutecznie.
Drugie przebudzenie. Już jasno, a zegarek pokazuje 8.23, czyli jeszcze ponad godzinę do celu. Zgrupowanie korytarzowe trwa dalej. Nie wiem o czym gadają. Nie interesuje mnie to. Niech sobie gadają. Dwa męskie głosy wymieniają zdania. Nic groźnego. I tylko ten żeński głos. Tak irytujący. Przypomina czasy gdy w zimowy poranek sąsiad próbował odpalić malucha. Kobieta miała głos jak fiat 126p kaszel. Wtrącała się co jakiś czas do rozmowy, mówiąc głównie do męża: Stefciu to, Stefciu tamto. Ale co się będę czepiał. Niech sobie gada.
Dojechaliśmy przed 10.
Mogę pisać co robiliśmy przez cały dzień. Ale to głównie obowiązki. Ciekawe i w przyjemnym towarzystwie ale nie chce mi się o tym pisać. Tylko wspomnę jedną postać. Lodowiskowego "woźnego". Fajny gość. Sam siebie mianował szefem wszystkiego i wszystkich ale całkiem pozytywna osoba, dająca nam powody do śmiechu. To parę jego tekstów:
„Dobra to jak już wszystko zrobicie to poszukajcie mnie. Ja będę tu, albo będę się gdzieś kręcił, albo będę tam. Jakby co to pytajcie o mnie”.
- A jak ma pan na imię?
„Pytajcie o pana Zbyszka, każdy mnie tu zna”
Potem spotykając nas po raz kolejny pyta się kiedy będziemy gotowi, tak plus, minus. 10-15min - odpowiadamy. Pan Zbyszek pojawił się po ponad godzinie. Chyba godzina i dziesięć minut. Ale jemu czas płynie pewnie inaczej.
I jeszcze jeden tekst gdy pytając się na drugi dzień czy ktoś o nas pytał odpowiedział:
„Nikt nie pytał, jak ja nie zapytam to nikt nie pyta”
Pan Zbyszek jest wporzo.
Wieczorem do „hotelu”. „Dom nauczyciela”. Wchodząc tam chyba weszliśmy do wehikułu czasu. PRL i to dawny PRL. Tylko odpadający tynk, odklejająca się okleina wskazywały, że czas nie miał litości i to co wydawało się trwać wiecznie, nie przetrwało próby czasu. Trochę też przypominała ta noclegownia domy ze starych amerykańskich horrorów. Klimat był.
Szybko się przebrać i na miasto. Postanowiłem zostawić aparat w pokoju. Chciałem nacieszyć się pięknem tego miasta. Może nie będę miał pamiątek. Ale przez chwilę będę się przechadzał z mieszkańcami Wolnego Miasta Gdańsk. Cofnę się o parę wieków i poczuję tamten klimat.
Na mieście obiadokolacja, piwko i spacer. Nie będę pisał dużo o Gdańsku. Bo dla niektórych warto zobaczyć, dla innych to za mało. Ja zawsze chciałem zobaczyć to miejsce. Udało się. Warto było, bo ma klimat i czuje się długowieczność. Może jeszcze tam wrócę, nie wiem. Polecam tym co jak ja potrafią się cofnąć w czasie i na kilka chwil być w innej rzeczywistości. Rzeczywistości tak istotnej dla tego czym jesteśmy teraz.
Stare miasto, piękne. Reszta miasta to zwykła polska metropolia.
I drugie oblicze Gdańska. Oblicze widziane przez szybę pociągu. Gdańska Stocznia. Miejsce tak istotne dla naszej wolności, niezależności. Wygląda ona niezwykle przygnębiająco, szaro i smutnie. Ciężko opisać uczucia jakie mną targały na widok kolebki Solidarności. Porównywalne ze śląskimi familokami. Może to ta sama rodzina szaro-przygnębiających i podupadłych architektonicznych tworów.
Powrót. Osiem godzin w pociągu. Tym razem bez kuszetek. Cały przedział dla nas. Miejscem docelowym pociągu Kraków. W Krakowie czekał na nas Rumski. Jeszcze tylko chwila przerwy w podróży by zatrzymać się na najlepszego kebaba na świecie i do domu.
Miła i ciekawa podróż. Wiele fajnych sytuacji, których nie da się opisać takimi jakimi były. Szkoda tylko, że nie da się całkiem oderwać od problemów i wątpliwości. No ale przez czas wyjazdu wszystko co przyprawia o zawrót głowy zostało rozcieńczone. Wracało ale nie z taką siłą.
…opuszczamy Katowice. Mijamy kolejne familoki. Szare brudne, przygnębiające osiedla. Wyglądają na opuszczone. Opuszczone od lat. Chyba dawno nikt tu nie zaglądał, takie mam wrażenie. Jedno wielkie betonowe cmentarzysko. I tylko gdzieniegdzie zapalony znicz. Ktoś jednak pamięta o tym miejscu. Nie! To nie jest światło palącej się świecy. To nieliczne palące się lampy w oknach, dające nam do zrozumienia, że to co bierzemy za zgliszcza świata, to czyjś cały świat. Wszystko co ma. Czy zasłużył na taki los? W jego życiu nie ma miejsca na szczęście. Nie ma na to czasu. Zaganiany cały dzień. Pracuje po naście godzin, by rodzinę utrzymać. I może jedynie pomarzyć o godnym życiu. Może jego dzieci, może im się uda.
Pewnie w tych oknach jest ktoś, kto dziękuje za to co ma. Za zdrowie i, że może się cieszyć pięknem wschodów i zachodów. Może być świadkiem narodzin. Jeszcze ktoś inny myśli przez cały dzień jak wyrwać się z tej szarości. Napije się, czegokolwiek, byleby miało procenty. Wyrwie się na chwilę, a jutro będzie myślał co dalej.
Jest parę minut po pierwszej. Stolica śląska już za nami. Cisza i spokój. Jakby noc była westchnięciea po ciężkim dniu. Chwilą wytchnienia. Jakby świat chciał powiedzieć: „uff… udało się przetrwałem, niedługo wstanie słońce ale przez te kilka godzin mam to gdzieś i rozkoszuję się ciszą i spokojem”.
Ciekawy to świat. Stoi nic się nie dzieje. Chyba nocą jest odstawiany do mechanika. Tam cierpliwi czeka na swoją kolej. Leniwy fachowiec niespieszny się. Wie, że ma całą noc. Noc na przegląd, na dokręcenie śrub, wymianę oleju i jakąś ogólną kosmetykę. Chociaż może świat umarł? Może jego układ krążenia nie wytrzymał tego ciągłego biegu, tego kręcenia się wkoło. Świat się skończył, a my o tym nie wiemy? Świat umarł! To nie śnieg pokrywa dachy, drzewa, ulice – to kurz. Nikt już nie posprząta, nie ma czego. Przespaliście koniec świata. A może mam zwidy. Pewne jest, że cisza i spokój ogarnęła tę część ziemi. Nic się nie dzieje. Rzeczywistość w „slow motion”, powoli zmierza do dnia kolejnego. Cholera kocham ten świat, gdy nie istnieje prawie nic.
Jedziemy. Naszym celem jest Gdańsk. Suniemy pociągiem przez cały kraj. Jakby wielkim suwakiem zapinamy zamek błyskawiczny w kurtce Polski. By nie było tak zimno. Przed nami 9 godzin tym pojazdem. Hipnotyzujący stukot pociągowych kół. Mamy wykupione kuszetki. Jeszcze nie chcę iść spać. Posłucham muzyki, pomyślę.
Leżę i rozkoszuję się tym uśpionym życiem i czasem, jadąc w bujającym się jak barka na morzu – pociągu. Morzem nam zaśnieżone lasy i pola, a falami – tory. Jest strasznie ciepło. Długopis skacze po kartkach zeszytu: „Jak ja się później odczytam z tych bazgrołów?. Kilka linii wygląda jak na szpitalnym monitorze, wykres pracy serca. Ale dam radę”.
Jazda. To jest coś co bardzo lubię od najmłodszych lat. Do tego jeszcze muzyka. Jest świetnie. Przez okno które przysłonięte kurtkami ma w tej chwili rozmiar siedemnastocalowego monitora LCD, patrzę na płynące co jakiś czas światła latarni, domów, pociągów. Leżę. To coś nowego. Zawsze podczas podróży siedziałem, a noc miałem przyklejony do szyby. Tym razem - w miarę wygodnie - leżę. Już prawie 4 na zegarku. Tak bardzo chcę się rozkoszować jazdą, światłem zza okna i muzyką. Nie zasypiaj. Jeszcze jeden utwór.
No dobra już koniec. Nie mogę się powstrzymać. Odkładam grajka i zamykam oczy. Bujam się podczas zasypiania. Wspaniałe uczucie. To nie łóżko! To nie pociąg! Unoszę się w powietrzu na latającym dywanie. Jeszcze nie zasypiam, cieszę się chwilą. Czuję się wolny. Już wiem co przeżywają każdego dnia anioły podróżując na obłokach. I…
…zasnąłem.
Budzę się jakieś głosy na korytarzu. Dwóch mężczyzn i kobieta. Za oknem ciemno. Patrzę, która godzina – 5.47. Cisza i spokój nocy brutalnie zabita przez ludzi. Te pasożyty wszystko zniszczą. I mnie obudzili. Jestem tak zmęczony, że nie zwracam na to uwagi. Zresztą stukot i trzaski pociągu zagłuszają ich całkiem skutecznie.
Drugie przebudzenie. Już jasno, a zegarek pokazuje 8.23, czyli jeszcze ponad godzinę do celu. Zgrupowanie korytarzowe trwa dalej. Nie wiem o czym gadają. Nie interesuje mnie to. Niech sobie gadają. Dwa męskie głosy wymieniają zdania. Nic groźnego. I tylko ten żeński głos. Tak irytujący. Przypomina czasy gdy w zimowy poranek sąsiad próbował odpalić malucha. Kobieta miała głos jak fiat 126p kaszel. Wtrącała się co jakiś czas do rozmowy, mówiąc głównie do męża: Stefciu to, Stefciu tamto. Ale co się będę czepiał. Niech sobie gada.
Dojechaliśmy przed 10.
Mogę pisać co robiliśmy przez cały dzień. Ale to głównie obowiązki. Ciekawe i w przyjemnym towarzystwie ale nie chce mi się o tym pisać. Tylko wspomnę jedną postać. Lodowiskowego "woźnego". Fajny gość. Sam siebie mianował szefem wszystkiego i wszystkich ale całkiem pozytywna osoba, dająca nam powody do śmiechu. To parę jego tekstów:
„Dobra to jak już wszystko zrobicie to poszukajcie mnie. Ja będę tu, albo będę się gdzieś kręcił, albo będę tam. Jakby co to pytajcie o mnie”.
- A jak ma pan na imię?
„Pytajcie o pana Zbyszka, każdy mnie tu zna”
Potem spotykając nas po raz kolejny pyta się kiedy będziemy gotowi, tak plus, minus. 10-15min - odpowiadamy. Pan Zbyszek pojawił się po ponad godzinie. Chyba godzina i dziesięć minut. Ale jemu czas płynie pewnie inaczej.
I jeszcze jeden tekst gdy pytając się na drugi dzień czy ktoś o nas pytał odpowiedział:
„Nikt nie pytał, jak ja nie zapytam to nikt nie pyta”
Pan Zbyszek jest wporzo.
Wieczorem do „hotelu”. „Dom nauczyciela”. Wchodząc tam chyba weszliśmy do wehikułu czasu. PRL i to dawny PRL. Tylko odpadający tynk, odklejająca się okleina wskazywały, że czas nie miał litości i to co wydawało się trwać wiecznie, nie przetrwało próby czasu. Trochę też przypominała ta noclegownia domy ze starych amerykańskich horrorów. Klimat był.
Szybko się przebrać i na miasto. Postanowiłem zostawić aparat w pokoju. Chciałem nacieszyć się pięknem tego miasta. Może nie będę miał pamiątek. Ale przez chwilę będę się przechadzał z mieszkańcami Wolnego Miasta Gdańsk. Cofnę się o parę wieków i poczuję tamten klimat.
Na mieście obiadokolacja, piwko i spacer. Nie będę pisał dużo o Gdańsku. Bo dla niektórych warto zobaczyć, dla innych to za mało. Ja zawsze chciałem zobaczyć to miejsce. Udało się. Warto było, bo ma klimat i czuje się długowieczność. Może jeszcze tam wrócę, nie wiem. Polecam tym co jak ja potrafią się cofnąć w czasie i na kilka chwil być w innej rzeczywistości. Rzeczywistości tak istotnej dla tego czym jesteśmy teraz.
Stare miasto, piękne. Reszta miasta to zwykła polska metropolia.
I drugie oblicze Gdańska. Oblicze widziane przez szybę pociągu. Gdańska Stocznia. Miejsce tak istotne dla naszej wolności, niezależności. Wygląda ona niezwykle przygnębiająco, szaro i smutnie. Ciężko opisać uczucia jakie mną targały na widok kolebki Solidarności. Porównywalne ze śląskimi familokami. Może to ta sama rodzina szaro-przygnębiających i podupadłych architektonicznych tworów.
Powrót. Osiem godzin w pociągu. Tym razem bez kuszetek. Cały przedział dla nas. Miejscem docelowym pociągu Kraków. W Krakowie czekał na nas Rumski. Jeszcze tylko chwila przerwy w podróży by zatrzymać się na najlepszego kebaba na świecie i do domu.
Miła i ciekawa podróż. Wiele fajnych sytuacji, których nie da się opisać takimi jakimi były. Szkoda tylko, że nie da się całkiem oderwać od problemów i wątpliwości. No ale przez czas wyjazdu wszystko co przyprawia o zawrót głowy zostało rozcieńczone. Wracało ale nie z taką siłą.
12 stycznia 2009
czarno-białe
Sobota...
Biało-czarna
Świat głęboko pogrążony w swym corocznym zimowym śnie, przykryty śnieżną pościelą. Płatki śniegu leniwie tańczą na niebie. Widok tego białego świata w trakcie odpoczynku niezwykle uspokaja. Sam najchętniej położyłbym się na tym śnieżnobiałym posłaniu i tylko mróz i zimno powstrzymuje.
Czarna gęsta jak smoła ciecz, wywar. Na samym dnie bagnisty grunt, ciemniejszy od nocy, nad taflą unosi się lekka mgła. Niezwykle aromatyczna mgła. To zapach nadziei, siły, ukojenia. I ten niebiański smak pobudzający tego leniwego dnia.
Czarna kawa i białe ulice. Ciepły nektar i zimne posłanie. Pobudzający aromat i uspokajający krajobraz, a wszystko przedzielone szkłem. To piękna biało-czarna sobota.
Czarno-biała
Lecz kawa się kończy. Ciepło ucieka. Nadzieja odchodzi. Świat jakby zwolnił. Zostaje jedynie zimny widok upływających godzin. Biały hipnotyzujący widok. Niekończąca się biel. Niczym biała wciągająca otchłań. Nie wpaść w szaleństwo. Nie dać się pochłonąć. Biel nadziei przeszła w białą gorączkę wywołując czarne myśli.
Mrok przykrywa świat, łapie, więzi. Nie ma ucieczki. Nikt nie słyszy, a czas jakby stanął i daje do zrozumienia, że później nie ma już nic. Próba ucieczki. Próba wyrwania się z kajdan ciemności, z łańcuchów niebytu. Ostatni błysk nadziei, ostatnimi siłami i…
Biały wieczór
- Przyjadę do ciebie Maniek. Bądź na przystanku bo nie mam kaski i zastawie dowód u kierowcy – powiedziałem kuzynowi przez telefon.
- Dobra, nie ma sprawy. To której będziesz?
- 21.25. Coś koło tego. Nara – i skończyłem rozmowę.
Do autobusu 15 minut. Spakować różne potrzebne i mniej potrzebne rzeczy. Odziać się i na przystanek.
Na przystanku 5 minut oczekiwania na pojazd. Jest. Podjechał. Idę do kierowcy i pytam:
- Przepraszam, mógłbym zapłacić za bilet na przystanku przy wyjściu, bo nie mam przy sobie pieniędzy, a tam kuzyn będzie na mnie czekał – i wyciągam dowód by dać „w zastaw”
- Siadaj pan – odpowiada kierowca z uśmiechem na twarzy. Strasznie przyjemny wyraz twarzy miał ten człowiek. Pozytywna postać.
Włożyłem słuchawki do uszu i rozkoszowałem się jazdą i muzyką wpływającą prosto do głowy.
Przed wyjściem zapytałem kierowcy czy na pewno nie chce bym zapłacił, a on odpowiada:
- Dobrze, że pan powiedział, że jedzie bez pieniędzy. Powodzenia – i wszystko skwitował miłym uśmiechem.
- Dziękuję, powodzenia i do widzenia – powiedziałem i wyszedłem
Jak się później okazało kuzyn idąc na spotkanie zakupił sobie czekoladę i dodał: „No właśnie nie wiedziałem o co ci chodzi z tym dowodem” , czyli nie miał przy sobie ani grosza. Przypadek, że stało się tak jak się stało?
Z Mańkiem po Anie i w trójeczkę jak trzy skrzaty przemierzaliśmy drogi miasta, w poszukiwaniu wygodnej, przytulnej przystani. Pod nogami skrzypiał nam świeży śnieg. Tego wieczoru zwiedzaliśmy głównie podziemia Oświęcimia przystając chwilę tu, tam dłużej ale nigdzie za długo. Całkiem mile spędzony czas. Rozluźnienie i załapanie świeżego powietrza.
Wracając do domu już tylko we dwójkę z kuzynem spotkaliśmy znajomego z dawnych lat. Całkiem w porządku ziom. Kiedyś co tydzień coś się „kombinowało”. Z nim był jeszcze jeden gość oboje już nieźle zrobieni bo wiadomo „the weekend has landed…”. Ogólnie ziomki z osiedla, a skoro zmierzamy w tym samym kierunku, to można zamienić parę słów.
Przechodząc przez ulicę mija nas policja w swym lśniącym niebiesko-białym Seicento. Jadą dalej. Stary znajomy w pewnym momencie krzyczy: „Psy! Wy chuje!” i idziemy dalej. Słyszymy, że samochód się zatrzymuje. Ten czwarty mówi do naszego kumpla, a zamiast „R” wymawia „Ł”: "To tełaz będziesz spiełdalał” - i się śmieje.
Policja nawraca i wjeżdża na chodnik. Kumpel zaczyna swą ucieczkę i jeszcze tylko z uśmiechem na twarzy krzyczy „Ło ja pierdole”.
Pognał niczym Satyr pełen radości gna przez las. Skakał, machał rękoma. Niesforne stworzenie. Za nim policyjne Seicento mknęło między labiryntem białych zasp. Śnieżny patrol w pogoni za mitycznym stworzeniem. A my w trójkę staliśmy i nie mogąc się nadziwić, patrzyliśmy jak znajomy znika za kolejnym budynkiem, a bolid niezgrabnie pokonuje kolejny chodnik. Śmieszna i zaskakująca sytuacja.
Zwykła sobota, ze zwykłym dniem i zwykłym wieczorem. Czarno-biała sobota. Jak białe litery, wyrazy i zdania - na tej czarnej „kartce”.
Biało-czarna
Świat głęboko pogrążony w swym corocznym zimowym śnie, przykryty śnieżną pościelą. Płatki śniegu leniwie tańczą na niebie. Widok tego białego świata w trakcie odpoczynku niezwykle uspokaja. Sam najchętniej położyłbym się na tym śnieżnobiałym posłaniu i tylko mróz i zimno powstrzymuje.
Czarna gęsta jak smoła ciecz, wywar. Na samym dnie bagnisty grunt, ciemniejszy od nocy, nad taflą unosi się lekka mgła. Niezwykle aromatyczna mgła. To zapach nadziei, siły, ukojenia. I ten niebiański smak pobudzający tego leniwego dnia.
Czarna kawa i białe ulice. Ciepły nektar i zimne posłanie. Pobudzający aromat i uspokajający krajobraz, a wszystko przedzielone szkłem. To piękna biało-czarna sobota.
Czarno-biała
Lecz kawa się kończy. Ciepło ucieka. Nadzieja odchodzi. Świat jakby zwolnił. Zostaje jedynie zimny widok upływających godzin. Biały hipnotyzujący widok. Niekończąca się biel. Niczym biała wciągająca otchłań. Nie wpaść w szaleństwo. Nie dać się pochłonąć. Biel nadziei przeszła w białą gorączkę wywołując czarne myśli.
Mrok przykrywa świat, łapie, więzi. Nie ma ucieczki. Nikt nie słyszy, a czas jakby stanął i daje do zrozumienia, że później nie ma już nic. Próba ucieczki. Próba wyrwania się z kajdan ciemności, z łańcuchów niebytu. Ostatni błysk nadziei, ostatnimi siłami i…
Biały wieczór
- Przyjadę do ciebie Maniek. Bądź na przystanku bo nie mam kaski i zastawie dowód u kierowcy – powiedziałem kuzynowi przez telefon.
- Dobra, nie ma sprawy. To której będziesz?
- 21.25. Coś koło tego. Nara – i skończyłem rozmowę.
Do autobusu 15 minut. Spakować różne potrzebne i mniej potrzebne rzeczy. Odziać się i na przystanek.
Na przystanku 5 minut oczekiwania na pojazd. Jest. Podjechał. Idę do kierowcy i pytam:
- Przepraszam, mógłbym zapłacić za bilet na przystanku przy wyjściu, bo nie mam przy sobie pieniędzy, a tam kuzyn będzie na mnie czekał – i wyciągam dowód by dać „w zastaw”
- Siadaj pan – odpowiada kierowca z uśmiechem na twarzy. Strasznie przyjemny wyraz twarzy miał ten człowiek. Pozytywna postać.
Włożyłem słuchawki do uszu i rozkoszowałem się jazdą i muzyką wpływającą prosto do głowy.
Przed wyjściem zapytałem kierowcy czy na pewno nie chce bym zapłacił, a on odpowiada:
- Dobrze, że pan powiedział, że jedzie bez pieniędzy. Powodzenia – i wszystko skwitował miłym uśmiechem.
- Dziękuję, powodzenia i do widzenia – powiedziałem i wyszedłem
Jak się później okazało kuzyn idąc na spotkanie zakupił sobie czekoladę i dodał: „No właśnie nie wiedziałem o co ci chodzi z tym dowodem” , czyli nie miał przy sobie ani grosza. Przypadek, że stało się tak jak się stało?
Z Mańkiem po Anie i w trójeczkę jak trzy skrzaty przemierzaliśmy drogi miasta, w poszukiwaniu wygodnej, przytulnej przystani. Pod nogami skrzypiał nam świeży śnieg. Tego wieczoru zwiedzaliśmy głównie podziemia Oświęcimia przystając chwilę tu, tam dłużej ale nigdzie za długo. Całkiem mile spędzony czas. Rozluźnienie i załapanie świeżego powietrza.
Wracając do domu już tylko we dwójkę z kuzynem spotkaliśmy znajomego z dawnych lat. Całkiem w porządku ziom. Kiedyś co tydzień coś się „kombinowało”. Z nim był jeszcze jeden gość oboje już nieźle zrobieni bo wiadomo „the weekend has landed…”. Ogólnie ziomki z osiedla, a skoro zmierzamy w tym samym kierunku, to można zamienić parę słów.
Przechodząc przez ulicę mija nas policja w swym lśniącym niebiesko-białym Seicento. Jadą dalej. Stary znajomy w pewnym momencie krzyczy: „Psy! Wy chuje!” i idziemy dalej. Słyszymy, że samochód się zatrzymuje. Ten czwarty mówi do naszego kumpla, a zamiast „R” wymawia „Ł”: "To tełaz będziesz spiełdalał” - i się śmieje.
Policja nawraca i wjeżdża na chodnik. Kumpel zaczyna swą ucieczkę i jeszcze tylko z uśmiechem na twarzy krzyczy „Ło ja pierdole”.
Pognał niczym Satyr pełen radości gna przez las. Skakał, machał rękoma. Niesforne stworzenie. Za nim policyjne Seicento mknęło między labiryntem białych zasp. Śnieżny patrol w pogoni za mitycznym stworzeniem. A my w trójkę staliśmy i nie mogąc się nadziwić, patrzyliśmy jak znajomy znika za kolejnym budynkiem, a bolid niezgrabnie pokonuje kolejny chodnik. Śmieszna i zaskakująca sytuacja.
Zwykła sobota, ze zwykłym dniem i zwykłym wieczorem. Czarno-biała sobota. Jak białe litery, wyrazy i zdania - na tej czarnej „kartce”.
03 stycznia 2009
Nowy Rozdział
Ostatnie pożegnanie z 2008 rokiem, czyli sylwestrowe podsumowanie.
Zapowiadało się na miłą posiadówę w wybitnym gronie, a zakończyło się bananem i zaskoczeniem na twarzy. Zmiana otoczenia podziałała kojąco. Impreza upłynęła pod znakiem dobrej rozmowy, dobrej zabawy i było niebyło - dobrze zakrapiana była. Nie za dużo nie za mało. Jakbyśmy w ten wieczór znaleźli złoty środek.
Przed północą wtopiliśmy się w tłum ludzi. Staliśmy się wszyscy jednym wielkim organizmem. Gdy spojrzeć na wszystko z lotu ptaka tworzylibyśmy wielki uśmiech. Parędziesiąt minut przyjaznej atmosfery. Tłum już nieźle uniesiony alkoholowo. Ale przez chwilę końca roku dało się wyczuć pozytywne nastawienie do wszystkiego. Miły akcent.
Po północy stało się coś niesamowitego, coś zupełnie niespodziewanego. Czułem się jak w kosmosie, jak w innym wymiarze… Byłem świadkiem końca wszechświata. Stałem sam na środku nicości. Tylko ja i cały wszechświat rozpadający się przed moimi oczami. Wybuchające planety, przepadające układy planet. Zmierzch wszystkiego. Wspaniałe zniszczenie wszelkiej materii. Eksplozja światła, kolorów… W jednej chwili wszechświat przestał istnieć. Ułamek sekundy nicości. I wszechświat zastąpiony swoją nowszą, czystą wersją o numerze 2009. I mimo, że to nie był pierwszy pokaz sztucznych ogni. Nie największy. To niesamowicie piękny. Czułem się jak dziecko, które pierwszy raz jest w lunaparku. Z otwartą buzią patrzyłem jak wszystko co mnie otaczało – kończy się, przepada, a zaczyna się coś zupełnie nowego. Po tych parunastu minutach ciężko miałem zamknąć szczękę - mróz. Ale pięknie było.
Wypada również wspomnieć o niespodziewanym gościu. Po widowisku końca (wszech)świata stawiając pierwsze kroki na drodze międzygalaktycznej nr 2009 zmierzaliśmy do sylwestrowej bazy. W klatce spotkaliśmy znajomą z nieznajomym. I właśnie o tym nieznajomym warto wspomnieć. Człowiek jak się wydawało znikąd. Jednak jego twarz od początku wydawał się znajoma. Dopiero brat otworzył nam oczy. Zielony, mały, duże uszy? Tak, tak! To mistrz Joda we własnej osobie. Zaszczycił nasze skromne progi. Cóż za wyróżnienie, cóż za radość. Szkoda tylko, że pan Joda przez resztę swej obecności medytował. Tyle pytań zostało bez odpowiedzi . Swoją drogą dziwną pozycję do medytacji wybrał. Głową do dołu? I jeszcze na stole? No ale mistrz to mistrz! Joda rulez!
Dziękuję wszystkim za całkiem przyjemny wieczór. Zniszczyliśmy stary rok! Zrobiliśmy to z hukiem, a jednocześnie bez zbędnych emocji. Pożegnaliśmy to co było, nie tęskniąc za tym. Oby ten nowy rok był tak dobry jak kurczak curry, jak lody włoskie, jak dobre wino. Smacznego roku.
I kończąc życzę nam wszystkim byśmy w przyjaznej atmosferze spotykali się co roku. By podsumowując każdy kolejny wspominali dobre dni, czekając co kryje się za rogiem nowego roku. Nieważne gdzie. Czy to Indie, czy to południowa Europa, czy Ameryka, czy nawet mieszkanie w Oświęcimiu, Bieruniu czy Chełmku. Wszystkiego dobrego!
Zapowiadało się na miłą posiadówę w wybitnym gronie, a zakończyło się bananem i zaskoczeniem na twarzy. Zmiana otoczenia podziałała kojąco. Impreza upłynęła pod znakiem dobrej rozmowy, dobrej zabawy i było niebyło - dobrze zakrapiana była. Nie za dużo nie za mało. Jakbyśmy w ten wieczór znaleźli złoty środek.
Przed północą wtopiliśmy się w tłum ludzi. Staliśmy się wszyscy jednym wielkim organizmem. Gdy spojrzeć na wszystko z lotu ptaka tworzylibyśmy wielki uśmiech. Parędziesiąt minut przyjaznej atmosfery. Tłum już nieźle uniesiony alkoholowo. Ale przez chwilę końca roku dało się wyczuć pozytywne nastawienie do wszystkiego. Miły akcent.
Po północy stało się coś niesamowitego, coś zupełnie niespodziewanego. Czułem się jak w kosmosie, jak w innym wymiarze… Byłem świadkiem końca wszechświata. Stałem sam na środku nicości. Tylko ja i cały wszechświat rozpadający się przed moimi oczami. Wybuchające planety, przepadające układy planet. Zmierzch wszystkiego. Wspaniałe zniszczenie wszelkiej materii. Eksplozja światła, kolorów… W jednej chwili wszechświat przestał istnieć. Ułamek sekundy nicości. I wszechświat zastąpiony swoją nowszą, czystą wersją o numerze 2009. I mimo, że to nie był pierwszy pokaz sztucznych ogni. Nie największy. To niesamowicie piękny. Czułem się jak dziecko, które pierwszy raz jest w lunaparku. Z otwartą buzią patrzyłem jak wszystko co mnie otaczało – kończy się, przepada, a zaczyna się coś zupełnie nowego. Po tych parunastu minutach ciężko miałem zamknąć szczękę - mróz. Ale pięknie było.
Wypada również wspomnieć o niespodziewanym gościu. Po widowisku końca (wszech)świata stawiając pierwsze kroki na drodze międzygalaktycznej nr 2009 zmierzaliśmy do sylwestrowej bazy. W klatce spotkaliśmy znajomą z nieznajomym. I właśnie o tym nieznajomym warto wspomnieć. Człowiek jak się wydawało znikąd. Jednak jego twarz od początku wydawał się znajoma. Dopiero brat otworzył nam oczy. Zielony, mały, duże uszy? Tak, tak! To mistrz Joda we własnej osobie. Zaszczycił nasze skromne progi. Cóż za wyróżnienie, cóż za radość. Szkoda tylko, że pan Joda przez resztę swej obecności medytował. Tyle pytań zostało bez odpowiedzi . Swoją drogą dziwną pozycję do medytacji wybrał. Głową do dołu? I jeszcze na stole? No ale mistrz to mistrz! Joda rulez!
Dziękuję wszystkim za całkiem przyjemny wieczór. Zniszczyliśmy stary rok! Zrobiliśmy to z hukiem, a jednocześnie bez zbędnych emocji. Pożegnaliśmy to co było, nie tęskniąc za tym. Oby ten nowy rok był tak dobry jak kurczak curry, jak lody włoskie, jak dobre wino. Smacznego roku.
I kończąc życzę nam wszystkim byśmy w przyjaznej atmosferze spotykali się co roku. By podsumowując każdy kolejny wspominali dobre dni, czekając co kryje się za rogiem nowego roku. Nieważne gdzie. Czy to Indie, czy to południowa Europa, czy Ameryka, czy nawet mieszkanie w Oświęcimiu, Bieruniu czy Chełmku. Wszystkiego dobrego!
Subskrybuj:
Posty (Atom)